sobota, 11 października 2025

Anna Mucha (nie) tylko o swojej potrzebie sprawczości [WYWIAD]

Anna Mucha (nie) tylko o swojej potrzebie sprawczości [WYWIAD]





 













fot. Adria Art

Anna Mucha przyjechała do Cieszyna, by zagrać dla tutejszej publiczności dwukrotnie w spektaklu „O mało co”. Porozmawialiśmy z nią nie tylko o podwójnej roli w tej i innych sztukach, ale także o przemianie, jaką przeszła na przestrzeni lat, wcielając się w rolę Magdy w serialu „M jak miłość”.

Na scenie Teatru im. Adama Mickiewicza w Cieszynie dwukrotnie można było zobaczyć spektakl „O mało co”. Jak Pani się podoba to miejsce?

To magiczny, przepiękny teatr. Słyszałam trochę o jego historii, więc upewniłam się, że dobre duchy nam sprzyjają.

Nie jest to Pani pierwsza wizyta ani w tutejszym teatrze, ani w pobliskich miejscowościach. Jak wraca się w te strony?

Tu zawsze jest bardzo miło. Przed każdym spektaklem zamawiamy lokalny catering, więc dowiedziałam się, że są tutaj aż cztery rodzaje rosołu – z kluskami wątrobianymi, ze zwykłym makaronem, rosół Franciszka Józefa z naleśnikami oraz z lanymi kluskami.

Jest Pani zarówno producentką omawianego spektaklu, jak i odtwórczynią głównej bohaterki. Jak odnajduje się Pani w tej podwójnej roli?

Bardzo dobrze. Sprawia mi to olbrzymią przyjemność. Cieszę się, że jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogę pracować z ludźmi, od których ciągle się uczę, są dla mnie inspiracją. Nie mam tu na myśli jedynie spektaklu „O mało co”, ale też sztukę „Przygoda z ogrodnikiem”, „Nadzieja” i nasz najnowszy spektakl „Wacław rządzi”. A w październiku przedstawiliśmymy widzom kolejny tytuł „Selfie”. Cieszy mnie to, że mam szansę rozwijać się także w tym kierunku.

Dlaczego zajęła się Pani produkowaniem sztuk teatralnych? Do pewnego stopnia było to spowodowane poszukiwaniem nowych wyzwań?

Jesteś jedną z pierwszych osób, które o to pytają . Mam w sobie pewnego rodzaju potrzebę sprawczości. Tak długo byłam aktorką serialową, filmową i teatralną, że do pewnego stopnia zapomniałam, że mam tę umiejętność. Jako aktorce było mi dobrze do tego stopnia, że zapomniałam o tym, że bycie producentką było jednym z moich pomysłów na przyszłość. Chwilę później nadarzyła się taka okazja.

Na szczęście nie trzeba, ale gdyby pojawiła się taka konieczność, z czego przyszłoby Pani łatwiej zrezygnować – z bycia aktorką, czy producentką właśnie?

Dobre pytanie. Teraz musiałabym rzucić monetą (śmiech). Myślę, że przyjdzie taki moment, kiedy aktorstwo stanie się bardziej moim hobby, niż codziennym zarobkiem.

Na scenie w sztuce „O mało co” pokazane są poplątane losy Pani bohaterki, Hilary i jej męża Briana. Gdyby miała Pani wytyczyć swój ulubiony moment w tej sztuce, na jaki mogłoby paść?

Każdy moment, w którym publiczność się śmieje, kiedy się wzrusza albo ociera łzy ze śmiechu.

Zwróćmy uwagę, że ogromną rolę w tym spektaklu odgrywa… uprawianie joggingu co środę. Jaką aktywność fizyczną to Pani uprawia najczęściej?

Regularnie nie uprawiam żadnej aktywności fizycznej, poza jedzeniem i spaniem (śmiech).Uprawiam aktywność umysłową (Śmiech).

Gdyby miała Pani wskazać trzy powody, dla których warto zobaczyć ten spektakl, na co mogłoby paść?

To gwarancja dobrej zabawy przez ponad dwie godziny. Widzowie zapominają o tym wszystkim, co dzieje się dookoła. Każdy spektakl jest inny. Pół żartem, pół serio, my też się starzejemy, więc nie będziemy tego grać wiecznie. Teatry w tej chwili przeżywają renesans, dzieje się bardzo dużo fajnych rzeczy.

Nie sposób, choć krótko, nie porozmawiać o serialu „M jak Miłość”, do którego obsady dołączyła Pani w 176. odcinku, w 2003 roku. Jak w kilku słowach opisałaby Pani przemianę, jaką Pani bohaterka przeszła na przestrzeni lat?

Fajne jest to, że razem dojrzewamy. Cały czas mam tam co grać. Po wakacjach, w nowych odcinkach moją bohaterkę czekają kolejne niespodziewane przygody i zawirowania.

Jak Pani zmieniała się jako aktorka?

Tyłam i chudłam. Ale tak naprawdę ważne jest to, że na etapie każdej zmiany towarzyszą nam wierni widzowie. Wielokrotnie słyszę, że dorastali z nami. Oglądalność serialu przekłada się na pewnego rodzaju ciekawość i zaufanie, dzięki czemu ludzie przychodzą też do teatru, by nas zobaczyć.

Gdyby miała Pani wskazać scenę, której zagranie było dla Pani w tym serialu największym wyzwaniem, na jaką mogłoby paść?

Nie pamiętam najtrudniejszej sceny, ale pamiętam jedną taką, której tekst bardzo mnie zaskoczył. Dotyczyło to momentu, w którym Magda wyszła za Saszę (w tej roli Ivan Komarenko – przyp. red.), by mieć pieniądze na studia, dzięki czemu on uzyskał polskie obywatelstwo.

Przez te wszystkie lata w Pani serialowego ojca wcielał się nieodżałowany Emilian Kamiński. Jak wspomina Pani zmarłego w 2022 roku aktora?

Cudowny, charyzmatyczny człowiek. Mocno kibicował mnie i innym. Był duchowym światłem, wsparciem i przewodnikiem.

Kolejnym spektaklem Pani produkcji jest „Nadzieja”. Co opowie Pani o tej sztuce? Dlaczego warto ją zobaczyć?

Niebanalna, wyjątkowa. Inna od spektakli, które są już na rynku. To spektakl rodzinny, który można oglądać razem. Grają wspaniali aktorzy – Paulina Holtz, Paweł Deląg, Hanna Turnau, Emma Giegżno, Piotrek Janusz i Grzegorz Wons, który podbija serce każdego widza.

W spektaklu „Wacław rządzi” można zobaczyć m.in. Maurycego Popiela, z którym jakiś czas temu w „Emce” Pani losy regularnie się przecinały.

Z Maurycym graliśmy kiedyś małżeństwo w „M jak miłość”, a teraz gramy małżonków w „Pikantnych”. Z kolei „Wacław rządzi” to spektakl dla dorosłych. Ma niezwykły tekst, który mówi o najbliższej męskiej przyjaźni. Mężczyzna jest przerażony. Kiedy kobieta zaczyna rodzić, mdleje i przenosi się w abstrakcyjną relację ze swoim penisem. Wacław, jako jego przyjaciel, zaczyna mu doradzać, rządzić jego życiem.

Z Marietą Żukowską nie tylko o „Próbie łuku”. Wierzy, że nie damy się zaszczuć stereotypom filmowym [WYWIAD]

 Z Marietą Żukowską nie tylko o „Próbie łuku”. Wierzy, że nie damy się zaszczuć stereotypom filmowym [WYWIAD]


















































fot. Małgorzata Krawczyk

Aktorka Marieta Żukowska była jednym z gości tegorocznej, 27. już edycji Kina Granicy po obu stronach Olzy. Opowiedziała mi o filmie „Próba łuku”, ale też o ważności kontrowersji w kinie i tym, jak wielkie znaczenie dla aktora ma kostium.

Spotkałyśmy się na 27. Kinie na Granicy w Cieszynie. Jak zareagowała Pani na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Znamy się już wiele lat, dlatego bardzo się ucieszyłam. Kiedy stawiałam pierwsze kroki w teatrze, współpracując z Mariuszem Grzegorzkiem, odkąd pamiętam Łukasz był dla mnie bardzo przychylny. Zawsze byłam przez niego mocno doceniana. „Kino na Granicy” było czwartym z kolei festiwalem, na którym pojawiłam się z „Próbą łuku”. Cieszy mnie każde spotkanie z publicznością i możliwość pokazania naszego filmu.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Pani Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, jakie słyszę, to przeważnie smażony ser i piwo.

Z Czechami mam same bardzo pozytywne skojarzenia. Uważam, że czeskie kino jest w świetnej kondycji. Nie brakuje w nim poczucia humoru, lekkości w prowadzeniu bohaterów, prowadzeniu narracji. Czesi są niezwykle przyjaznymi osobami.

Pani ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

Musiałabym się dłużej zastanowić, ale na pewno są to Miloš Forman oraz Věra Chytilová.

Do Cieszyna przyjechała Pani z filmem „Próba łuku” w reżyserii Łukasza Barczyka. Czy podczas seansu dla widzów festiwalowych Pani również go obejrzała?

Wcześniej widziałam nasz film już wiele razy. „Próba łuku” do kin trafiła 6 czerwca.

Z jakimi emocjami ogląda się film, którego jest się częścią? Tego chyba nie można do niczego innego porównać, prawda?

Za każdym razem są to bardzo duże emocje. To bardzo twórczy, wspaniały zawód, ale też wymagający, wystawiający nas aktorów cały czas na ocenę ludzi i ich gustów.

Co spowodowało, że zdecydowała się Pani tę rolę przyjąć? Co było dla Pani największym wyzwaniem w tej roli?

Łukasz jest fantastycznym, wręcz niezwykłym reżyserem. Jego punkt widzenia jest bardzo ciekawy. Filmy Łukasza od lat wzbudzają skrajne emocje. Praca z tak wiernym sztuce twórcą jest niezwykła i fascynująca. Mam szczęście do takich ludzi. Pracowałam z wieloma reżyserami m.in. Wojtkiem Smarzowskim, Barbarą Sas, Mariuszem Grzegorzkiem, ale też Patrykiem Vegą, który wzbudza kontrowersje.

Kontrowersje są potrzebne i dobre dla kina?

Kino według mnie powinno być „gorące,” wzbudzać emocje.

Chciałaby Pani kontynuować współpracę z Łukaszem Barczykiem przy okazji innych projektów?

Oczywiście, zawsze.

Co ciekawe, w „Próbie łuku” nie tylko Pani zagrała, ale była też odpowiedzialna za kostiumy.

To był mały film, więc nie pracował przy nim wielki sztab ludzi. Dzięki temu mogłam zająć się aktorami i zrealizować jedno ze swoich marzeń. Uwielbiam tworzyć postać. To niesamowite. Często, małymi, podkorowymi rzeczami, poprzez kostium, przekazujemy widzom pewnego rodzaju komunikat.

Co się czuje, mając wpływ na kostiumy postaci?

Jestem aktorką, dlatego wiem, jak w tym zawodzie kostium jest ważny. Kostium to taka druga skóra, a dobry kostium to taki, który kryje powierzchowność, żeby pokazać wnętrze postaci.

Dla Pani też ważne jest to, co nosi?

Tak. To moja frajda. Tak się wydarzyło, że w filmie, powstałym z potrzeby serca, mogłam zrealizować to marzenie.

czwartek, 18 września 2025

Cykl #mariolapoleca (20): „Niezły Burdel" [RECENZJA SPEKTAKLU]

 Cykl  #mariolapoleca (20): „Niezły Burdel" [RECENZJA SPEKTAKLU]

















fot. Mariusz Skiba 

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, muzyce, czy sztukach teatralnych. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu #mariolapoleca. Serdecznie Was zapraszam. 

Dziś zachęcam do przeczytania recenzji spektaklu "Niezły Burdel", którego producentem jest Agencja Artystyczna IDEA ART a reżyserem Sambor Czarnota

To właśnie on stworzył przedstawienie, którego założeniem było pokazanie życia nas wszystkich, ale także opowiedzenie o ludzkich przywarach i tym, co nas na co dzień boli, zastanawia, a także bawi. Całość udało się zrealïzować z dawką ogromnego poczucia humoru i w znakomitej obsadzie. 

Premiera spektaklu odbyła się 30 sierpnia 2025 roku w Wawerskim Centrum Kultury. W przedostatni sierpniowy wieczór na scenie można było zobaczyć Marię Dejmek, Karola Dziubę, Pawła Burczyka oraz Arkadiusza Smoleńskiego. Aktorzy znakomicie wcielali się w swoje role, a wypełniona po brzegi sala żywo reagowała na zabawne dialogi i żarty padające ze sceny. Nie zabrakło także chwil na refleksję. 

Dzień wcześniej, podczas pierwszego pokazu z publicznością, u boku trójki aktorów pojawiła się Maria Niklińska.

***

Choć wydawać by się mogło, że tytuł mówi wszystko, w tym wypadku jest on jedynie wstępem do tej niestandardowej i nietuzinkowej opowieści, której bohaterami są cztery osoby. Nie tylko ten jakże przewrotny tytuł, ale również wartka akcja udowadniają, że nie zawsze wszystko jest takie, jakim nam się wydaje. 

***















fot. Mariusz Skiba

Majster (w tej roli Arkadiusz Smoleński), jego uczeń Brajan (Karol Dziuba), ojciec Tadeusz (Paweł Burczyk) i jego córka, temperamentna artystka Dolores (Maria Dejmek), spotykają się pod jednym adresem, gdzie panowie przeprowadzają remont. Podczas trwających prac, nie tylko bacznie obserwują okolicę, ale także... podsłuchują, co się dzieje a z tego, co udaje im się usłyszeć, tworzą własną historię. Kiedy są pewni, że wszystko już wiedzą, okazuje się, że ich założenie nie ma  nic wspólnego z tym, co dzieje się naprawdę. 

Kolejne minuty spektaklu nie tylko odsłaniają następne elementy tej zagmatwanej historii, ale także pokazują, dlaczego poszczególni bohaterowie zachowują się tak, a nie inaczej. Wychodzi na jaw, z czym mierzą się na co dzień. 

To, co dzieje się w bloku, przy którym trwają prace remontowe, ma miejsce także w wielu polskich domach. To często właśnie tam, podobnie jak w tej historii, nie brakuje całej masy nieporozumień, zaskakujących zwrotów akcji, zabawnych momentów i żartów, ostrych jak papryczka chilli. Tu rzeczona papryczka nie ma  związku tylko i wyłącznie z zastosowanym w spektaklu poczuciu humoru, albowiem kluczową rolę, która pomaga odkryć jedną z prawd, jej najostrzejsza odsłona odgrywa w jednej ze scen z udziałem Dolores (w tej roli Maria Dejmek) i ojca Tadeusza (Paweł Burczyk). 


Spektakl, podzielony na dwa akty, skonstruowany jest tak, że wydarzenia z aktu pierwszego wytłumaczone są po przerwie, co przyczynia się do tego, iż jego oglądanie jest wielką atrakcją dla widzów. 

Plusów, które za sobą niesie najnowsza sztuka w reżyserii Sambora Czarnoty, jest znacznie więcej. Jednym z nich jest udział w całym przedsięwzięciu aktorów, znanych na co dzień z takich produkcji telewizyjnych, jak "Klan" (Maria Niklińska), "Barwy szczęścia" (Maria Dejmek), Plebania (Paweł Burczyk), czy "M jak miłość, w którym to serialu w roli Bartka Lisieckiego możemy oglądać jako majstra Arkadiusza Smoleńskiego. 

Na korzyść działa także to, że spektakl opowiada o rzeczywistości, która nam jako społeczeństwu nie jest obca. Dotyka codziennych radości, problemów i tematów. Pokazuje, że ludzi, ani sytuacji, nie warto oceniać po pozorach, bo nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. 

Nie tylko Sambor Czarnota, który odpowiedzialny jest za reżyserię, ale też każdy z aktorów, zasługuje na osobny akapit pełen dobrych słów i pochwał. 

***

Jako pierwszą chciałabym wyróżnić Marię Dejmek, aktorkę znaną nie tylko z licznych ról teatralnych, ale także m.in. z roli Natalii Zwoleńskiej w serialu "Barwy szczęścia". Przypomnę, że jej dublerką w omawianej sztuce jest Maria Niklińska.

Podczas premiery spektaklu "Niezły Burdel", Dejmek pokazała cały wachlarz emocji, od tych komediowych, po dramatyczne, co wyszło bardzo naturalnie, a nawet nakłaniało widza do współczodczuwania ukazanych na scenie emocji. Stworzyła postać szalonej, kochającej sztukę artystki, tworząc przy tym wizerunek osoby, która da się lubić. 

 Postać tak naprawdę zaczyna się od kostiumu, a więc trzeba podkreślić, że godne pochwały są także kreacje, których autorką jest Elżbieta Ciszewska. Dejmek wcielającą się w Dolores ubrała w energetyczne i pełne nadziei kolory. Przeważała tu czerwień, pojawiła się też brzoskwinia, pomarańcz i zieleń. 

***

Paweł Burczyk zagrał ojca Dolores. Z Marią Dejmek udało mu się stworzyć więź, która umocniła autentyczność scenicznej relacji na linii ojciec x córka. Wyszło naturalnie, ale też dowcipnie, bo również między dwójką tych bohaterów nie brakowało momentów, na które widownia reagowała salwami śmiechu. Jedną z najlepszych scen w wykonaniu Burczyka i Dejmek okazała się ta, w której główną rolę odegrała najostrzejsza papryczka chilli. 

Burczyk ma na swoim koncie wiele ról komediowych, ale to właśnie postać ojca Tadeusza jest niekwestionowaną kandydatką do jego najlepszych wcieleń reprezentujący tąże odnogę sztuki. 

Ma na to wpływ nie tylko inteligentny dialog, ale także dynamika ruchów i gestów. Stworzył ciekawego bohatera, któremu warto dać szansę i poznać, co sprawia, że zachowuje się tak, a nie inaczej. 

Postać, która tuż po pojawieniu się na scenie zyskuje ogromną sympatię widzów stworzył znany z pierwszoplanowej roli Bartka Lisieckiego w serialu "M jak miłość" a także z wielu innych produkcji serialowych i filmowych, Arkadiusz Smoleński. Tak, jak apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak, z biegiem wydarzeń, rozrasta się grono widzów, które niemal od razu polubiło jego bohatera. 

Nie dość, że aktor udowodnił po raz kolejny, że wcielając się w role komediowe czuje się jak ryba w wodzie, to z zegarmistrzowską precyzją władał na scenie także umiejętnościami fabularnymi, których wymagały wydarzenia, pokazywane przede wszystkim w drugim akcie. Smoleński po raz kolejny udowadnia, że nie boi się wyzwań, których w tej roli było sporo, albowiem ze względu na dynamikę przedstawienia, koniecznym okazało się także wykazanie się kondycją fizyczną. Na co dzień aktor nie stroni od aktywności sportowych, więc była to kolejna rzecz, z którą poradził sobie doskonale.















fot. Mariusz Skiba

Ogromnym plusem są powiedzonka, którymi to wzbogacił swoją postać. Jestem pewna, że kiedy trasa ze spektaklem ruszy z kopyta, a aktorzy będą pojawiać się w różnych częściach Polski, to zwrot taki, jak chociażby "Jak krokwią w garb!", wejdzie na stałe w słownik teatromanów. 

Uczniem majstra (w tej roli wyróżniony wyżej Arkadiusz Smoleński), jest wcielający się w tę postać Karol Dziuba. On, podobnie jak wszycy, również, wszystkimi dostępnymi środkami, stworzył bardzo ciekawą, chwilami zabawną, a kiedy wymaga tego fabuła, poważną postać. 

Świetne są sceny, w których towarzyszy mu Maria Dejmek, ale na największą uwagę zasłgują te,  w duecie majster i uczeń. Razem z Arkadiuszem Smoleńskim stworzył kumpelską relację, w której nie brakowało błyskotliwych dialogów, komentowania rzeczywistości, ale też śmiechu i momentów szczerości. Widać, że panowie w pracy nie spotkali się po raz pierwszy i lubią się także prywatnie. 

Ogromne brawa dla wszystkich aktorów. Tak naprawdę, każda rola to perełka. Wśród wielu czynników, składających się na sukces sztuk teatralnych jest zgrany team, który lubi przebywać w swoim towarzystwie i umie się tym bawić.  W przypadku "Niezłego Burdelu" tak właśnie jest, więc sukces murowany. 

Nie chciałabym pominąć też nikogo, kto przy tym spektaklu pracował na jakiejkolwiek innej pozycji, której nie wymieniłam, ale wtedy ta recenzja miałaby nie kilka akapitów, ale kilka stron. Dlatego, zbiorczo wymienię osoby, których praca nad tym spektaklem, od strony technicznej i każdej innej, wywarła na mnie ogromne wrażenie.














fot. Mariusz Skiba

O Pani Elżbiecie Ciszewskiej i wspaniałych kostiumach już wspominałam. 

Nie wyobrażam sobie, by nie wymienić reżyserującego ten tytuł Sambora Czarnotę. Ogromne brawa za pomysł i stworzenie spektaklu na dzisiejsze czasy, ale też za to, że tak naprawdę jest on tak bliski codzienności i może opowiadać historię każdego z nas.

Pomysłowa scenografia w wykonaniu Witka Stefaniaka, tak samo, jak muzyka Igora Przebindowskiego, również robi robotę.

Z czystym sumieniem i ze zakwasami ze śmiechu, polecam wbrać się na "Niezły Burdel" tym z Państwa, którzy w teatrze poszukują czegoś, co ich rozbawi, ale też zaskoczy i pozostawi z refleksją. 

Mogę Państwa jedynie zapewnić, że to spektakl z bardzo dobrą energią sceniczną, która w sposób naturalny, udziela się też widzom. 



piątek, 12 września 2025

Łukasz Konopka o serialu "Na Wspólnej" i transplantologii [WYWIAD]

 Łukasz Konopka o serialu "Na Wspólnej" i transplantologii [WYWIAD]















fot. Mariola Morcinková

10 maja odbył się 26. Bieg po Nowe Życie w Wiśle. Kolejny raz wybrzmiało głośne "tak" dla transplantacji. Aktor, Łukasz Konopka w perle Beskidów pojawił się po raz pierwszy, ale wcześniej startował w jednej ze stołecznych odsłon imprezy.

Rozmawialiśmy nie tylko o Biegu po Nowe Życie i emocjach, jakie w nim wywołuje, ale także o życiowym optymizmie, serialu "Na Wspólnej i reżyserowaniu.

Spotykamy się na 26. Biegu po Nowe Życie w Wiśle. Jak samopoczucie? (śmiech)

Jest dobrze. Startuję po raz drugi, pierwszy raz startowałem w Warszawie, teraz pojawiłem się w Wiśle.

No właśnie, nie jest to Pana pierwszy start w wydarzeniu promującym transplantancję i transplantologię. Jak wraca się na to wydarzenie?

Bardzo dobrze. To duże emocje. Słyszeliśmy, ile wykonano już przeszczepów, mamy też świadomość, jak ta akcja pomaga.

Spotykają się tutaj nie tylko osoby publiczne, ale też osoby po przeszczepach. To okazja do wysłuchania wielu historii. Czy usłyszał Pan w kuluarach taką, która szczególnie Pana poruszyła?

Historia każdego, kto jest po przeszczepie, jest niesamowita. Ja poznałem dwie bardzo wzruszające historie, dotyczą one dwóch członków sztafety, w której wystartowałem. Przytoczę jedną z nich. Pobiegłem z panem Markiem, który jest pięć miesięcy po przeszczepie. Zaczyna nowe życie, stawia w nim swoje pierwsze kroki. Sam start w tej imprezie był dla niego dużym wyzwaniem.

Co powiedziałby Pan tym wszystkim, którzy zastanawiają się nad podpisaniem oświadczenia woli na transplantację narządów?

Nie ma się nad czym zastanawiać. Warto podpisać takie oświadczenie i pomóc ratować ludzkie życie. Historie, które można usłyszeć w Wiśle, są tego przykładem. To przedsięwzięcie jest niesamowite. Frekwencja jest ogromna. Za każdym razem widzę nowe twarze. Wszyscy ci ludzie dostali drugą szansę.

Fajnie tak "wykorzystać" swoją popularność w szczytnym celu, prawda?

Jestem jednym procentem w tym zestawie, mogę pomóc, to jest ważne i fajne, więc jak najbardziej, fajnie tak wykorzystać popularność.

Już od pierwszych minut naszego spotkania, uśmiech i dobra energia Pana nie opuszczają. Gołym okiem widać, że jest Pan życiowym optymistą.

Nie wiem, czy jestem życiowym optymistą (śmiech), ale na życie i rzeczy, które są przede mną patrzę rzeczywiście w przychylny sposób. To chyba faktycznie pomaga.

Właśnie - czy takiego nastawienia, chociaż do pewnego stopnia, można się nauczyć?

Ojej, to trudne pytanie. (śmiech) Jeśli się zmotywujemy, myślę, że można.

Od ogółu, do szczegółu (śmiech). Od lat jest Pan związany z serialem "Na Wspólnej". Większość kojarzy Pana ze Smolnym.

Rola Smolnego to naprawdę duże wydarzenie (śmiech). Bardzo dużo rzeczy się nauczyłem, doświadczyłem. Nie mnie oceniać, jaka to postać, niech to widzowie rozstrzygną.

Nie wszyscy wiedzą, że reżyseruje Pan odcinki jako II reżyser. Kiedy uświadomił Pan sobie, że te dwie aktywności można połączyć?

To przyszło naturalnie. Wiele jest aktorów, którzy reżyserują, grając. Jak na każdej ścieżce zawodowej, to kolejna możliwość rozwoju. Kiedy się pojawia, trzeba korzystać.

Oczywiście nie trzeba, ale gdyby pojawiła się taka konieczność, łatwiej byłoby Panu zrezygnować z aktorstwa czy reżyserii?

W tym momencie wybrałbym reżyserię.

Gdyby miał Pan dotychczasową przygodę z serialem zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

To część mojego życia. Od początku tej przygody minęło ponad trzynaście lat. Dużo temu serialowi zawdzięczam.

Myślał Pan kiedykolwiek o odejściu z "Na Wspólnej"?

Pewnie, czasem pojawiają się takie myśli, ale po nich przychodzą same dobre rzeczy.


Małgorzata Sadowska (nie) tylko o "Klanie" i Emilianie Kamińskim [WYWIAD]

Małgorzata Sadowska (nie) tylko o "Klanie" i Emilianie Kamińskim [WYWIAD]












fot. Darek Senkowski 

Małgorzata Sadowska mówi nie tylko o teatrze, ale też życiowym optymizmie i serialu „Klan“. Opowiada o pracy na planie kultowych filmów z serii "U Pana Boga...", których reżyserem jest Jacek Bromski. W rozmowie z red. Mariolą Morcinkovą ze wzruszeniem w głosie wspomina także Emiliana Kamińskiego, który odszedł 26 grudnia 2022, na chwilę przed skończeniem zdjęć do czwartej części "U Pana Boga w Królowym Moście".

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pani wrażenie osoby niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Mówi Pani, że jest dojrzałą optymistką. To bardzo ładne określenie. Rozwińmy tę myśl.

Jestem już ponad trzydzieści lat na scenie, a w związku z tym, prywatnie i w pracy, na przestrzeni lat, spotkały mnie różne sytuacje, które okazały się mniej lub bardziej miłe. Uważam, że warto być optymistą, warto zauważać jasną stronę życia. Zawsze skupiam się na tym, co jest dobre, co mnie buduje. Z negatywnych zdarzeń wyciągam lekcje.

Tak było zawsze, czy jak wiele rzeczy w życiu, przyszło z czasem?

Z upływem lat, z różnych sytuacji wyciąga się pewne wnioski. Myślenie w ten sposób sprawia, że życie staje się łagodniejsze i prostsze.

Takie nastawienie przydaje się również w zawodzie aktorskim, prawda?

Tak. Praca z ludźmi, którzy są optymistami, mają pozytywną energię, jest o wiele prostsza. Ważne, by takimi osobami się otaczać. To wprawia człowieka w dobry nastrój. Nie odbiera, a dodaje energii. To niezbędne również na scenie i przed kamerą.

Widzimy się na 26. Ustrońskich Spotkaniach Teatralnych. Ze spektaklami dość często odwiedza Pani pobliskie miejscowości. Jak wraca się w te strony?

Bardzo miło. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam, publiczność jest bardzo wdzięczna, a spektakle, w których gram, bardzo pozytywnie odbiera. Nie tylko na Śląsku Cieszyńskim, ale też w Ustroniu, nie jestem po raz pierwszy.

Czym jest dla Pani teatr?

Teatr jest dla mnie całym światem. To też miejsce, gdzie można kreować inną rzeczywistość, inną siebie. Można też schować się za postacią, którą jest się na scenie. W życiu są rzeczy, które nie uchodzą nam na sucho, natomiast w teatrze, wszystko jest możliwe.

 „Przyjazne dusze” to komedia, w której duchy tak naprawdę nie straszą, a umilają życie. Podziela Pani zdanie większości aktorów, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem do grania?

Dokładnie tak, ponieważ nie tak prosto rozśmieszyć widza. Na przestrzeni lat grałam nie tylko w komediach, ale też dramatach, dlatego uważam, że w odbiorze komedia dla widza jest wdzięcznym gatunkiem, ale wymaga ogromnego warsztatu. Jednym słowem, widza trzeba umieć rozśmieszyć. Bardzo lubię grać w spektaklach komediowych, choć jest to gatunek wymagający.

Sztuka „Przyjazne dusze” określana jest mianem komedii spirytystycznej, ale w miejscu strachu pojawiają się salwy śmiechu. Mam wrażenie, że właśnie to jest jej największą siłą. Jak Pani uważa?

Nie jest to typowa komedia. Niesie ze sobą pewne przesłanie. Postać, którą gram, jest osobą, która jest duchem. Ma w zanadrzu wiele refleksyjnych spostrzeżeń na temat życia i przemijania. Nasza sztuka nakłania do przemyśleń.

Pod wpływem spektaklu zaczęła Pani wierzyć w duchy i moce spirytystyczne?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Istnieje coś, co czasami nas ku czemuś pcha, ale nie umiem tego nazwać.

Jest wiele fajnych momentów (m.in. znikają klucze, wazon lata po pokoju, a szklanka pełna wody lewituje w salonie), spowodowanych przez Pani bohaterkę i partnerującego jej Jacka (w tej roli na zmianę Jan Jankowski i Jacek Rozenek – przyp. red.). Który jest Pani ulubionym?

Sama obecność duchów jest czymś oryginalnym. W komediach i farsach zazwyczaj ich nie ma. Nie mam ulubionego momentu, ale lubię swoją postać, lubię to grać.

Nie sposób, choć krótko, porozmawiać również o serialu „Klan”, w którym od kilku lat wciela się Pani w Heniutkę Kazuń. Za co najbardziej lubi Pani swoją postać?

Lubię ją grać, a swojego serialowego partnera, Bolka, czyli Krzysztofa Janczara, darzę ogromną sympatią. Dobrze rozumiemy się nie tylko zawodowo, ale też prywatnie, a to przekłada się na to, co widzowie mogą później zobaczyć na ekranie.

Jak Pani, na przestrzeni lat grania w tym serialu, zmieniała się jako aktorka?

Ojej. (śmiech) Nie wiem, czy ja się zmieniłam, ale wiele rzeczy zmienia życie. Doświadczenia życiowe wpływają na postać.

Po 27 latach grania w „Klanie” decyzję o odejściu z produkcji podjęła Barbara Bursztynowicz, pochodząca z naszych stron. Co Pani o tym myśli? Czy wieloletnie granie w jednym serialu szufladkuje?

Nie wiem, czy to kwestia szufladkowania. Wiele zależy od osoby. Zależy też od tego, czy ma się możliwość grania w teatrze czy występowania w innych serialach i filmach. Wtedy można tu mówić o pewnego rodzaju odskoczni. Nie staje się to monotonne, bo gdzieś indziej ten zawód daje nam szansę na stworzenie czegoś innego charakterologicznie. Jeśli aktor ma tylko jedną postać i gra ją latami, może czuć się sfrustrowany i znudzony.

Jeśli chodzi o role filmowe, najczęściej moim zdaniem jest Pani kojarzona m.in. z filmów z cyklu "U Pana Boga" w reżyserii Jacka Bromskiego, gdzie wciela się Pani w Halinkę Struzikową. Która z części tej kultowej serii jest Pani ulubioną? Moja to zdecydowanie najnowsza - "U Pana Boga w Królowym Moście".

Moja ulubiona część to „U Pana Boga w ogródku". To właśnie tam mój wątek był rozbudowany najbardziej. To był mój pierwszy kontakt z ludźmi, którzy później stali się moimi kolegami. Zatem, podsumowując, to najbliższa mojemu sercu część. Zawsze ma się sentyment do tego, co się robi, więc mam tak również z ostatnią częścią. To część, która niesie za sobą przykre zdarzenie, którym jest odejście mojego ekranowego partnera, Emiliana Kamińskiego.

To właśnie w tej części po raz ostatni mogliśmy zobaczyć zmarłego w 2022 roku Emiliana Kamińskiego, z którym to Pani pracowała także w Teatrze Kamienica. Jak zapisał się w Pani pamięci?

Emiliana wspominam bardzo ciepło. Był niebywale serdecznym kolegą i człowiekiem. Był Mistrzem. Wszyscy, którzy spotkali się z nim w życiu prywatnym i zawodowym, tęsknią za nim. To przykre odejście człowieka lubianego i szanowanego.


piątek, 29 sierpnia 2025

Barciś w Cieszynie (nie) tylko o Kieślowskim. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas… [WYWIAD]

 Barciś w Cieszynie (nie) tylko o Kieślowskim. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas…[WYWIAD]














fot. Małgorzata Krawczyk 

W Cieszynie i okolicznych miejscowościach pojawia się regularnie, ale przy okazji 27. Kina na Granicy zadebiutował w roli gościa owego wydarzenia.

Mowa o Arturze Barcisiu, którego podczas Festiwalu można było spotkać w naszym mieście.

Aktor podzielił się m.in. wspomieniami o Krzysztofie Kieślowskim i zdradził, dzięki któremu spektaklowi, wystawianemu niegdyś w stołecznym Teatrze Ateneum, poznał Václava Havla.

Spotkaliśmy się na 27. Kinie na Granicy. Jak zareagował Pan na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Łukasz zapraszał mnie do Cieszyna wiele razy, ale ze względu na inne zobowiązania nie mogłem przyjechać. W tym roku się udało.

W jakich okolicznościach miało miejsce Pana pierwsze spotkanie z dyrektorem programowym Kina na Granicy? Odbyło się odnośnie któregoś z Pana filmów czy jednak dotyczyło czegoś innego?

Nie pamiętam okoliczności, ale miało to miejsce dobrych dwadzieścia lat temu. Znamy się bardzo długo.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, to przeważnie smażony ser i piwo. (śmiech)

(śmiech) Kojarzą mi się z pięknym językiem, dobrym, czeskim kinem, ale też z zamkiem na Hradčanach i dobrým vojákem Švejkem. Miałem zaszczyt poznać Václava Havla, ponieważ grałem w jego sztuce „Odejścia“, która była wystawiana w Teatrze Ateneum. Przyjechał wtedy na premierę.

Pana ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

W tym gronie znajduje się nie tylko wspominany przeze mnie Václav Havel, ale także Jaroslav Hašek, Miloš Forman, Petr Zelenka.

W Cieszynie pojawił się Pan m.in. jako gość debat, które odbywały się na tutejszym przeglądzie filmowym. W tych stronach nie gościł jednak Pan po raz pierwszy, albowiem często przyjeżdża tutaj ze spektaklami. Jak się wraca w te strony?

Mimo że Cieszyn jest daleko od Warszawy, bo przecież przy samej granicy, to chętnie tu wracam. (śmiech)

Lubi Pan powroty na Śląsk?

Choć Częstochowa, z której pochodzę to taki „przyszywany“ Śląsk, to są to tak naprawdę moje rodzinne strony.

Jedna z okazji spotkania Pana podczas Festiwalu, nadarzyła się po filmie „Bez końca“ w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. Jak Pan go wspomina?

Krzysztofa Kieślowskiego wspominam jako wspaniałego człowieka, jednego z najmądrzejszych ludzi, jakich spotkałem w życiu, ale też jako jednego z najlepszych reżyserów, z którym zaszczytem było pracować. Wspominam go także jako przyjaciela.

Pierwszym Jego filmem, w którym Pan zagrał, był „Bez końca”. To prawda, że na początku ta produkcja była tą, w którą nikt nie uwierzył, która nikomu się nie podobała?

To prawda. Film ten nikomu się nie podobał. Doceniany zaczął być dopiero teraz.

Jaki stosunek ma Pan do niego po latach?

Bardzo dobry. Uważam, że to jeden z najlepszych filmów Kieślowskiego, choć wtedy nie został doceniony, co Krzysztofa bardzo bolało. Kiedy się pojawił, polskie społeczeństwo nie było na ten film gotowe.

Gdyby po latach, miał Pan Waszą współpracę zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Przypadek, ponieważ Krzysztofa poznałem przez przypadek. Spóźnił się na pociąg, kiedy przygotowywał się do zdjęć do “Bez końca” właśnie.

Szukał wtedy aktora do roli Dariusza Stacha. Zobaczył mnie na Dworcu Centralnym w Warszawie, w jednym z odcinków serialu “Odlot”, w kórym grałem główną rolę.

Był on okropnie okaleczony przez cenzurę, ale mimo to spodobało mu się jak grałem. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas, być może do naszego spotkania w ogóle by nie doszło.

Który film, w reżyserii Kieślowskiego, w którym Pan zagrał, darzy Pan największym sentymentem?

To bardzo trudne pytanie. Nie wiem, którą część „Dekalogu“ miałbym wybrać. Tak naprawdę każdą darzę sentymentem.

W każdej z nich grałem różne postaci, ale ta w części pierwszej była najbardziej znacząca, ponieważ wysyłała sygnał.

Dopiero potem, kiedy w każdym z kolejnych odcinków grałem inną rolę, nie mówiąc przy tym ani słowa, wtedy wszystko zaczęło składać się w całość.

Na początku nie było wiadomo, kto to jest. Dopiero potem ludzie zaczęli sami sobie odpowiadać na to pytanie, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, nawet sam Krzysztof, a co za tym idzie, ja też nie poznałem odpowiedzi.

Porozmawiajmy o książce „Aktor musi grać, by żyć”. Jaka była droga od pomysłu do realizacji?

Droga od pomysłu, do realizacji była bardzo krótka. To był czas pandemii i jak wszyscy siedziałem w domu.

Moja przyjaciółka, wspaniała dziennikarka, Kamila Drecka, zaproponowała mi, że skoro i tak nic się nie dzieje, dobrym pomysłem byłoby gdybyśmy sobie porozmawiali o mojej drodze i rzeczach, o których nie powiedziałem w „Rozmowach bez retuszu”, książce, którą napisałem razem z Marzanną Graff.

Tytuł „Aktor musi grać, by żyć“ okazał się adekwatnym do rzeczywistości, która wszystkich nas bardzo zaskoczyła. My, aktorzy, nie mogąc grać, bardzo cierpieliśmy.

Muszę o to zapytać na koniec. (śmiech) Przez widzów jest Pan częściej kojarzony z Tadeuszem Norkiem z „Miodowych lat“ czy Czerepachem z “Rancza”?

To zależy od tego, który serial jest bardziej lubiany przez konkretną grupę widzów. Są tacy, którzy na okrągło oglądają „Miodowe lata“, mają nagrane wszystkie odcinki, a wszystkie dialogi znają na pamięć. Są też tacy, u których „Ranczo“ w domu idzie na okrągło i te wszystkie zachowania, o których mówię, dotyczą właśnie tego serialu.

Gdyby zależało to od Pana, na plan którego z tych seriali wróciłby?

Gdyby pojawiła się taka możliwość, wróciłbym na plan „Rancza“. Na powrót do „Miodowych lat“ raczej bym się nie zdecydował. Minęło tyle lat, a co za tym idzie, postaci z tego serialu są już zbyt odległe.

poniedziałek, 28 lipca 2025

Zbigniew Zamachowski do Cieszyna wraca nie tylko na knedliczki [WYWIAD]

Zbigniew Zamachowski do Cieszyna wraca nie tylko na knedliczki [WYWIAD]















fot. Małgorzata Krawczyk

27. edycja Kina na Granicy po obu stronach Olzy odbywała się od 30 kwietnia do 4 maja. Jednym ze stałych bywalców tej imprezy jest Zbigniew Zamachowski. Aktor opowiedział, jak ogląda się filmy ze swoim udziałem po latach, podzielił się wspomnienia o Krzysztofie Kieślowskim, ale zdradził też, co ceni w czeskim kinie i społeczeństwie.

Spotykamy się na 27. Kinie na Granicy. Jest Pan stałym bywalcem tutejszego Przeglądu. Jak wraca się do Cieszyna?

Do Cieszyna wraca się wspaniale, wraca się co roku. Cudownie, że obowiązki zawodowe na to pozwalają. Dzięki swojej ofercie, zarówno współczesnych filmów, ale też tak cudownych retrospektyw, jak ta filmowa Krzysztofa Piesiewicza. To jeden z najwspanialszych festiwali. Wszystko odbywa się w luźnych, nieformalnych warunkach i atmosferze. Na wszystkich festiwalach powinno się oglądać filmy w takich warunkach.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Łukaszem Maciejewskim? W jakich nastąpiło okolicznościach?

Nie pamiętam (śmiech). Znaliśmy się na długo przed tym, zanim Łukasz po raz pierwszy zaprosił mnie do Cieszyna. Oczywiście, znałem go jako fantastycznego krytyka filmowego i świetnego recenzenta filmów, a tu poznaliśmy się bliżej.

Kino na granicy zbliża, prawda?

Fenomenalnie. Nasza przyjaźń jest zasługą tego festiwalu.

“Nadzieja” to druga część tryptyku scenariuszowego Krzysztofa Piesiewicza. Spotykamy się tuż po projekcji. Z jakimi emocjami film ze swoim udziałem ogląda się po latach?

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że byłem troszkę szczuplejszy (śmiech). Byłem młodszy, ale nie to jest najważniejsze.

Fajnie ogląda się coś, co ma jakąś wartość. Filmy, które są tutaj pokazywane, są ważne. Filmy ze scenariuszem Krzysztofa Piesiewicza są nadal aktualne. Podobnie jest z filmami Kieślowskiego. Stawiają te same pytania a odpowiedzi na nie odnajdują się w dzisiejszych czasach.

Jak wspomina Pan współpracę z Krzysztofem Piesiewiczem nad filmem “Nadzieja”?

Kręcąc “Dekalog”, spotkaliśmy się jedynie na chwilę. Tak naprawdę, Krzysztofa Piesiewicza poznałem dopiero po kręceniu “Trzy kolory: Biały”. Kiedy film był już gotowy i był w podróży promocyjnej, poznaliśmy się bliżej. Jest wspaniałym, niezwykle błyskotliwym, mądrym i dowcipnym człowiekiem. To cudowne, że mogę o nim myśleć, jak o jednym z tych wielkich polskiego kina, których mam przyjemność znać.

Który z filmów Krzysztofa Kieślowskiego darzy Pan większym sentymentem? “Dekalog”, czy jednak “Trzy kolory: Biały”?

Do jednego i drugiego, proszę mi wierzyć. “Dekalog” dał mi przepustkę do wejścia w projekt, w którym, z punktu widzenia młodego wtedy aktora, była zaangażowana absolutna czołówka polskich aktorów. Krzysztof zaprosił mnie do tego grona, co było dla mnie wielce nobilitujące. “Trzy kolory: Biały” był tym filmem, który otworzył mi wrota kariery.

Jak zapamiętał Pan Kieślowskiego i współpracę z nim?

Czas płynie dosyć szybko, ale przestawił moje myślenie o kinie. Do “Dekalogu” byłem młodym “pistoletem” aktorskim, który bardzo dużo grał, dostawał dużo propozycji. Byłem też takim Dylem Sowizdrzałem. Bawiłem się kinem. Dzięki Kieślowskiemu zrozumiałem, że kino jest rodzajem odpowiedzialności, którą się bierze za to, co ogląda świat.

Co, po latach, powiedziałby Pan o filmie, “Trzy kolory: Biały”?

Powiedziałbym, że jest ciągle poruszający.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy?

Czechy kojarzą mi się przede wszystkim z kinem. Nie będę za dużo mówił o gastronomii, knedliczkach, piwie, czy Becherovce, bo to byłby banał (śmiech). Jednak, ten banał jest naprawdę smakowity. Czeskie kino mnie formowało. Kiedy jako nastolatek w jakimś klubie DKF zobaczyłem po raz pierwszy “Pociągi pod specjalnym nadzorem”, byłem wstrząśnięty.

Można zatem powiedzieć, że czeska kinematografia miała na Pana swego rodzaju wpływ?

Absolutnie. Czesi uczą nas, nie tylko filmowo, dystansu i poczucia humoru. My, jako Polacy, mamy skłonność do patosu, a nawet do mówienia czegoś zbyt serio, natomiast ten dystans i swego rodzaju oddalenie, które pozwala z humorem spojrzeć na siebie, niezależnie od trudów życia i czasów, jest fenomenalne, nie tylko w czeskim kinie, ale i w czeskiej mentalności.