środa, 19 listopada 2025

Afromental. Ci młodzi ze zdjęć to ciągle oni...[WYWIAD]

 Afromental. Ci młodzi ze zdjęć to ciągle oni...[WYWIAD]













fot. Wojciech Koziara 

Chłopaki z Afromental, Tomson, Tomek Torres i Bartek Śniadecki rozmawiali ze mną o swoim dwudziestoleciu, zmianach, które zaszły w nich na przestrzeni lat i swoich największych przebojach. 

Spotykamy się na chwilę przed koncertem w Ustroniu. Jak Wasze samopoczucie przed wejściem na scenę?

Tomson: Przed wejściem na scenę zawsze jest dobrze, aczkolwiek trochę nerwowo.

Nie jest to ani Wasza pierwsza wizyta w Ustroniu, ani w okolicy. Tutejsze miejsca mają coś w sobie, prawda?

Tomson: Jadąc tutaj, faktycznie uświadomiliśmy sobie, że nie jest to nasz pierwszy raz w tym miejscu. Próbowaliśmy sobie przypomnieć, kiedy graliśmy tutaj ostatni raz. Udało się ustalić, że miało to miejsce na przestrzeni ostatnich pięciu lat. (śmiech)

Panowie, jesteście na scenie już 20 lat. Gdybyście mieli podsumować te dwie dekady w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść? Od każdego z Was poproszę po jednym zdaniu. (śmiech)

Tomson: Bardzo dobra zabawa.

Bartek Śniadecki: Super przygoda.

Tomek Torres: Nic nie pamiętam, ale nigdy tego nie zapomnę. (śmiech)

Jak na przestrzeni lat działalności muzycznej zmienialiście się jako muzycy, jako ludzie?

Tomson: Dojrzewamy. Jesteśmy starsi o dwadzieścia lat.

Bartek Śniadecki: Po drodze pojawiały się co raz to nowe inspiracje i pomysły.

Czego dowiedzieliście się o sobie nawzajem przez ten czas?

Tomson: Tak naprawdę dowiedzieliśmy się o sobie bardzo dużo. Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Jeśli robisz to, co kochasz, po drodze dowiadujesz się przeważnie dobrych rzeczy.

Piosenka „Story of my life” powstała właśnie z okazji 20. urodzin zespołu. Tomson, o czym myślałeś, tworząc ten utwór?

Tomson: Pisząc tekst, myślałem przede wszystkim o tym, by każdy mógł się z nim utożsamić. Trzeba pamiętać, że nawet jak coś minęło, warto to docenić. Czas nigdy nie jest stracony, zawsze zyskany. To, co robimy, robimy dla Was, ponieważ na koncertach nigdy nie jesteśmy sami. Dzięki Wam za to.

„Ten młody ze zdjęć, to ciągle ja". Macie jakieś swoje ulubione zdjęcia z początków istnienia zespołu, do których lubicie wracać?

Tomek Torres: Oczywiście! Mam ich mnóstwo i mam nadzieję, że... nigdy nie wyciekną. (śmiech)

Kto ma najwięcej? (Śmiech)

Tomson: Na okładce płyty „Playing With Pop”, znajduje się dość spory kolaż naszych prywatnych zdjęć. Bardzo dużo jest ich też w teledysku do utworu, o którym rozmawiamy. Wystarczy dobrze się przyjrzeć.

Tomson, nie da się nie pogadać choć przez chwilę o „The Voice Kids”. Oceniasz umiejętności wokalne dzieci. To bardzo trudne zadanie, prawda?

Tomson: Nie jest to łatwe, choć najtrudniej było za pierwszym razem. Teraz już jest lepiej. Dzieciaki są bardzo dojrzałe. To trudna rola, ale dużo mi daje.

Roxie Węgiel-Mglej, Viki Gabor, Marcin Maciejczak i inni. Zastanawialiście się, czy byliby w tym miejscu, w którym są teraz, gdyby nie udział w programie?

Bartek Śniadecki: Ciężko powiedzieć, ale na pewno ten program im pomógł. Dzięki tego typu programom tworzy się dla nas spora konkurencja.

Tomson: ...więc sami robimy sobie pod górę. (śmiech)

Fajnie tak się spotykać w trasie koncertowej czy na wydarzeniach i obserwować, jak te dzieci się rozwijają?

Tomson: Bardzo fajnie. Tak naprawdę, świetnie jest móc obserwować rozwój każdego artysty i osób, które spotykamy na trasie. Przypomnę ci, że to nie nasze pierwsze spotkanie. (śmiech)

Jakie są Wasze muzyczne inspiracje?

Tomson: Postanowiliśmy wrócić do naszych starych inspiracji. Jedną z nich jest Pharrell Williams. Mam nadzieję, że godnie reprezentujemy ich twórczość na scenie.

Tomku, Ty swojej córeczce miłość do muzyki wszczepiasz od małego. Opowiedz coś więcej o tym.

Tomek Torres: Są teraz takie sposoby... (śmiech)

Panowie, jak wytrzymać ze sobą przez tyle lat w trasie koncertowej?

Bartek Śniadecki: Jest tak, jak w starym, dobrym małżeństwie... (śmiech)

Tomek Torres: Trzeba ze sobą rozmawiać.

Kamil Bednarek o kochaniu chwil, nie tylko tych na scenie [WYWIAD]

Kamil Bednarek o kochaniu chwil, nie tylko tych na scenie [WYWIAD]













,


fot. Małgorzata Krawczyk 

Kamil Bednarek był gwiazdą wieczoru podczas drugiego dnia 33. Święta Trzech Braci. Z red. Mariolą Morcinkovą rozmawiał o powrocie na Śląsk Cieszyński, planach na kolejną płytę. Zgodnie z tytułem utworu, który stworzył wraz z braćmi Golec, zdradził też, jakie chwile kocha najbardziej i za co je docenia.

Spotykamy się przed koncertem w Cieszynie. Jak samopoczucie na chwilę przed wejściem na scenę?

Samopoczucie bardzo dobre. Miałem okazję również odpocząć, bo mieliśmy dzień przestoju. Leciutko się rozleniwiłem, ale jak wejdę na scenę, będzie adrenalina i ogień. (śmiech)

Nie jest to ani Pana pierwsza wizyta w tym mieście, ani w okolicy. Jak wraca się w te strony?

Ostatni raz byłem tutaj kilka lat temu. Koncert świetnie wspominam. W końcu pogoda dopisuje, mamy słońce. Pod tym względem ostatni czas nas nie rozpieszczał. Mam nadzieję, że po tym koncercie znowu pojawi się szansa, by tu wrócić. Jestem chętny. (śmiech)

Singiel „My”, który ukazał się w serwisach streamingowych pod koniec kwietnia, można podobno traktować jako zapowiedź Pana kolejnej, solowej płyty. To prawda?

Nie traktowałbym tego jako zapowiedzi płyty, ale jako mały przedsionek. Cały czas szukam sposobu na połączenie starych brzmień reggae z nowoczesnością. Po premierze fani byli zadowoleni, cieszyli się z mojego powrotu do tego stylu muzycznego. Jest w tym utworze też coś świeżego.

Jaki był proces od pomysłu, po realizację utworu?

To wszystko było bardzo spontaniczne. Ta melodia cały czas gra mi gdzieś w głowie. Na początku myślałem, że trochę tak staro brzmi. Teraz już wiem, że coś w niej jest. To jeden z nielicznych numerów, którego jestem w stanie słuchać po ukazaniu się. Nic mi w nim nie przeszkadza. (śmiech) Cieszę się, że powstał.

Podobno znalazł Pan swój muzyczny nurt, sposób na połączenie nowoczesność z klasycznym reage. Proszę powiedzieć coś więcej. Czy to właśnie w takim klimacie utrzymana będzie płyta?

To początek czegoś, co można jeszcze rozwinąć. Podczas przerwy koncertowej będziemy to szlifować.

5 czerwca w serwisach streamingowych ukazał się utwór „Kocham chwile”, do którego stworzenia zaprosili pana pochodzący z niedaleka bracia Golec. Jak doszło do tej współpracy.

Wszystko dzięki mojemu managerowi. (śmiech) Od dawna planowaliśmy, że zrobimy coś razem. To takie fajne momenty. Chłopaki bardzo dużo pracują. To inspirujące.

W czym zawarta jest siła tego utworu?

Lekkość, którą wprowadzają bracia Golec, połączona jest z istotnym tematem. Utwór uświadamia, że każdy z nas tego czasu ma coraz mniej. Nie zdajemy sobie sprawy, jak różne chwile z naszego życia mogą być piękne. Warto czasem zaryzykować, nie myśleć o tym, co myślą inni i skupić się na tym, by zrobić też coś dla siebie.

Gdyby miał Pan Waszą współpracę zawrzeć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Radość.

Przez utwór przenika wręcz hipnotyzująca, pozytywna energia. Co Pana pozytywnie nastraja?

Pozytywnie nastraja mnie natura. Łapię wtedy spokój.

Odwołując się tutaj do tytułu utworu, za co kocha Pan chwile, jakie docenia najbardziej? 

Zdecydowanie za to, że można do nich wracać. Kolekcjonuję chwile, traktuję je jak album.

Pozytywna energia wręcz Pana roznosi.

To prawda. Jeszcze powinienem skupiać się na naszej rozmowie, a już jestem jedną nogą na scenie. (śmiech)

Wkrótce minie 18 lat od startu Pana muzycznej drogi. Jak na przestrzeni tego czasu zmieniał się Pan jako artysta, jako człowiek?

Wszystko odbywało się metodą prób i błędów. Nigdy nie obwiniałem się za te, które popełniłem. Wiem, że można było zrobić więcej, nie byłem i nie jestem dla siebie zbyt surowy. Dużo przede mną. Trzymajcie kciuki.

Ostatnio zadałam podobne pytanie Viki Gabor. Zastanawiał się Pan kiedykolwiek, czy gdyby nie wziął udziału w „Mam talent” byłby w miejscu, w którym jest teraz?

Trudne pytanie. Wiem, że nie poddałbym się.

Jak program zmienił Pana życie?

Program zmienił moje życie o 180 stopni. Spełniłem prawie wszystkie muzyczne marzenia. Mam mnóstwo planów na nowe.

Agata Passent i jej apetyt na wiersze. W Salonie Poezji im. Jerzego Kronholda spotkanie także z Osiecką [WYWIAD]

Agata Passent i jej apetyt na wiersze. W Salonie Poezji im. Jerzego Kronholda spotkanie także z Osiecką [WYWIAD]














fot. Małgorzata Krawczyk 

14 września Teatr Adama Mickiewicza w Cieszynie po raz kolejny zaprosił widzów i miłośników słowa do Salonu Poezji im. Jerzego Kronholda – poety, reżysera, dyplomaty, współtwórcy Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego bez Granic.

Kameralne spotkanie po raz kolejny cieszyło się ogromnym zainteresowaniem zakochanych w słowie. Gościnią była Agata Passent, dziennikarka, felietonistka Polityki, prowadząca program „Dobry tytuł” w TVP, Kultura i „Motywy” w radiowej Jedynce. Prezeska Fundacji im. Agnieszki Osieckiej, a prywatnie jej córka.

Spotykamy się podczas kolejnej odsłony Salonu Poezji im. Jerzego Kronholda – poety, reżysera, dyplomaty, współtwórcy Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Bez Granic. Kierował się myślą, że zadaniem poety jest pomaganie ludziom w poszukiwaniu nadziei. Zgadzam się z tymi słowami w 100%. Jak Pani się do nich odniesie?

Jeśli sam postawił sobie takie zadanie, jeśli był człowiekiem, który nie unika stawiania sobie zadań - to podziwiam. Na pewno wiele jego wierszy daje nadzieję na to, że wciąż coś nowego, niepodrabialnego, oryginalnego jest możliwe w poezji. Cieszę się bardzo, że salon poezji ma takiego patrona, bo jak wnoszę z lektury jego wierszy - był bardzo związany m.in. z tą okolicą - są odniesienia do konktretnych miejsc, np. opisuje pewne wyrobisko skalne, które zalano i stało się jeziorem. Nigdy tam nie byłam, może kiedyś wybiorę się na podróż śladami Jerzego Kronholda. Co do nadziei, to ja trzymam się do niej w zdrowym dystansie - zbyt duże nadzieje mogą nas sparzyć mocniej niż pokrzywy. Bardzo cenię to, że Kronhold nie bał się pisania o cierpieniu, o śmierci, o chorobie, z pełną świadomością, bez tkliwości - w tym sensie nie oszczędza czytelników ani sam siebie, ale cierpienie innych chyba nie daje nam nadziei, lecz czujemy się w nim mniej samotni. 

Pamięta Pani moment, w którym po raz pierwszy zetknęła się z twórczością Jerzego Kronholda? Co Panią w niej urzekło? 

Późno odkryłam wiersze Kronholda, kilkanaście lat temu, zaintrygował mnie tytuł zbioru “Skok w dal”. Uwielbiam sportowe metafory. Jestem emerytowaną zawodniczką tenisa ziemnego. Sportowa nowomowa często mnie bawi, a jako felietonistka lubię czasem grać wysokim pressingiem, zaś skok w dal jest przepięknym precyzyjnym tańcem w powietrzu. Skaczą w dal zające, kangury, wśród licznych ssaków skacze też człowiek. Wiara czy dobry wiersz, to też mogą być skoki w dal, w nieznane, w otchłań.

Według jakiego klucza wybierała Pani jego wiersze, które zabrzmią dzisiaj w tutejszym Teatrze?

Według przeprowadzki. Parę tygodni temu, po dwudziestu latach mieszkania w centrum miasta, z powodu zmiany szkoły mojego syna podjęłam decyzję, by się przeprowadzić na daleki Ursynów. Większość książek z domowej biblioteki zabrałam w kartony, resztę sukcesywnie oddaję do lokalnych bibliotek, bo wydawcy wysyłają mi setki książek licząc na recenzje lub umieszczenie pisarzy w programach radia lub telewizji, bez pytania, czy te książki potrzebuję. Wciąż powoli kartony  opróżniam, ale idzie to mozolnie, bo pracuję na trzy etaty i wychowuję syna, więc mało czasu mam na porządki. 

Na spotkanie w Cieszynie wybrałam poezję z książek, które były w kartonach na wierzchu. Jak widać merchandising i przypadek liczą się w życiu tak samo jak znajomości. Po znajomości wybrałam wiersze Agnieszki Osieckiej - znałam tę poetkę osobiście… I taka była też prośba od organizatorki Salonu im. Jerzego Kronholda - żeby była Osiecka. 

Gdyby miała Pani zamknąć jego twórczość w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Próbowałeś językiem. 

Czy w twórczości Jerzego Kronholda znajduje Pani wiersz, który ma dla Pani szczególne znaczenie?

 Szcerze powiem, że ja nie przywiązuję się do wierszy, bo mam apetyt na kolejne, ciągle szukam. Ale sięgam po prostu często losowo po czytane wcześniej tomy i zwykle widzę, że nie mam u Kronholda takich, że tak powiem “szlagierów”, bo  jego tomy są bardzo równe - nie ma słabych wierszy Kronholda. Trwający rok jest dla mnie tragiczny jeśli idzie o choroby i umieranie bliskich, ich fizyczne cierpienie. Nie chcę wyliczać kogo straciłam i kto przeżywa agonię. Więc sięgam po wiersze Kronholda o przemijaniu, np. wiersz pt: “W domu starców”.  

Nie zabrakło także poezji Pani mamy, Agnieszki Osieckiej. Jak dobierała Pani jej Mamy, która dzisiaj tu zabrzmi? 

Wybrałam dziesięć wierszy, pochodzą z trzech różnych tomów. Przeczytałam wiersze z cyklu który mama podarowała Muzeum w Pszczynie, to cykl zainspirowany tradycją szopek krakowskich. Coś o tym epizodzie krakowskim opowiedziałam. Chętnie przeczytałabym też jakiś felieton Agnieszki Osieckiej, bo była wspaniałą felietonistką, no, ale to nie salon felietonu… 

Gdyby to Pani miała określić, w czym tkwi wieczny fenomen jej twórczości, co by powiedziała?

Myśli Pani, że ktoś będzie czytał wiersze Agnieszki Osieckiej za czterysta lat? Chyba się nie dowiemy. Staram się jeść dużo warzyw i owoców, ale chyba będzie ciężko! Była genialną pisarką, wyprzedzała swój czas o czym pisze dr Karolina Felberg w biografii “Rodzi się ptak”. Miała słuch do języka, empatię, dobrze współpracowałą z kompozytorami, więc jej poezja jest w ścisłym uścisku z nutami. 

Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie, w którym występuje?

Ja się urodziłam stara. Nie żyję wspomnieniami. Żyję zawsze chwilą obecną. Taka robota dziennikarska jest - komentujemy w felietonach czy audycjach to, co jest dziś.

Jak poezję i felietony Pani mamy odbiera Pani po latach, a jak robią to jej kolejne pokolenia fanów?

Młodzież sięga po poezję, prozy Osieckiej właściwie nie czyta. Ja na odwrót - lubię jej sztuki teatralne i felietony. 

M.in. dzięki działalności Fundacji „Okularnicy” im. Agnieszki Osieckiej pamięć o Pani Mamie nie ginie. Założyła ją Pani w 2000 roku, a co za tym idzie, już wkrótce będzie obchodzić 25 lat swojego istnienia. Jaka była droga od pomysłu, do powstania tego miejsca?

Mama zostawiła wielkie archiwum: listy, pamiątki, fotografie. Ponad dekadę opracowywano je. Obecnie przekazane jest to do Biblioteki Narodowej. Fundacja organizowała, dziś przejął organizację Teatr Nowy w Poznaniu, Konkurs Wokalny im. Osieckiej. Tysiące uczestników wystąpiło w nim i wiele znanych wokalistek i aktorów debiutowało w Konkursie. Wyprodukowaliśmy w ramach "Pamiętajmy o Osieckiej" kilkanaście recitali znanych artystów, którzy wcześniej nie śpiewali Osieckiej: Raz Dwa Trzy, Nosowska, Kleszcz, Soyka, Serafińska itd. 

Jedną z artystek, która sięgnęła po repertuar Pani Mamy, jest Maja Kleszcz. Czy miała Pani okazję zetknąć się z repertuarem "Osiecka. De Luxe" na koncercie lub za pośrednictwem płyty pod tym samym tytułem?

Projekt stworzyli na zaproszenie Okularników. A potem we współpracy z Polskim Radiem powstała świetna płyta. 

Jaka piosenka z repertuaru Pani Mamy miała na Panią największy wpływ?

Słoń nadepnął mi na ucho. Piosenki nie mają na mnie wpływu. Raczej trenerzy sportowi, szefowe w pracy, nauczyciele, psycholog i przyjaciele, studia - to raczej wpływa na mnie. 

Czym dla Pni jest poezja? Dlaczego warto po nią sięgać?

Pracą w języku. Wciąż nowe znaczenia, słowa, możliwości polszczyzny mnie dzięki niej zachwycają.

Czy jest jakiś wiersz lub autor, od którego warto zacząć swoją przygodę z poezją? Od jakiego wiersza to Pani ją zaczęła?

Ja żywię się poczuciem humoru, absurdem, satyrą. Więc od poezji purnonsensu. “Wiersze o kotach” T.S. Eliot

Czy czytanie dzieciakom od najmłodszych lat powoduje, że w późniejszym czasie człowiek chętniej sięga po różnorodne lektury? Ja czytam od zawsze i wszędzie. 

Trudna sprawa. Przykład w domu - gdy rodzice, opiekunowie, dziadek itd. czytają sobie i dzieci widzą, że czytanie to przyjemność, to coś co w domu się robi - to super. Lecz gdy czytanie jest sztucznym obowiązkiem i np. nikt wokół nie czyta, ale nagle przed snem umęczona matka czy dziadek chwytają za książkę i każą dziecku czytać - nie sądzę, że “chwyci”. Poza tym z psychologii wiemy, że ludzie mają różny stopień skupienia. Niektórzy nie cierpią czytać. Wolą słuchać lub oglądać lub grać w koszykówkę - nic na siłę.

Jakich jeszcze autorów wiersze mieści biblioteka poezji Agaty Passent?

Bardzo dużo anglosaskiej - Irlandia, Ameryka… Ale to też wielka zasługa wybitnych polskich tłumaczy! 

Jaką książkę przeczytała Pani ostatnio, a jaką to każdy przeczytać powinien?

Ostatnio bardzo dobrą powieść pt “Nie w szczepionkę” urodzonego w 1981 r. Jakuba Nowaka. Każdy powienien czytać Hannę Krall. Choćby po to, by wiedzieć kim był Marek Edelman i po to, jak używać niewielu słów by opowiadać Historię. 

niedziela, 16 listopada 2025

Dziecięca radość nie ma PESELu. Urszula Dudziak (nie) tylko o muzyce [WYWIAD]

Dziecięca radość nie ma PESELu. Urszula Dudziak (nie) tylko o muzyce  [WYWIAD]





















fot. Zuza Krajewska



Urszula Dudziak, wokalistka, pasjonatka życia i gry w tenisa, podczas XVIII edycji rozgrywek tenisowych Beskid Cup w Jaworzu  znalazła czas na rozmowę z red. Mariolą Morcinkovą.
Mówiła nie tylko o swojej energii, ale też o dzieciństwie w Straconce, muzyce, swoich książkach, twórczości dla dzieci i newsletterze „Halo, tu Ula”.

Co za energia! Skąd ją brać?

Wszystko jest w naszej głowie. To, jak traktujemy nasze myśli, jak ich pilnujemy, czy pozwalamy im hasać bez kontroli, to wszystko ma wpływ. Wtedy jest tak, jak powinno być.

Pozytywne nastawienie to Pani świadomy wybór, prawda? Chyba nawet nie mogłaby Pani inaczej?

Tak, jak najbardziej, to mój świadomy wybór.

Jak Pani to robi, że cieszy Panią dosłownie wszystko?

Wszystko mnie cieszy, to prawda. To kwestia, tylko i wyłącznie, wyboru i decyzji. Jeżeli podejmiemy decyzję, że szczęścia można się nauczyć, tak jak dobrego samopoczucia, tak się stanie. To jest nawyk. Jako ludzie mamy albo dobre, albo złe nawyki. Dobre samopoczucie, które towarzyszy mi od momentu wstania z łóżka, jest moim nawykiem. Już na starcie zakładam, że będę miała fajny dzień, wszystko będzie mi sprzyjało.

Dziś też rozpoczęła Pani dzień z takim założeniem?

Oczywiście, że tak. Wieczorem się kładę i z podsumowaniem dnia różnie bywa, bo czasem jest tak, że coś się nie uda. Mówię sobie wtedy „nie szkodzi, jutro znowu będzie piękny dzień”. W ten sposób funkcjonuję.

Sport chyba pomaga, podobnie jak muzyka, w utrzymaniu takiego nastawienia.

Dokładnie. Sport, a szczególnie tenis. Ostatnie badania wykazały, że to właśnie ten sport przedłuża życie o dziesięć lat. To najbardziej sprzyjający organizmowi sport, który można uprawiać od najmłodszych lat do późnego wieku.

Pamięta Pani swoją pierwszą fascynację tenisem? W jakich okolicznościach nastąpiła?

Trudno tak dokładnie stwierdzić, kiedy to było. Pamiętam, że kiedy na początku lat 60. spotkałam Michała Urbaniaka, ucieszyłam się, że też lubi ten sport. Kiedy mieszkałam w Warszawie, miałam koleżankę, z którą w tenisa grałyśmy na Legii. Kiedyś chciałam ją odszukać, ale się nie udało.

Jeśli chodzi o światową czołówkę tenisową, wiadomo że wszyscy trzymamy kciuki za Igę Świątek. A komu jeszcze Pani kibicuje?

W tej grupie jest Magdalena Fręch, Magda Linette, Hubert Hurkacz. 

Opowiem jednak o Agnieszce Radwańskiej. Kiedy grała w Azji, co miało miejsce o trzeciej rano, z moim partnerem Bogusiem w ogóle nie spaliśmy. W pewnym momencie zwróciłam się do ekranu słowami: „Agnieszko, nie będę miała do Ciebie żadnego żalu… Przegraj i daj mi się wyspać”. (śmiech) Bo kiedy jest tenis, nie śpię. (śmiech)

Humory w Jaworzu zawsze dopisują wszystkim. Dzieje się tak za sprawą XVIII edycji rozgrywek tenisowych Beskid Cup. Jak wraca się w te strony?

Wraca się tutaj z wielką przyjemnością, bo jest to wyjątkowy turniej. Jesteśmy tu wszyscy traktowani z szacunkiem. Jest nam zapewniane wszystko, co najlepsze. Kiedy artysta czuje, że jest tak traktowany, bardzo chętnie wraca. Ja urodziłam się niedaleko stąd, bo w Straconce.

To pozwala wracać z większym sentymentem w te strony?

Oczywiście, jak najbardziej.

Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, dotyczące muzyki lub aktywności sportowej?

Ze Straconki wyjechaliśmy tuż po wojnie. Dopiero potem, kiedy przeprowadzaliśmy się z miejsca na miejsce, wracałam w te strony na wakacje do babci. To z tego czasu, mam bardzo żywe i przyjemne wspomnienia. Z naszego domu widziałam nie tylko sad, ale też Łysą Górę i Klimczok. Jako dziecko wyobrażałam sobie zawsze, że tam gdzieś może są państwa, którymi rządzą dzieci.

Gdyby miała Pani wskazać swoje miejsce na ziemi, wytyczyłaby Pani Podlasie, na którym obecnie mieszka?

Ja cały czas jestem w drodze. Wszędzie czuję się wspaniale, ale chętnie wracam do mojego archiwum, do moich zdjęć, pamiętników. To wszystko mam na Podlasiu, ale też kocham Warszawę. Nowy Jork, Warszawa i Podlasie – to trzy punkty, w których na ten moment czuję się jak w domu.

Oj, rzucało Panią po tym świecie. To bardzo inspirujące, prawda?

Tak, to prawda. To bardzo ważne. Mam 82 lata i myślę, że taka moja chęć i dziecięca ciekawość mnie nie opuszczają. Cały czas się rozglądam i zachwycam. Podróżuję, spotykam ludzi i obdarowuję ich energią, która do mnie wraca. Nie tylko daję, ale też ją otrzymuję.

Za Panią premiera nowej płyty UlaNova, a teraz trasa koncertowa promującą nowy album. Jaka ona będzie?

Mam wielką frajdę, z tego, że moja nowa płyta ujrzy światło dzienne. Są na niej utwory bardzo różne, bo ja taka jestem jak one, lubię skrajności i ciągły ruch między nimi. Od muzyki klasycznej po dziwne wariactwa, które mogą wystraszyć a inne koją, uspakajają. Zabieram Was w podróż ekstremalną. Cieszę się z koncertów na trasie to  inspirujące i ekscytujące, że na scenę wychodzę z nową muzyką.

Jednak chyba i tak cały czas „Papaya” wygrywa. Bez niej nie ma koncertów.

No, nie ma. (śmiech) Ja się z tym dobrze czuję. Widzę, jak ludzie bawią się i cieszą tym utworem. Wszystko jest dobrze.

Na swoim koncie ma Pani dwie książki. Po debiucie literackim, “Wyśpiewam Wam wszystko” (2012), kilka lat później wydała Pani jego kontynuację, “Wyśpiewam Wam więcej”. Drugą książkę w swoim dorobku określa Pani mianem “opowieści jak koronka”. Skąd pomysł?

Hekluję, czyli opowiadam historię, w której jest jakieś hasło, do którego uciekam, a potem wracam do początku.





czwartek, 30 października 2025

Joanna Brodzik (nie) tylko o debiucie literackim [WYWIAD]

 Joanna Brodzik (nie) tylko o debiucie literackim [WYWIAD]















fot. Wydawnictwo MAjUS

Joanna Brodzik opowiada o debiucie literackim "Kalejdoskopy", na który składać będą się cztery tomy. Premiera "Bólu", otwierającego tę serię odbyła się 15 maja. Nie jest również tajemnicą, że książka "Umami. Opowieści i przepisy" doczeka się kontynuacji. 

Rozmawiamy też o baśniowych archeotypach, ukochanej książce z dzieciństwa i wielu innych rzeczach.

Optymistka, pasjonatka gotowania i dobrej kuchni, aktorka, autorka książki "Umami. Opowieści i przepisy" a także debiutu literackiego "Kalejdoskopy", na który składać będą się  cztery tomy.  Coś ominęłam, czy wszystko się zgadza? (Śmiech.) 

Wszystko się zgadza. Brzmi to dosyć karkołomnie, niemniej, mam takie poczucie, że droga, którą idę jest moja. 

Już to dziś raz powiedziałam, ale powtórzę się. Mogłabym konsumować owoce swojej pracy i jak to się mówi, odcinać kupony, ale wolę wybierać drogę, która jest trudniejsza. Taką, która pozwala mi rozwijać się w kierunkach, które są dla mnie interesujące. 

Czy ta droga, daje Ci w takim razie, większą satysfakcję?

Tak. Cele, które przed sobą stawiam i marzenia, które realizuję, czyli serię "Kalejdoskopy", są chyba najlepszym dowodem. To osiem lat mojej pracy. Dla mnie jest to wyjątkowe zdarzenie na osi czasu. 

Nie poddałam się, dałam radę, kiedy słyszałam, że to marzenie nie może być z jakiegoś powodu zrealizowane. Dziś jestem szczęśliwa, że wtedy się nie udawało. Tak musiało być, by miało to taki kształt, jak ma teraz. 

„Ból”, otwierający serię „Kalejdoskopy”, to nie tylko Twój literacki debiut, ale przede wszystkim świeże spojrzenie na baśniowe archetypy, które przenoszone są do rzeczywistości współczesnej. Czy decyzja o osadzeniu akcji w baśniowym świecie, bierze się poniekąd z tęsknoty za dzieciństwem?

Wręcz przeciwnie. Ta decyzja bierze się z przekonania, które w pierwszej chwili,  było dla mnie jako kobiety i człowieka dość bolesnym odkryciem. Potem, jako twórczyni, postanowiłam podzielić się tymi spostrzeżeniami z innymi. 

Przechodząc przez trudny dla siebie moment, będąc mocno w emocji poczucia winy i wstydu, dostrzegłam, że funkcjonują we mnie skrypty, które podpowiadały mi, że jestem zła, brzydka, niewystarczająca. Spostrzegłam, że są one przez nas wszystkich zasysane razem z bajkami. 

Królowa Śniegu jest tą, która więzi małego chłopca. Żyje w pałacu z lodu i jest osobą zamkniętą na innych. Czerwony Kapturek jest naiwną dziewczynką, dającą się sprowokować wilkowi.

Pomyślałam sobie, że te stereotypy, bardzo często, już w dorosłym życiu, stanowią dla nas nie tylko ogromne ograniczenie, ale rodzaj więzienia, w którym przebywamy, nie pozwalając sobie na konfrotację i sprawdzenie, czy chcemy lub nie, być z tej bajki. Chodzi o to, by obnażyć te stereotypy i dać światło na to, że to skrypty, z których możemy korzystać, ale możemy je też demontować, rozpoznawać w sobie i innych i nie pozwalać, by w ograniczający sposób zmuszały nas do bezrefleksyjnego realizowania jakichkolwiek scenariuszy. 

Pierwszy tom zadebiutował na rynku wydawniczym 15 maja, od początku budzi zainteresowanie nie tylko fanów literatury, ale i kinematografii. W ramach promocji debiutu literackiego, pojawiłaś się na premierze "Śnieżki". Pamiętam, że przy tej okazji zwróciłaś uwagę na potrzebę adaptacji klasycznych historii do zmieniającej się rzeczywistości. Podaj proszę przykład zastosowania tegoż w swoim debiucie. 

Z perspektywy twórczyni i matki dorastających synów, jest we mnie pewnego rodzaju niezgoda, a jednocześnie zrozumienie, dlaczego większość bohaterek, nawet u Disneya, to fighterki, osoby odgrywające główne role i mające tą sprawczość. Dzieje się tak dlatego, że patriarchat, mam nadzieję, odbywa właśnie swój łabędzi śpiew, ale to nie znaczy, że chłopaki mają przestać mieć prawo głosu i prawo do sprawczości.

Stąd, razem z Mariką Krajniewską, z którą tę powieść piszę postanowiłam, że pierwszy tom podarujemy męskim wstydom i męskim perspektywom. Pojawia się perspektywa młodego chłopaka, Bastiana, który choruje na łuszczycowe zapalenie skóry, będąc obłażącą ze skóry i obrzydliwą bestią, której wszyscy wstydzą się i boją. To odniesienie do "Pięknej i Bestii". Bastian przeżywa swoją pierwszą miłość i znajduje swoją Bellę w Idzie, dziewczynie ze spektrum autyzmu, która dzięki swojemu specjalnemu zespołowi cech i swojej wrażliwości, nie dostrzega jego brzydoty. 

Druga, to perspektywa prawicowego kandydata na prezydenta, który ukrywa swoją tożsamość seksualną, będąc jednocześnie uzależnionym od doświadczania bólu. 

Czy trudno jest osadzić znaną postać w dzisiejszych czasach?

Dla mnie to mega kręcące doświadczenie. Mam nadzieję, że równie interesujące będzie dla czytelników. 

Jakie baśniowe archeotypy zdecydowałaś się wykorzystać w debiucie literackim?

W pierwszym tomie pojawiają się Bestia i Wilk. 

W drugim tomie pojawi się odniesienie do Królowej Śniegu i wspominany temat uzależnienia. 

W trzecim, który nosi tytuł "Żądze" pojawi się perspektywa dzieci, które mają w swoim doświadczeniu jakiś rodzaj więzienia, którego doświadczają od swojego opiekuna. To odniesienie do Śnieżki i Kaia.

Czwarty tom o tytule "Miłość" mam nadzieję, że da rozwiązanie dla całej tej zagadkowej kryminalnej i międzyludzkiej historii. To archeotyp króla i królowej oraz czarownicy i czarodzieja. 

Z baśniowym światem oswajałaś się od najmłodszych lat? 

Tak. Żyję z Braćmi Grimm, a szczególnie z trzytomowym wydaniem Andersena, które dostałam od mojego taty na szóste urodziny i które mam do dzisiaj. Te książki posłużyły mi też jako inspiracja.

Jaka była droga od pomysłu, do realizacji czterotomowej serii? 

Osiem lat temu przechodziłam przez coś, co głupi ludzie nazywają kryzysem wieku średniego, a mądrzy nazywają to "momentem sprawdzam". Oczyszczając przestrzeń wokół siebie, dochodząc do różnych trudnych wniosków, wróciłam do lektury "Biegnącej z wilkami".

Jak do lektury wraca się po latach? Z innymi wnioskami, innymi emocjami?

Zdecydowanie. 

Mogę porównać to tylko do tego, co zdarzyło się niedawno. Po latach, zupełnie przypadkiem, w hotelowym telewizorze, trafiłam na film "Dolce Vita" i pamiętam, że pierwszy raz, zachwycając się Fellinim, oglądałam go jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Dziś jest dla mnie o czymś zupełnie innym. 

Perspektywa zmienia się z wiekiem?

Punkt widzenia zmienia się z punktem siedzenia. 

Gdybyś miała zawrzeć ten proces w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Osiem lat szłam przez ciemny las. Spotykałam ludzi, którzy mówili "NIE". Nie rozumieli, co chcę przekazać. Mówili, że to bez sensu. 

Po drodze spotkałam Marikę, która powiedziała, że rozumie. Szła ze mną przez te ciemności, w momencie, w którym inni ludzie kręcili głową. 

Tylko Marika uwierzyła?

Tylko ona. Bez niej nie zrobiłabym tego, bo nie jest tylko autorką swoich bardzo inteligentnych i fajnych książek, jest też trenerką trenerką pisania i znakomitą towarzyszką procesu twórczego. 

Jest też Twoją przyjaciółką. To pomaga w całym procesie?

Przyjaźnimy się twórczo. Nie opowiadamy sobie o kolorach paznokci. Nie plotkujemy. Szanujemy się. To jest piękne. Jestem szczęśliwa, że jest mi dane z nią pracować. 

Który proces jest bardziej wymagający? Praca nad książką, czy rolą?

To dwa zupełnie inne rodzaje pracy. Pracując nad książką działam w duecie, więc nie jestem ze wszystkim sama. Musiałyśmy wspierać się pracować, opierając się i przyglądając sobie aż do momentu, kiedy pierwszy czytelnik dał nam feedback. 

Praca nad rolą, to praca zbiorowa. Od razu przeglądam się tak naprawdę w oczach i wrażliwości moich kolegów. 

Choć "Kalejdoskopy" są Twoim debiutem literackim, warto poświęcić też uwagę książce "Umami. Opowieści i przepisy". Czym jest dla Ciebie tytułowe "Umami"?

Smakiem jedzenie darowanego z uwagą i miłością. Po trzech latach spotkań z czytelnikami na spotkaniach autorskich i podczas prowadzenia kolacji degustacyjnych i warsztatów upewniłam się w tym, że to, czego szukają najwybitniejsi szefowie kuchni i najbardziej utytułowane restauracje, to po prostu smak, który dla każdego z nas, znaczy co innego. Kiedy postanowiłam, by tak brzmiał tytuł mojej gawędy kulinarnej, uświadomiłam sobie, że to smak jak u mamy. Za tym wszyscy gonimy. To smak, w pamięci emocjonalnej zapisany jako moment, kiedy ktoś stawiał przed nami tę pajdę chleba ze śmietaną i cukrem albo zalewajkę na mleku. To właśnie ten piąty smak. Związany jest z dzieciństwem, bliskością oraz prawdziwą, darowaną obecnością.

Co ciekawe, tę książkę napisałaś, kiedy świat się zatrzymał. Pomogła Ci?

Uratowała mi życie. 

Co jest większym wyzwaniem, napisanie debiutu literackiego, czy książki, w której przepisy przeplatane są z opowieściami z życia?

"Umami" i praca nad drugą częścią, to ogromna frajda.

Chcę ją zatytułować "Umami do kwadratu. Przygody i przepisy". Chcę opisać te trzy lata przygody, która zdarzyła mi się od dnia premiery, razem z kolacjami degustacyjnymi, konkursami kulinarnymi oraz tym wspaniałym doświadczeniem, jakim jest możliwość zajrzenia do kuchni profesjonalnej. 

"Umami" to zapis mojej pasji i frajda z tego, że mogę dzielić się nią z czytelnikami. Debiut literacki to zupełnie nowe portki. Jestem mega zestresowana tym, jak książka zostanie przyjęta. Mam już pierwsze recenzje i kolejnych, za każdym razem, boję się tak samo. 

Mówisz, że to książka o skarbach miłości, którymi została obdarowana. Rozwińmy tę piękną myśl. 

Pozornie jest o kulinariach oraz o tropieniu historii przypraw i potraw. Tak naprawdę, co podkreślają też czytelnicy będący po lekturze, jest o miłosci i szacunku do świata i do ludzi i o gotowości, którą staram się w sobie pielęgnować, by cieszyć się z tego, że nie wiem, co czeka mnie za rogiem, czego przykładem jest chociażby nasze spotkanie. 

To babcia Jadzia pokazała Ci, ile radości może dać dzielenie się posiłkiem. Lubisz gotować dla rodziny, dla przyjaciół? Celebracja wspólnych posiłków, jak się domyślam, jest dla Ciebie ważna.

Najbardziej lubię ten moment wspólnego posiłku, czyli gromadzenia się wokół i wspólnego doświadczania. Fajne jest to, że mogę sobie porządzić. (Śmiech.) 

Pokazała Ci, jaką frajdę można mieć z popełniania kulinarnych „wykroczeń”. Jakie kulinarne wykroczenia zdarza Ci się popełniać do dziś?

Niezależnie od zawodu, katastrofy są częścią drogi do sukcesu. Ja też je zaliczam. Jedna z najbardziej spektakularnych, zdarzyła mi się w w przededniu premiery "Umami". Byłam wtedy w dużej fascynacji kuchnią gruzińską. Usiłowałam odtworzyć przepis na ciasteczka Qada. To przepyszne kaukaskie słodkie coś, co składa się ze słonego kefirowego ciasta i nadzienia z cukru, orzechów włoskich i masła. 

Poprosiłam wszystkich przyjaciół, którzy mieli pojawić się na premierze, by pomogli mi je zrobić, by starczyło dla wszystkich. Ja zrobiłam Qada z czterech porcji, ale... zapomniałam dodać cukru. Nadzienie składało się tylko z orzechów i masła. Po panice, co powinnam zrobić, jedne posmarowałam roztrzepanym jajkiem, inne posypałam chilli w płatkach, jeszcze inne czarnuszką, a ostatnie zrobiłam w wersji wytrawnej do wina.

Rozdział o pięknych katastrofach, zamierzam zamieścić w drugiej części książki. Przepis na wytrawne ciasteczka Qada też tam się znajdzie. 

Czy serialami, z którymi najczęściej jesteś kojarzona są do tej pory "Kasia i Tomek" i "Magda M."?

Kiedy zaczynam spotkanie autorskie, proszę publiczność, by podnosili ręke Ci, którzy są z bandy Kasi i Tomka, a potem Ci, którzy są z obozu "Magdy M" i słonecznej strony ulicy, a kto jest fanem "Rozlewiska". (Śmiech.)  Wtedy wiem, jak się rozkładają siły. 

Modne są powroty seriali po latach. Gdyby pojawiła się taka możliwość, wróciłabyś na plan "Magdy M", "Kasi i Tomka" lub "Rozlewiska"?

Nie.

We wszystkich trzech przypadkach, zdarzyły się  wyjątkowe połączenia okoliczności. Serial "Kasia i Tomek" pojawił się, kiedy wyjątkowi pasjonaci stawiali TVN, czyli tworzyli telewizję na amerykańskim poziomie. Był to moment, w których byliśmy zachłyśnięci możliwościami. Przygody tej pary i format, który otrzymaliśmy do zrealizowania, był wyjątkowy, bo wtedy nie było jeszcze takiej wielości fajnych projektów do konsumowania. Dzięki temu, mogliśmy wybić się jako pewien rodzaj fenomenu i nowości.

"Magda M." pojawiła się w momencie, kiedy całe moje pokolenie miało możliwość gonienia za marzeniami i realizowania się w dużych miastach, jak Magda. W związku z tym, znów miałam możliwość brać udział w projekcie, który był też jakimś zdarzeniem społecznym.

"Rozlewisko" sprawiło, że przez siedem lat z rzędu, pracowałam tylko trzy miesiące w roku. Przez resztę czasu miałam czas dla dzieciaków. 

Każdy z tych projektów był dla mnie idealnym momentem, który się zdarzył. 

Jak zapamiętałaś Małgosię Braunek?

Tak naprawdę, Małgosia była królową krasnoludków. Nikt tak cudownie nie potrafił się bawić, śmiać. Można było z Nią konie kraść. 

Wywiad ukazał się w Law. Business. Quality. Półrocznik dostępny w Empikach Kliknij tutaj




















sobota, 11 października 2025

Anna Mucha (nie) tylko o swojej potrzebie sprawczości [WYWIAD]

Anna Mucha (nie) tylko o swojej potrzebie sprawczości [WYWIAD]





 













fot. Adria Art

Anna Mucha przyjechała do Cieszyna, by zagrać dla tutejszej publiczności dwukrotnie w spektaklu „O mało co”. Porozmawialiśmy z nią nie tylko o podwójnej roli w tej i innych sztukach, ale także o przemianie, jaką przeszła na przestrzeni lat, wcielając się w rolę Magdy w serialu „M jak miłość”.

Na scenie Teatru im. Adama Mickiewicza w Cieszynie dwukrotnie można było zobaczyć spektakl „O mało co”. Jak Pani się podoba to miejsce?

To magiczny, przepiękny teatr. Słyszałam trochę o jego historii, więc upewniłam się, że dobre duchy nam sprzyjają.

Nie jest to Pani pierwsza wizyta ani w tutejszym teatrze, ani w pobliskich miejscowościach. Jak wraca się w te strony?

Tu zawsze jest bardzo miło. Przed każdym spektaklem zamawiamy lokalny catering, więc dowiedziałam się, że są tutaj aż cztery rodzaje rosołu – z kluskami wątrobianymi, ze zwykłym makaronem, rosół Franciszka Józefa z naleśnikami oraz z lanymi kluskami.

Jest Pani zarówno producentką omawianego spektaklu, jak i odtwórczynią głównej bohaterki. Jak odnajduje się Pani w tej podwójnej roli?

Bardzo dobrze. Sprawia mi to olbrzymią przyjemność. Cieszę się, że jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogę pracować z ludźmi, od których ciągle się uczę, są dla mnie inspiracją. Nie mam tu na myśli jedynie spektaklu „O mało co”, ale też sztukę „Przygoda z ogrodnikiem”, „Nadzieja” i nasz najnowszy spektakl „Wacław rządzi”. A w październiku przedstawiliśmymy widzom kolejny tytuł „Selfie”. Cieszy mnie to, że mam szansę rozwijać się także w tym kierunku.

Dlaczego zajęła się Pani produkowaniem sztuk teatralnych? Do pewnego stopnia było to spowodowane poszukiwaniem nowych wyzwań?

Jesteś jedną z pierwszych osób, które o to pytają . Mam w sobie pewnego rodzaju potrzebę sprawczości. Tak długo byłam aktorką serialową, filmową i teatralną, że do pewnego stopnia zapomniałam, że mam tę umiejętność. Jako aktorce było mi dobrze do tego stopnia, że zapomniałam o tym, że bycie producentką było jednym z moich pomysłów na przyszłość. Chwilę później nadarzyła się taka okazja.

Na szczęście nie trzeba, ale gdyby pojawiła się taka konieczność, z czego przyszłoby Pani łatwiej zrezygnować – z bycia aktorką, czy producentką właśnie?

Dobre pytanie. Teraz musiałabym rzucić monetą (śmiech). Myślę, że przyjdzie taki moment, kiedy aktorstwo stanie się bardziej moim hobby, niż codziennym zarobkiem.

Na scenie w sztuce „O mało co” pokazane są poplątane losy Pani bohaterki, Hilary i jej męża Briana. Gdyby miała Pani wytyczyć swój ulubiony moment w tej sztuce, na jaki mogłoby paść?

Każdy moment, w którym publiczność się śmieje, kiedy się wzrusza albo ociera łzy ze śmiechu.

Zwróćmy uwagę, że ogromną rolę w tym spektaklu odgrywa… uprawianie joggingu co środę. Jaką aktywność fizyczną to Pani uprawia najczęściej?

Regularnie nie uprawiam żadnej aktywności fizycznej, poza jedzeniem i spaniem (śmiech).Uprawiam aktywność umysłową (Śmiech).

Gdyby miała Pani wskazać trzy powody, dla których warto zobaczyć ten spektakl, na co mogłoby paść?

To gwarancja dobrej zabawy przez ponad dwie godziny. Widzowie zapominają o tym wszystkim, co dzieje się dookoła. Każdy spektakl jest inny. Pół żartem, pół serio, my też się starzejemy, więc nie będziemy tego grać wiecznie. Teatry w tej chwili przeżywają renesans, dzieje się bardzo dużo fajnych rzeczy.

Nie sposób, choć krótko, nie porozmawiać o serialu „M jak Miłość”, do którego obsady dołączyła Pani w 176. odcinku, w 2003 roku. Jak w kilku słowach opisałaby Pani przemianę, jaką Pani bohaterka przeszła na przestrzeni lat?

Fajne jest to, że razem dojrzewamy. Cały czas mam tam co grać. Po wakacjach, w nowych odcinkach moją bohaterkę czekają kolejne niespodziewane przygody i zawirowania.

Jak Pani zmieniała się jako aktorka?

Tyłam i chudłam. Ale tak naprawdę ważne jest to, że na etapie każdej zmiany towarzyszą nam wierni widzowie. Wielokrotnie słyszę, że dorastali z nami. Oglądalność serialu przekłada się na pewnego rodzaju ciekawość i zaufanie, dzięki czemu ludzie przychodzą też do teatru, by nas zobaczyć.

Gdyby miała Pani wskazać scenę, której zagranie było dla Pani w tym serialu największym wyzwaniem, na jaką mogłoby paść?

Nie pamiętam najtrudniejszej sceny, ale pamiętam jedną taką, której tekst bardzo mnie zaskoczył. Dotyczyło to momentu, w którym Magda wyszła za Saszę (w tej roli Ivan Komarenko – przyp. red.), by mieć pieniądze na studia, dzięki czemu on uzyskał polskie obywatelstwo.

Przez te wszystkie lata w Pani serialowego ojca wcielał się nieodżałowany Emilian Kamiński. Jak wspomina Pani zmarłego w 2022 roku aktora?

Cudowny, charyzmatyczny człowiek. Mocno kibicował mnie i innym. Był duchowym światłem, wsparciem i przewodnikiem.

Kolejnym spektaklem Pani produkcji jest „Nadzieja”. Co opowie Pani o tej sztuce? Dlaczego warto ją zobaczyć?

Niebanalna, wyjątkowa. Inna od spektakli, które są już na rynku. To spektakl rodzinny, który można oglądać razem. Grają wspaniali aktorzy – Paulina Holtz, Paweł Deląg, Hanna Turnau, Emma Giegżno, Piotrek Janusz i Grzegorz Wons, który podbija serce każdego widza.

W spektaklu „Wacław rządzi” można zobaczyć m.in. Maurycego Popiela, z którym jakiś czas temu w „Emce” Pani losy regularnie się przecinały.

Z Maurycym graliśmy kiedyś małżeństwo w „M jak miłość”, a teraz gramy małżonków w „Pikantnych”. Z kolei „Wacław rządzi” to spektakl dla dorosłych. Ma niezwykły tekst, który mówi o najbliższej męskiej przyjaźni. Mężczyzna jest przerażony. Kiedy kobieta zaczyna rodzić, mdleje i przenosi się w abstrakcyjną relację ze swoim penisem. Wacław, jako jego przyjaciel, zaczyna mu doradzać, rządzić jego życiem.

Z Marietą Żukowską nie tylko o „Próbie łuku”. Wierzy, że nie damy się zaszczuć stereotypom filmowym [WYWIAD]

 Z Marietą Żukowską nie tylko o „Próbie łuku”. Wierzy, że nie damy się zaszczuć stereotypom filmowym [WYWIAD]


















































fot. Małgorzata Krawczyk

Aktorka Marieta Żukowska była jednym z gości tegorocznej, 27. już edycji Kina Granicy po obu stronach Olzy. Opowiedziała mi o filmie „Próba łuku”, ale też o ważności kontrowersji w kinie i tym, jak wielkie znaczenie dla aktora ma kostium.

Spotkałyśmy się na 27. Kinie na Granicy w Cieszynie. Jak zareagowała Pani na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Znamy się już wiele lat, dlatego bardzo się ucieszyłam. Kiedy stawiałam pierwsze kroki w teatrze, współpracując z Mariuszem Grzegorzkiem, odkąd pamiętam Łukasz był dla mnie bardzo przychylny. Zawsze byłam przez niego mocno doceniana. „Kino na Granicy” było czwartym z kolei festiwalem, na którym pojawiłam się z „Próbą łuku”. Cieszy mnie każde spotkanie z publicznością i możliwość pokazania naszego filmu.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Pani Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, jakie słyszę, to przeważnie smażony ser i piwo.

Z Czechami mam same bardzo pozytywne skojarzenia. Uważam, że czeskie kino jest w świetnej kondycji. Nie brakuje w nim poczucia humoru, lekkości w prowadzeniu bohaterów, prowadzeniu narracji. Czesi są niezwykle przyjaznymi osobami.

Pani ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

Musiałabym się dłużej zastanowić, ale na pewno są to Miloš Forman oraz Věra Chytilová.

Do Cieszyna przyjechała Pani z filmem „Próba łuku” w reżyserii Łukasza Barczyka. Czy podczas seansu dla widzów festiwalowych Pani również go obejrzała?

Wcześniej widziałam nasz film już wiele razy. „Próba łuku” do kin trafiła 6 czerwca.

Z jakimi emocjami ogląda się film, którego jest się częścią? Tego chyba nie można do niczego innego porównać, prawda?

Za każdym razem są to bardzo duże emocje. To bardzo twórczy, wspaniały zawód, ale też wymagający, wystawiający nas aktorów cały czas na ocenę ludzi i ich gustów.

Co spowodowało, że zdecydowała się Pani tę rolę przyjąć? Co było dla Pani największym wyzwaniem w tej roli?

Łukasz jest fantastycznym, wręcz niezwykłym reżyserem. Jego punkt widzenia jest bardzo ciekawy. Filmy Łukasza od lat wzbudzają skrajne emocje. Praca z tak wiernym sztuce twórcą jest niezwykła i fascynująca. Mam szczęście do takich ludzi. Pracowałam z wieloma reżyserami m.in. Wojtkiem Smarzowskim, Barbarą Sas, Mariuszem Grzegorzkiem, ale też Patrykiem Vegą, który wzbudza kontrowersje.

Kontrowersje są potrzebne i dobre dla kina?

Kino według mnie powinno być „gorące,” wzbudzać emocje.

Chciałaby Pani kontynuować współpracę z Łukaszem Barczykiem przy okazji innych projektów?

Oczywiście, zawsze.

Co ciekawe, w „Próbie łuku” nie tylko Pani zagrała, ale była też odpowiedzialna za kostiumy.

To był mały film, więc nie pracował przy nim wielki sztab ludzi. Dzięki temu mogłam zająć się aktorami i zrealizować jedno ze swoich marzeń. Uwielbiam tworzyć postać. To niesamowite. Często, małymi, podkorowymi rzeczami, poprzez kostium, przekazujemy widzom pewnego rodzaju komunikat.

Co się czuje, mając wpływ na kostiumy postaci?

Jestem aktorką, dlatego wiem, jak w tym zawodzie kostium jest ważny. Kostium to taka druga skóra, a dobry kostium to taki, który kryje powierzchowność, żeby pokazać wnętrze postaci.

Dla Pani też ważne jest to, co nosi?

Tak. To moja frajda. Tak się wydarzyło, że w filmie, powstałym z potrzeby serca, mogłam zrealizować to marzenie.