piątek, 29 sierpnia 2025

Barciś w Cieszynie (nie) tylko o Kieślowskim. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas…

 Barciś w Cieszynie (nie) tylko o Kieślowskim. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas…














fot. Małgorzata Krawczyk 

W Cieszynie i okolicznych miejscowościach pojawia się regularnie, ale przy okazji 27. Kina na Granicy zadebiutował w roli gościa owego wydarzenia.

Mowa o Arturze Barcisiu, którego podczas Festiwalu można było spotkać w naszym mieście.

Aktor podzielił się m.in. wspomieniami o Krzysztofie Kieślowskim i zdradził, dzięki któremu spektaklowi, wystawianemu niegdyś w stołecznym Teatrze Ateneum, poznał Václava Havla.

Spotkaliśmy się na 27. Kinie na Granicy. Jak zareagował Pan na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Łukasz zapraszał mnie do Cieszyna wiele razy, ale ze względu na inne zobowiązania nie mogłem przyjechać. W tym roku się udało.

W jakich okolicznościach miało miejsce Pana pierwsze spotkanie z dyrektorem programowym Kina na Granicy? Odbyło się odnośnie któregoś z Pana filmów czy jednak dotyczyło czegoś innego?

Nie pamiętam okoliczności, ale miało to miejsce dobrych dwadzieścia lat temu. Znamy się bardzo długo.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, to przeważnie smażony ser i piwo. (śmiech)

(śmiech) Kojarzą mi się z pięknym językiem, dobrym, czeskim kinem, ale też z zamkiem na Hradčanach i dobrým vojákem Švejkem. Miałem zaszczyt poznać Václava Havla, ponieważ grałem w jego sztuce „Odejścia“, która była wystawiana w Teatrze Ateneum. Przyjechał wtedy na premierę.

Pana ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

W tym gronie znajduje się nie tylko wspominany przeze mnie Václav Havel, ale także Jaroslav Hašek, Miloš Forman, Petr Zelenka.

W Cieszynie pojawił się Pan m.in. jako gość debat, które odbywały się na tutejszym przeglądzie filmowym. W tych stronach nie gościł jednak Pan po raz pierwszy, albowiem często przyjeżdża tutaj ze spektaklami. Jak się wraca w te strony?

Mimo że Cieszyn jest daleko od Warszawy, bo przecież przy samej granicy, to chętnie tu wracam. (śmiech)

Lubi Pan powroty na Śląsk?

Choć Częstochowa, z której pochodzę to taki „przyszywany“ Śląsk, to są to tak naprawdę moje rodzinne strony.

Jedna z okazji spotkania Pana podczas Festiwalu, nadarzyła się po filmie „Bez końca“ w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. Jak Pan go wspomina?

Krzysztofa Kieślowskiego wspominam jako wspaniałego człowieka, jednego z najmądrzejszych ludzi, jakich spotkałem w życiu, ale też jako jednego z najlepszych reżyserów, z którym zaszczytem było pracować. Wspominam go także jako przyjaciela.

Pierwszym Jego filmem, w którym Pan zagrał, był „Bez końca”. To prawda, że na początku ta produkcja była tą, w którą nikt nie uwierzył, która nikomu się nie podobała?

To prawda. Film ten nikomu się nie podobał. Doceniany zaczął być dopiero teraz.

Jaki stosunek ma Pan do niego po latach?

Bardzo dobry. Uważam, że to jeden z najlepszych filmów Kieślowskiego, choć wtedy nie został doceniony, co Krzysztofa bardzo bolało. Kiedy się pojawił, polskie społeczeństwo nie było na ten film gotowe.

Gdyby po latach, miał Pan Waszą współpracę zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Przypadek, ponieważ Krzysztofa poznałem przez przypadek. Spóźnił się na pociąg, kiedy przygotowywał się do zdjęć do “Bez końca” właśnie.

Szukał wtedy aktora do roli Dariusza Stacha. Zobaczył mnie na Dworcu Centralnym w Warszawie, w jednym z odcinków serialu “Odlot”, w kórym grałem główną rolę.

Był on okropnie okaleczony przez cenzurę, ale mimo to spodobało mu się jak grałem. Gdyby wtedy pociąg przyjechał na czas, być może do naszego spotkania w ogóle by nie doszło.

Który film, w reżyserii Kieślowskiego, w którym Pan zagrał, darzy Pan największym sentymentem?

To bardzo trudne pytanie. Nie wiem, którą część „Dekalogu“ miałbym wybrać. Tak naprawdę każdą darzę sentymentem.

W każdej z nich grałem różne postaci, ale ta w części pierwszej była najbardziej znacząca, ponieważ wysyłała sygnał.

Dopiero potem, kiedy w każdym z kolejnych odcinków grałem inną rolę, nie mówiąc przy tym ani słowa, wtedy wszystko zaczęło składać się w całość.

Na początku nie było wiadomo, kto to jest. Dopiero potem ludzie zaczęli sami sobie odpowiadać na to pytanie, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, nawet sam Krzysztof, a co za tym idzie, ja też nie poznałem odpowiedzi.

Porozmawiajmy o książce „Aktor musi grać, by żyć”. Jaka była droga od pomysłu do realizacji?

Droga od pomysłu, do realizacji była bardzo krótka. To był czas pandemii i jak wszyscy siedziałem w domu.

Moja przyjaciółka, wspaniała dziennikarka, Kamila Drecka, zaproponowała mi, że skoro i tak nic się nie dzieje, dobrym pomysłem byłoby gdybyśmy sobie porozmawiali o mojej drodze i rzeczach, o których nie powiedziałem w „Rozmowach bez retuszu”, książce, którą napisałem razem z Marzanną Graff.

Tytuł „Aktor musi grać, by żyć“ okazał się adekwatnym do rzeczywistości, która wszystkich nas bardzo zaskoczyła. My, aktorzy, nie mogąc grać, bardzo cierpieliśmy.

Muszę o to zapytać na koniec. (śmiech) Przez widzów jest Pan częściej kojarzony z Tadeuszem Norkiem z „Miodowych lat“ czy Czerepachem z “Rancza”?

To zależy od tego, który serial jest bardziej lubiany przez konkretną grupę widzów. Są tacy, którzy na okrągło oglądają „Miodowe lata“, mają nagrane wszystkie odcinki, a wszystkie dialogi znają na pamięć. Są też tacy, u których „Ranczo“ w domu idzie na okrągło i te wszystkie zachowania, o których mówię, dotyczą właśnie tego serialu.

Gdyby zależało to od Pana, na plan którego z tych seriali wróciłby?

Gdyby pojawiła się taka możliwość, wróciłbym na plan „Rancza“. Na powrót do „Miodowych lat“ raczej bym się nie zdecydował. Minęło tyle lat, a co za tym idzie, postaci z tego serialu są już zbyt odległe.

poniedziałek, 28 lipca 2025

Zbigniew Zamachowski do Cieszyna wraca nie tylko na knedliczki [WYWIAD]

Zbigniew Zamachowski do Cieszyna wraca nie tylko na knedliczki [WYWIAD]















fot. Małgorzata Krawczyk

27. edycja Kina na Granicy po obu stronach Olzy odbywała się od 30 kwietnia do 4 maja. Jednym ze stałych bywalców tej imprezy jest Zbigniew Zamachowski. Aktor opowiedział, jak ogląda się filmy ze swoim udziałem po latach, podzielił się wspomnienia o Krzysztofie Kieślowskim, ale zdradził też, co ceni w czeskim kinie i społeczeństwie.

Spotykamy się na 27. Kinie na Granicy. Jest Pan stałym bywalcem tutejszego Przeglądu. Jak wraca się do Cieszyna?

Do Cieszyna wraca się wspaniale, wraca się co roku. Cudownie, że obowiązki zawodowe na to pozwalają. Dzięki swojej ofercie, zarówno współczesnych filmów, ale też tak cudownych retrospektyw, jak ta filmowa Krzysztofa Piesiewicza. To jeden z najwspanialszych festiwali. Wszystko odbywa się w luźnych, nieformalnych warunkach i atmosferze. Na wszystkich festiwalach powinno się oglądać filmy w takich warunkach.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Łukaszem Maciejewskim? W jakich nastąpiło okolicznościach?

Nie pamiętam (śmiech). Znaliśmy się na długo przed tym, zanim Łukasz po raz pierwszy zaprosił mnie do Cieszyna. Oczywiście, znałem go jako fantastycznego krytyka filmowego i świetnego recenzenta filmów, a tu poznaliśmy się bliżej.

Kino na granicy zbliża, prawda?

Fenomenalnie. Nasza przyjaźń jest zasługą tego festiwalu.

“Nadzieja” to druga część tryptyku scenariuszowego Krzysztofa Piesiewicza. Spotykamy się tuż po projekcji. Z jakimi emocjami film ze swoim udziałem ogląda się po latach?

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że byłem troszkę szczuplejszy (śmiech). Byłem młodszy, ale nie to jest najważniejsze.

Fajnie ogląda się coś, co ma jakąś wartość. Filmy, które są tutaj pokazywane, są ważne. Filmy ze scenariuszem Krzysztofa Piesiewicza są nadal aktualne. Podobnie jest z filmami Kieślowskiego. Stawiają te same pytania a odpowiedzi na nie odnajdują się w dzisiejszych czasach.

Jak wspomina Pan współpracę z Krzysztofem Piesiewiczem nad filmem “Nadzieja”?

Kręcąc “Dekalog”, spotkaliśmy się jedynie na chwilę. Tak naprawdę, Krzysztofa Piesiewicza poznałem dopiero po kręceniu “Trzy kolory: Biały”. Kiedy film był już gotowy i był w podróży promocyjnej, poznaliśmy się bliżej. Jest wspaniałym, niezwykle błyskotliwym, mądrym i dowcipnym człowiekiem. To cudowne, że mogę o nim myśleć, jak o jednym z tych wielkich polskiego kina, których mam przyjemność znać.

Który z filmów Krzysztofa Kieślowskiego darzy Pan większym sentymentem? “Dekalog”, czy jednak “Trzy kolory: Biały”?

Do jednego i drugiego, proszę mi wierzyć. “Dekalog” dał mi przepustkę do wejścia w projekt, w którym, z punktu widzenia młodego wtedy aktora, była zaangażowana absolutna czołówka polskich aktorów. Krzysztof zaprosił mnie do tego grona, co było dla mnie wielce nobilitujące. “Trzy kolory: Biały” był tym filmem, który otworzył mi wrota kariery.

Jak zapamiętał Pan Kieślowskiego i współpracę z nim?

Czas płynie dosyć szybko, ale przestawił moje myślenie o kinie. Do “Dekalogu” byłem młodym “pistoletem” aktorskim, który bardzo dużo grał, dostawał dużo propozycji. Byłem też takim Dylem Sowizdrzałem. Bawiłem się kinem. Dzięki Kieślowskiemu zrozumiałem, że kino jest rodzajem odpowiedzialności, którą się bierze za to, co ogląda świat.

Co, po latach, powiedziałby Pan o filmie, “Trzy kolory: Biały”?

Powiedziałbym, że jest ciągle poruszający.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy?

Czechy kojarzą mi się przede wszystkim z kinem. Nie będę za dużo mówił o gastronomii, knedliczkach, piwie, czy Becherovce, bo to byłby banał (śmiech). Jednak, ten banał jest naprawdę smakowity. Czeskie kino mnie formowało. Kiedy jako nastolatek w jakimś klubie DKF zobaczyłem po raz pierwszy “Pociągi pod specjalnym nadzorem”, byłem wstrząśnięty.

Można zatem powiedzieć, że czeska kinematografia miała na Pana swego rodzaju wpływ?

Absolutnie. Czesi uczą nas, nie tylko filmowo, dystansu i poczucia humoru. My, jako Polacy, mamy skłonność do patosu, a nawet do mówienia czegoś zbyt serio, natomiast ten dystans i swego rodzaju oddalenie, które pozwala z humorem spojrzeć na siebie, niezależnie od trudów życia i czasów, jest fenomenalne, nie tylko w czeskim kinie, ale i w czeskiej mentalności.

czwartek, 26 czerwca 2025

Wiktor Zborowski o komedii geriatrycznej, knedlikach, piwie i darciu kotów z Opanią [WYWIAD]

 Wiktor Zborowski o komedii geriatrycznej, knedlikach, piwie i darciu kotów z Opanią [WYWIAD]













fot. Małgorzata Krawczyk

27. edycja Kina na Granicy po obu stronach Olzy odbywała się od 30 kwietnia do 4 maja. Pierwszy raz na tym wydarzeniu pojawił się Wiktor Zborowski.

Zdradził, z czym kojarzą mu się Czechy, opowiedział o przyjaźni z Marianem Opanią i pracy na planie filmu “Dalej jazda”, który zgromadził w kinach ponad pięćset tysięcy widzów i debiutującym na szklanym ekranie 9 maja, filmie “Dziadku, wiejemy”.

Spotykamy się na 27. Kinie na Granicy. Jak zareagował Pan na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Zareagowałem z radością, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem na tym wydarzeniu, bo nie składało się. Wreszcie się udało. Jestem bardzo zadowolony.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, to przeważnie smażony ser i piwo.

Kiedyś przyjechałem z mamą, wracaliśmy z wakacji na Węgrzech. Pamiętam przepiękną Pragę. To jeszcze były czasy Czechosłowacji, kiedy przyjechałem też jako aktor z Teatrem Narodowym.

Z Czechami kojarzą mi się houskové knedličky, hranolky, pyszne czeskie piwo, ale też Becherovka i Jelínek (śmiech).

Pana ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

Wiadomo, Jaroslav Hašek, Bohumil Hrabal. Z filmów, to na pewno “Pociągi pod specjalnym nadzorem”, “Pali się, moja panno”.

“Dalej jazda” to pierwszy z dwóch filmów, który można zobaczyć w Cieszynie. To tytuł, który osobiście bardzo mnie wzruszył. Ma on też walory edukacyjne. Myślę, że pod jego wpływem, wielu osobom udało się zrozumieć, czym tak naprawdę jest Alzheimer. Spotykał się Pan z podobnymi opiniami, ze strony widzów?

Tak. Tak duży sukces tego filmu był do pewnego stopnia zaskoczeniem dla nas wszystkich. Ponad pięćset tysięcy widzów w kinach, to jak na polski film, wspaniały wynik. Nikt nie myślał, że odniesie aż taki sukces frekwencyjny. Jednak, kiedy zobaczyłem ten film po montażu, stwierdziłem, że chyba będzie się podobał.

Gdyby miał Pan prace nad tym filmie zawrzeć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Nazywam ten film komedią geriatryczną (śmiech).

Rozwińmy to, proszę.

Po prostu, główne role grają aktorzy, będący już w poważnym kwiecie wieku. Można się pośmiać, czasami nawet łzę uronić. Taka to jest komedia geriatryczna. I do śmiechu, i do płaczu.

Po wspominanym sukcesie frekwencyjnym pytanie o to, czy jest szansa na jego kontynuację, samo się nasuwa.

Myślę, że jest i to chyba nawet w niedługim czasie.

Pan wcielił się w Antoniego Kryskę, sąsiada Gugulaków, z którymi, a szczególnie z nim, przeważnie darł koty, ale tak naprawdę był jego przyjacielem. W budowaniu tej postaci pomogło również, że przyjaźni się Pan z Marianem Opanią, prawda?

Tak, z Mańkiem bardzo się przyjaźnimy, a nawet żremy się tak samo, jak Kryska i Gugulak. Autentycznie, przy ekipie, skakaliśmy sobie do gardeł, a po sekundzie był już spokój. Czasami więc udawaliśmy, a innym razem nie.

Co było największym wyzwaniem w graniu Antoniego Kryski?

To facet zaprzyjaźniony z Gugulakiem. Po prostu, nawet jeśli coś mu się nie podoba, to mu o tym powie, ale i tak pójdzie za nim w ogień. Tego wymaga przyjaźń.

Czy Pana ulubiona scena, to ta, w której z Marianem Opanią nakładacie kominiarki?

Tak, była to bardzo zabawna scena.

“Dziadku, wiejemy”, to drugi film z Pana udziałem, który można zobaczyć podczas rzeczonego przeglądu. Jak wspomnieliśmy, jest skierowany do najmłodszych widzów. Premierę miał 9 maja. Podobno, w tym filmie familijnym, nazywanym kinem drogi, odnalazł się Pan już na etapie scenariusza. Jednym z powodów przyjęcia przez Pana tej roli było wcielanie się w czarny charakter?

Też. Wcielenie się w czarny charakter, to zawsze dla mnie szalenie nęcąca propozycja. Tylko kilka razy, w całej swojej karierze zawodowej, zagrałem takiego bohatera.

Nie wynika to z tego, że nie nadaję się do zagrania takiej roli. W pewnym serialu u Piotrka Wereśniaka zagrałem bardzo paskudną postać. W mojej opinii zagrałem bardzo dobrze, ale to widzowie decydują. Chcą mnie oglądać raczej w komediowych wcieleniach.

Pan wolałby grać negatywne postaci?

To nie kwestia woli. Chciałbym po prostu zagrać czasem coś w kontrze. Jak mi się udaje tylko dostać jakąś propozycję, przyjmuję ją z radością.

Jak w kilku słowach opisze Pan swojego bohatera?

To charakterologicznie wredny typ, ale przedstawiony przeze mnie, przez panią reżyser, Olgę Chajdas i pana scenarzystę, Emila Płoszajskiego w barwach groteskowych.

Jak pracuje się z dziećmi? Pomógł Panu fakt, że jest dziadkiem?

Z dzieciakami na planie nie miałem częstego kontaktu. Dużo rozmawiałem jedynie z Filipem Tkaczykiem, który wciela się w Adama.

Miał Pan wrażenie, że po zakończeniu pracy na planie tego filmu przybyło Panu wnuków?

(śmiech) Aż do tego stopnia, to nie. Na planie spędziłem jedynie pięć dni, ale za to, szalenie intensywnych. Jednocześnie kończyłem zdjęcia do “Dalej jazda”.

Czasami można być na planie krótko, a jednak zagrać coś istotnego.

Tak. Wymagało to dużego wysiłku, bo musiałem wracać z Dolnego Śląska do Warszawy, tam kontynuować zdjęcia do filmu w reżyserii Mariusza Kuczewskiego.

Było śmiesznie, ponieważ właśnie na potrzeby filmu “Dalej jazda”, 1:1, w górach, została zbudowana latarnia morska, która wyglądała bardzo autentycznie. Ludzie, którzy przechodzili obok niej, nie wierzyli własnym oczom. Przecież, jeszcze tak niedawno tu byli i żadnej latarni nie było. Nie można było robić sobie pamiątkowych zdjęć w tym miejscu.

Co najbardziej ceni Pan w Oldze Chajdas, reżyser filmu “Dziadku, wiejemy!”

W Oldze cenię upór i konsekwencję, które ma w sobie, a jednocześnie szaloną delikatność w kontakcie z aktorami.

Młodość, radość, kariera oczami Viki Gabor [WYWIAD]

Młodość, radość, kariera oczami Viki Gabor [WYWIAD]















fot. Karolina Zajączkowska

Viki Gabor, wokalistka młodego pokolenia przyjechała do Wisły, by zagrać koncert w ramach projektu TVN. Podczas krótkiej, aczkolwiek treściwej rozmowy z „Głosem Ziemi Cieszyńskiej“ wspominała swój udział w programie The Voice Kids, ale też opowiedziała o płycie Terminal 3, duecie z Kayah i współpracy z raprerem Alberto.

Jak w kilku słowach opisałabyś przemianę, którą jako wokalistka przeszłaś od swojego udziału w drugiej edycji The Voice Kids?

Od udziału w tym programie tak naprawdę wszystko się zaczęło. Ten program dużo mi dał. Rozwinęłam się muzycznie i mentalnie. To wspaniała przygoda. Bardzo się cieszę, że mogłam jej doświadczyć. Poznałam mnóstwo wspaniałych osób.

Byłabyś w miejscu, w którym jesteś teraz, gdybyś nie zdecydowała się na udział w programie?

Trudne pytanie. Kiedy ktoś chce spełnić swoje marzenia, będzie do tego dążyć. Myślę, że również bez udziału w tym programie zaszłabym daleko.

Masz 17 lat, a na swoim koncie już trzy płyty. Ostatnia, „Terminal 3″, ukazała się 21 czerwca 2024 roku. Zastanawia mnie jej nazwa. Czy trójka w tytule sugeruje, że to Twoja trzecia płyta w dorobku, czy ma tutaj inne znaczenie?

To faktycznie zaznaczenie tej mojej trzeciej płyty w dorobku. To nowy rozdział, który miał dla mnie pod względem muzycznym ogromne znaczenie. Między ostatnią płytą a tymi, które wydałam wcześniej, jest duża przepaść. Na najnowszej płycie pokazuję, jaką drogę przeszłam.

Gdybyś pracę nad „Terminalem 3″ miała zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Za każdym razem, kiedy kończę płytę, zamykam pewien rozdział. Po każdym takim etapie jestem pewna, że kolejne fajne wyzwania przede mną.

Masz już pomysł na kolejną płytę?

Pomysł jest. Siedzę w studio i nagrywam. Dużo pracy przede mną, ale mam nadzieję, że za niedługo wybiorę piosenki, które się na niej pojawią. Za każdym razem, kiedy kończę pracę nad jedną płytą, mam już pomysł na kolejną.

„Ramię w ramię” to piosenka, którą nagrałaś z Kayah. Jak to jest, spotkać się w pracy z tak wspaniałą wokalistką?

To niesamowite uczucie. Możliwość nagrania wspólnego utworu z tak wspaniałą wokalistką jest dla mnie ogromnym zaszczytem. Od małego słucham jej utworów. Jest wspaniałą osobą.

Bierzesz pod uwagę, że w przyszłości, w innym utworze, połączycie swoje siły ponownie?

Po jednej współpracy nigdy nie zamykam się na kolejne, więc to bardzo możliwe.

Ogromne wrażenie wywiera fakt, iż piosenka „Ramię w ramię”, którą nagrałaś razem z Kayah, osiągnęła już 62 miliony odsłuchań na YouTube. To piosenka, która jest swego rodzaju hymnem kobiet. Co czuje artysta, którego piosenka osiąga taki wynik?

Ogromną satysfakcję i radość. To nie równoważy się z niczym innym.

To nie Twój jedyny featuring, albowiem w ubiegłym roku nagrałaś  duet z Alberto. To Twój pierwszy taki duet. Odnalazłabyś się w rapie?

Nie wiem. (śmiech) Cały czas kombiuję muzycznie, więc może coś rapowego wejdzie w końcu na nową płytę. To trochę inny, ale bardzo fajny muzyczny kierunek. Prywatnie słucham dużo rapu i cieszę się, że miałam okazję popracować z Alberto. Z każdym artystą pracuje się inaczej.

Miałaś takie marzenie, by nagrać coś z którymś z raperów, prawda?

To prawda. Chciałam tego od dawna. Fajnie, że się udało.

Spotykamy się w Wiśle. Z tego, co się orientuję, w Wiśle występujesz po raz pierwszy, ale w okolicach częściej. Jak wraca się w te strony?

Fajnie się wraca w te strony. Lubię góry, więc odnajduję się tutaj. (śmiech) Cieszę się, że tu jestem, ale jeszcze bardziej cieszy mnie to muzyczne spotkanie.

niedziela, 18 maja 2025

Iwona Rejzner (nie) tylko o "M jak miłość" [WYWIAD]

 Iwona Rejzner (nie) tylko o "M jak miłość"  [WYWIAD]














fot. Grażyna Gudejko

Z Iwoną Rejzner spotkałam się w Warszawie. Rozmawiamy o serialu "M jak Miłość", w którym od 1751 odcinka wciela się w Dorotę Kawecką, o poruszaniu na ekranach tematu choroby nowotworowej, schodzeniu z trudnych emocji po wymagających scenach, ale też o podróżach i siatkówce plażowej. 

Aktorka. Niegdyś również prezenterka telewizyjna. Na swoim koncie ma Pani także współpracę z "Pytaniem na śniadanie", gdzie kilka lat temu dzieliła się z widzami prognozami pogody, a teraz często wraca tam Pani jako gość. To są zawsze bardzo miłe spotkania, pełne pozytywnej energii, prawda?

Tak, to są zawsze bardzo miłe spotkania. A odnośniej tej prognozy pogody: kiedy zaczęłam grać w "M jak miłość", zaproszono mnie do Pytania na Śniadanie. W ramach miłej niespodzianki na antenie został wówczas wyemitowany początek archiwalnego felietonu o gadżetach zimowych, który prowadziłam kiedyś dla Pytania na Śniadanie. Przez to, że został pokazany jedynie fragment o tym, że w Zakopanym jest bardzo zimno, potem w mediach pojawiła się informacja, że w Pytaniu na Śniadanie prowadziłam prognozę pogody 😊. 

Nie dalej jak na dzień przed naszym spotkaniem, opowiedziała Pani na antenie o swojej ostatniej podróży na Maltę. Przy tej okazji, po kilku latach, prowadziła Pani samochód, który ma kierownicę po drugiej stronie. Tego się nie zapomina? (Śmiech.) 

Trudno określić, czy tego się nie zapomina.

Kiedyś pojechałam na dwa miesiące do Cape Town w charakterze modelki. Na początku w ogóle nie korzystałam z samochodu, ale kiedy dojechał do mnie mąż, pożyczyliśmy auto. W Cape Town również ruch jest lewnostronny. Na początku dużego skupienia wymagało, by nie popełnić jakiegoś błędu. ale szybko się przyzwyczaiłam. To właśnie w RPA nauczyłam się prowadzić auto z kierownica po prawej stronie.

Wspominam o tym, ponieważ jest Pani nie tylko aktorką, ale też miłośniczką podróży i...siatkówki plażowej. Czy podczas Pani ostatniej podróży na Maltę, znalazł się także czas na tę aktywność?

Nie. Na Maltę pojechałam z przyjaciółką, która w ogóle nie gra w siatkówkę plażową. Nie szukałam tam okazji do grania. Pogoda też nie sprzyjała graniu w plażówkę. 

Co takiego daje Pani ta aktywność fizyczna, czego nie dają inne sporty? 

Ten sport daje endorfiny. Siatkówka plażowa wymaga wysiłku. Zaczynałam od siatkówki halowej,  ale w pewnym momencie zaczęła mnie nudzić. Plażówka to w zasadzie inna gra. W drużynie są dwie osoby, a ciągłe bieganie po piasku sprawia, że człowiek bardziej się męczy. Dla grającego kontaktu z piłką jest też więcej, niż w siatkówce halowej. Na każdej z dwóch osób z drużyny ciąży odpowiedzialność, by zdobywać punkty i bronić boiska. 

Plażówka na pewno pozwala mi też zachować figurę. (Śmiech.) Zaczynam dzień od słodkości i na słodkościach kończę, więc gdyby nie ta siatkówka, to nie wiem, co by było. (Śmiech.) 

Jaka jest Pani podróż marzeń?

Kiedyś marzyłam o podróży camperem przez świat, ale stałam się bardziej wygodna i teraz raczej wolałabym nocować w hotelu. (Śmiech.) Jeśli chodzi o destynację marzeń to chciałabym kiedyś zobaczyć Hawaje. 

Majówkę spędziłam razem z dziećmi i mężem we Włoszech. 

Filmowa rola marzeń, to pewnie taka, w której mogłaby Pani połączyć miłość do siatkówki i podróży. Czy się mylę? Ja czekam na Pani główną rolę w filmie.

Nie liczę na to, że w filmie będę grała w siatkówkę. (Śmiech), ale chętnie wzięłabym  udział w projekcie z podróżami w tle. Ciepło i słońce, to warunki idealne. Nie jest istotne, czy będzie to rola dramatyczna, czy komediowa. Odnajdę się w każdej z tych kreacji. 

Mam nadzieję, że po tym wywiadzie brama energetyczna się otworzy i posypią się propozycje. (Śmiech.) 

Już od pierwszych minut naszego spotkania, zaraża Pani pozytywną energią.  Uśmiech nie schodzi Pani z twarzy. Takie nastawienie, to Pani świadomy wybór? Chyba nawet nie mogłaby Pani inaczej?

Staram się być pozytywną osobą na co dzień. Skupiam się na szukaniu pozytywów, a nie na tym, co negatywne. 

Usłyszałam ostatnio, że pozytywne cechy w sobie trzeba nieustannie rozwijać. Jak Pani nad nimi praccuje?

Kiedy jestem w złym nastroju, staram się go zniwelować i nie zadręczać nikogo takim nastawieniem. 

Swoją pozytywną energią dzieli się Pani nie tylko na planie filmowym, ale także na swoich oficjalnych profilach w mediach społecznościowych, gdzie obserwuje Panią coraz więcej osób. Tak dzieje się m.in. za sprawą roli Doroty Kaweckiej, w którą wciela się Pani od 1751 odcinka. Zastanawiała się Pani kiedykolwiek nad tym, czy gdyby nie Pani rola w serialu, byłaby w tym miejscu, w którym jest teraz?

Nie zastanawiałam się nad tym, ale faktycznie większa rozpoznawalność pojawiła się z momentem rozpoczęcia mojej przygody z serialem "M jak miłość". To bardzo fajna przygoda. Wspaniale mi się tam pracuje, ludzie są przesympatyczni. Atmosfera na planie jest świetna. 

Rola jest bardzo ciekawa. Dorota do tej pory przechodziła przez różne stany emocjonalne. Na początku była kokieteryjna i tajemnicza, nie było wiadomo, czego się po niej spodziewać. 

Choroba ją zmieniła. Cieszę się bardzo, że dane było mi to zagrać, ponieważ wymagało ode mnie wejścia w emocje, których do tej pory jako aktorka, nie miałam możliwości pokazać. 

Kiedy trafiła Pani do Jerzego Gudejko, współpracę rozpoczął od zalecenia, że powinna Pani nagrać dobrego, aktualnego self-tape, w którym pokaże Pani swoje aktualne aktorskie możliwości. Wtedy poprosiła Pani kolegę aktora, by zagrał z Panią w dynamicznej scenie.

To prawda. Dzięki Jerzemu i temu, że w odpowiednim momencie producent zobaczył mój selftape,  dostałam tę rolę. Jestem też wdzięczna Leszkowi Żukowskiemu, który mi w tym nagraniu partnerował. 

Lubi Pani oglądać siebie na ekranie, czy jednak, jak większość aktorów, wręcz Pani tego nie znosi? (Śmiech.)

Lubię. Uważam, że zawsze można dostrzec coś, co można było zrobić inaczej albo lepiej, aczkolwiek powiem szczerze, że raczej akceptuję to, co widzę na ekranie. 

Razem z Arkiem Smoleńskim tworzycie, nie tylko w moim odczuciu, jeden z najbardziej lubianych duetów ekranowych. Jak Wy to robicie? (Śmiech.)

Lubimy się też prywatnie. Darzymy się sympatią, a to przekłada się na ekran. Wtedy aktorom po prostu gra się łatwiej. 

Razem działacie też charytatywnie. 

Jeśli widzę w czymś sens, chętnie biorę w tym udział. Nie jestem w stanie odpowiadać co prawda na każdą prośbę o wsparcie, ale kiedy mogę pomóc, zawsze chętnie to robię.

Poruszacie temat chorób onkologicznych. Czy miała Pani takie sytuacje, w których napisał do Pani ktoś, kto pod wpływem wątku, zadbał o swoje zdrowie, zrobił badania?

Dostałam dużo wiadomości od osób, które przeszły chorobę onkologiczną albo mają w rodzinie kogoś, kto obecnie się z nią zmaga. Faktycznie, ludzie pisali, że ten wątek w jakiś sposób im pomógł stawić czoła chorobie, ale też, że wywołał wiele emocji ze względu na wspomnienia. Sporo osób utożsamia się z Dorotą i jej zmaganiami. 

Do tej pory zagrała Pani wiele wzruszających scen, a wiele podobnych przed Panią. Jaki jest Pani sposób na schodzenie z emocji, po zagraniu trudnych emocjonalnie scen? Jak Pani odreagowuje?

Sport trochę pomaga. Wydaje mi się jednak, że nie zawsze da się wszystko  z siebie zrzucić. Czasami zdarzają mi się sny, po których czuję niepokój. Myślę, że może to być konsekwencja silnych emocji, w które zdarza mi się wchodzić chcąc pokazać jak najlepiej przez co przechodzi grana przeze mnie postać. 

Jak Pani, tak i Arek, bardzo chętnie dzielicie się w swoich social mediach relacjami z planu. Widać, że świetnie się bawicie, co jak wspominałyśmy, przekłada się oczywiście na ekran. Mam wrażenie, że Pani robi więcej zdjęć a Arek więcej relacji. 

Mamy podobne poczucie humoru, co sprawia, ze bez problemu tworzymy wspólne materiały na social media. Dobrze się przy tym bawimy, więc jak jest więcej czasu między ujęciami, to go chętnie wykorzystujemy wzbogacając nasze social media. (Śmiech). 

Sporą rolę w całej tej historii odgrywa Tomasz, były mąż Pani bohaterki, w którego wciela się Ziemowit Wasielewski. Spotkaliście się w pracy po raz pierwszy, czy mieliście okazję pracować razem już wcześniej? 

Spotkaliśmy się po raz pierwszy na planie "M jak Miłość". Rola Ziemowita bardzo mi się podoba. Uważam że świetnie kreuję tę rolę. Wizerunek i gra aktorska świetnie się tutaj dopełniają.

środa, 14 maja 2025

Maryla Rodowicz nie tylko o swoich największych przebojach [WYWIAD]

Maryla Rodowicz nie tylko o swoich największych przebojach [WYWIAD]
















fot. Maryla Rodowicz / Facebook

Maryla Rodowicz, artystka, której przedstawiać nie trzeba, bo jej mniej i bardziej znane przeboje nucą wszyscy, 17 stycznia zagrała akustyczny koncert w Cavatina Hall w Bielsku-Białej.

Opowiedziała o latach spędzonych na scenie, przyjaźni z Agnieszką Osiecką, największych przebojach w nowych aranżacjach oraz o tym, co z tym wszystkim mają wspólnego... naleśniki.

Spotykamy się w Cavatina Hall w Bielsku-Białej. To miasto dość często pojawia się na Pani trasie koncertowej. Jak wraca się w te strony?

Oj, gdzie ja nie byłam przez te blisko sześćdziesiąt lat kariery scenicznej. (śmiech) Grałam tutaj rok temu, a na koncert, przed którym rozmawiamy, również wyprzedała się cała sala. To bardzo miłe.

Te najbardziej i mniej znane utwory zabrzmią w nowych akustycznych aranżacjach z akompaniamentem dwóch gitar. Taka forma koncertu to powrót do klimatu z początków Pani kariery, kiedy na scenie towarzyszyli Pani tylko gitarzyści. Co najbardziej lubi Pani w tej akustycznej odsłonie swojej twórczości?

Klimat, który jest zupełnie inny. Kiedy gra się w plenerze, to zupełnie coś innego. Inna atmosfera, przesłanie. Tutaj mogę zagrać utwory, których nie wykonuję w plenerze, ponieważ nadają się jedynie do tak klimatycznej sali jak ta.

Jakie to utwory?

Jest ich sporo. To m.in. "Ludzkie gadanie", znane też jako "Gadu gadu", utwór "Z gwinta", "Sama chciała", "Na brudno" lub "Największa miłość, najcięższy grzech".

Na scenie muzycznej obecna jest Pani od ponad 57 lat. Kiedy to minęło? (śmiech)

Chciałabym powiedzieć, że szybko, ale nie to nie do końca tak. (śmiech) To tysiące koncertów, około dwóch tysięcy utworów. Mój repertuar jest tak duży, że zawsze pojawia się problem, co zagrać.

Gdyby miała Pani zamknąć ten czas w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Nie da się tego podsumować ani w jednym słowie, ani jednym zdaniu. Na tyle lat na scenie składają się różne etapy mojego życia, różne problemy, różne składy muzyczne. W latach 80. urodziłam troje dzieci. To była inna epoka, nastąpiły wtedy wielkie społeczne zmiany. Różnie bywało.

„Moja energia bierze się stąd, że ja lubię żyć. Że lubię ludzi, że lubię robić to, co robię, że udzielam wywiadów, że mam spotkania, że idę do sklepu po bagietkę". No właśnie, jest Pani osobą niezwykle pozytywnie nastawioną, co przekłada się także na Pani twórczość.

W swoim repertuarze mam też utwory dosyć nostalgiczne i wtedy muszę przestawiać się z trybu, gdzie daję bardzo dużo energii, na ten bardziej spokojny.

Zaskakuje Pani nie tylko wspaniałymi kreacjami scenicznymi, takimi, jak chociażby podczas Sylwestra, ale także pomysłami na wspaniałe duety i nowe aranżacje swoich kultowych przebojów. Wróćmy jednak do tej kreacji, którą przyodziała Pani w ostatnią noc starego roku, podczas Sylwestra z Polsatem.

Za tę kreację odpowiedzialny jest Jakub Jasiński, młody projektant z Poznania. Wysłał mi sporo swoich propozycji, spośród których wybrałam tę, która podobała mi się najbardziej. Wykonanie tej kreacji wcale nie było łatwe, ponieważ te paski musiał malować, potem wyklejał je kamieniami. Efektem końcowym byłam zachwycona. Dzień wcześniej mierzyliśmy kapelusz, który okazał się bardzo ciężki. Nie trzymał się, więc przyłożył do niego niewidoczną, elastyczną żyłkę. Podczas występu nie za bardzo mogłam się ruszać, ale dałam radę.

W duecie z Mrozu wykonała Pani "Sing-sing", Roxie Węgiel towarzyszyła Pani w utworze "Damą być", a Dawid Kwiatkowski nagrał z Panią "Wielką wodę". Jest jakiś klucz, według którego wybiera Pani artystów, z którymi tworzy te staro-nowe duety?

Moja lista ulubionych artystów jest długa. Jednak sprawami związanymi z duetami zajmuje się Warner Music Polska.

Z moich obserwacji wynika, że to właśnie duet z Dawidem Kwiatkowskim wywołał największą radość i poruszenie wśród Waszych słuchaczy.

"Sing sing" i "Damą być" to utwory wesołe, rytmiczne. "Wielka woda" jest też rytmiczna, ale ma tak wzruszający tekst, że wywołuje całą gamę emocji. Teledysk jest dopełnieniem całości i też wywołuje ciarki.

Autorką tekstów do wszystkich trzech wymienionych tutaj utwórów jest Agnieszka Osiecka. Nie jest tajemnicą, że się przyjaźniłyście. Jak ją Pani wspomina?

Agnieszka Osiecka była wyjątkową osobą, niesamowitą postacią, kobietą i poetką. To, że pozwoliła mi się tak do siebie zbliżyć, jest dla mnie wyróżnieniem. Razem przeżyłyśmy wiele bardzo interesujących momentów.

Te duety z młodym pokoleniem artystów powodują, że na Pani koncertach bawi się coraz więcej młodzieży. Co czuje artysta, kiedy jego muzyka łączy pokolenia?

Wtedy przede wszystkim czuję ogromną satysfakcję, że ci tak młodzi ludzie odnajdują się w moim repertuarze. Dzieje się też dlatego, że mam same dobre, wartościowe teksty. Młodzi szukają w muzyce czegoś więcej niż tylko efektownej formy.

Kogo, oprócz Roxie, Mroza i Dawida Kwiatkowskiego zaprosiła Pani na płytę, która ma ukazać się w kwietniu tego roku?

(śmiech) Nie powiem. Mam kilka nazwisk, ale pozostaną moją tajemnicą. Zdradzę jednak, że każda współpraca zaczyna się od... naleśników. Za kilka dni mam spotkanie z artystą "X", którego uwielbiam. Cieszę się, że razem zaśpiewamy jeden z utworów, który znajdzie się na płycie. Chciał od razu przejść do rozmów zawodowych, ale powiedziałam, że najpierw naleśniki. (śmiech)

Czego Pani uczy się od artystów młodego pokolenia, a czego to oni uczą się od Pani?

Przede wszystkim poznaję nowych producentów. To jest niesamowite, że jestem świadkiem powstawania tych nowych produkcji. Cieszę się, że zgadzają się na duety ze mną. Nazwiska dwóch artystów, których zaprosiłam do współpracy, będą naprawdę ogromnym zaskoczeniem.

Jaki jest Pani ulubiony utwór z repertuaru Roxie, a którą piosenkę Dawida Kwiatkowskiego lubi Pani najbardziej?

Słucham wszystkich nowych produkcji obojga artystów. Dawid jest ogromnym dżentelmenem. Jest dobrze wychowany, subtelny. To artysta wyjątkowy. Miałam okazję przyglądać się wielu jego koncertom. Zdarza się, że grając koncerty plenerowe, to właśnie on występuje przede mną. Kiedy widzę ten tłum piszczących dziewczynek, stojących pod sceną i śpiewających wszystkie teksty, wychodzę z garderoby i patrzę na to z podziwem. Ma wspaniałą formę kontaktu z fanami. Ja też spotykam się ze swoimi sympatykami. Po każdym koncercie organizowane jest podpisywanie i czas na wspólne zdjęcia. Fani mi pomagają. Na moje koncerty zjeżdżają się fani z całej Polski. Po wszystkim spotykam się z nimi w garderobie i robimy sobie wspólne zdjęcie.

wtorek, 22 kwietnia 2025

Bartosz Porczyk o tańcu, wyrażaniu siebie i "YCD. Po prostu Tańcz" [WYWIAD]

 Bartosz Porczyk o tańcu, wyrażaniu siebie i "YCD. Po prostu Tańcz" [WYWIAD]


















fot. Miasto Wisła / Projekt Zima

Bartosz Porczyk debiutuje w nowej roli, jednak tym razem nie ma to nic wspólnego ani z filmem, ani z teatrem. 26 lutego o godz. 20.50 w TVN, przy okazji powrotu programu „You Can Dance. Po Prostu Tańcz!“, po raz pierwszy oceniał umiejętności taneczne uczestników.

Z red. Mariolą Morcinkovą spotkał się w Wiśle, podczas cyklicznej imprezy „Projekt zima“, która odbyła się na stoku narciarskim Cieńków. Opowiedział o swoich pierwszych tanecznych krokach, ale też o wdzięczności, jaką czuje, uświadamiając sobie, że taniec wraca do niego po dwudziestu latach, choć tym razem w nieco innej postaci.

Czy uważa, że jest surowym jurorem? Co jest najtrudniejsze w ocenianiu innych? Na co, podczas oceniania, zwraca uwagę z perspektywy bycia aktorem? Bartosz Porczyk odpowiada na te i wiele innych pytań.

Jest Pan aktorem, performerem, tancerzem, muzykiem, a od niedawna także barberem i jurorem w programie "You Can Dance – Po prostu tańcz!", który wraca na antenę TVN 26 lutego. Coś ominęłam, czy wszystko się zgadza? (śmiech)

Najpierw byłem tancerzem, bo od tańca zaczynałem. W wieku dziewiętnastu lat dostałem się do szkoły filmowej i zostałem aktorem. Równolegle robiłem monodramy, ale też grałem koncerty, a nawet nagrałem płytę "Sprawca", więc byłem też muzykiem i wokalistą i performerem. Najbliższe jednak jest mi aktorstwo.

Mam wrażenie, że z racji okoliczności, w których się spotykamy, najbliżej jest Panu obecnie do bycia jurorem.

Dokładnie. Taniec wraca do mnie po dwudziestu latach. Przez tyle właśnie czasu nie byłem obecny na turniejowym parkiecie, ale taniec towarzyszył mi zawsze. Nawet gdy robiłem spektakle, to w niektórych miałem tak skrojone role, że wykorzystałem swoje skille. Taniec wraca do mnie w postaci programu "You Can Dance – Po prostu tańcz!" i teraz będę jurorem. Wielka przygoda.

Co spowodowało, że przyjął Pan tę propozycję?

Taniec jest dalej moją wielką namiętnością. Jeśli nie będę mógł tyle tańczyć, ile tańczyłem wcześniej, to przynajmniej będę mógł patrzeć na pięknych ludzi, którzy tańczą. To raduje moje serce.

Co jest najtrudniejsze w ocenianiu umiejętności tanecznych innych osób? Niektórzy myślą, że to bardzo łatwo przychodzi, a tak naprawdę, do końca tak nie jest. Mam rację?

To nie jest proste. Jeżeli ktoś kiedykolwiek był na castingu, wie, jak jest trudno przez ten krótki czas zaprezentować siebie i swoje umiejętności. Ja muszę pamiętać, że oceniam tylko urywek tańca człowieka, który przychodzi do programu. Najbardziej działa na mnie to, kiedy widzę, że choreografia, taniec i tancerz pokazuje coś o sobie. Podoba mi się, kiedy taniec jest spersonalizowany, wyjątkowy, inny,  mimo tego, że prezentowane są podobne kroki lub techniki. Ważne, by taniec był nasycony osobowością i historią życia konkretnego uczestnika i intencją w jakiej się wyraża. Zaskakujące jest czasem to, dlaczego ludzie tańczą. Niektórzy dlatego, że od małego są zarażani przez rodziców miłością do tańca, ale są też tacy, którym taniec uratował życie.

Jurorzy różnych formatów, czy to muzycznych, czy tanecznych, często przyznają, że czasami, nawet długo po nagraniu, myślą, czy dobrą decyzję podjęli, na przykład w momencie, kiedy muszą kogoś wyeliminować. Panu również zdarzało się wracać z podobnymi myślami z eliminacji?

Są takie myśli. Nie można przyjąć wszystkich. W półfinale i finale jest ścisła liczba miejsc. Niemniej jednak, niektórych namawiamy do powrotu przy okazji następnych edycji programu. Zwracamy uwagę, nad czym powinni popracować. Jeśli umiesz przekłuć porażkę w sukces a konstruktywną krytykę przyjmiesz z umiarkowanym spokojem i zaufaniem - wzbogacasz się i wzrastasz.

A na co najczęściej zwraca Pan uwagę jako juror?

Najważniejsza jest dla mnie osobowość i to, kim jest tancerz i jak próbuje  światu z odwagą manifestować swoje jestestwo i dar.

Czy są jakieś umiejętności, które bierze Pan w ocenie pod uwagę z racji tego, że jest także aktorem?

To umiejętność gospodarowania przestrzenią, w której się porusza tancerz, praca ze swoją energią i opowiadana historia w tańcu no i pasja.

Mam wrażenie, że Pana wrażliwość artystyczna i sceniczne doświadczenie to bezcenny atut w ocenie uczestników. A jak Pan siebie ocenia w roli jurora? Bywa Pan surowy? (śmiech)

Oceniając siebie samego, mam wrażenie, że jestem surowym jurorem, ponieważ bardzo skrupulatnie dobieram słowa krytyki, ale też nie chcę się bać emocji. Kiedy ktoś je we mnie wzbudza, porusza mnie, a nawet sprawia, że lecą mi łzy, wtedy pozwalam sobie na pokazanie światu swojej wrażliwości. Taniec też jest rozmową i romansem.

Pan tańcem towarzyskim pasjonował się tak naprawdę od dziecka. Gdyby jednak miał Pan wytyczyć moment startu tej fascynacji, na co mogłoby paść?

Miałem jakieś 8-9 lat, kiedy koleżanka po raz pierwszy zabrała mnie na zajęcia taneczne. Najpierw zaczynałem od tańca ludowego, później był jazz, a dopiero potem natrafiłem na taniec towarzyski. Tam znalazłem swoje miejsce. W tańcu znalazłem przestrzeń w której mogłem się wyrażać.

Mylę się, czy zamiłowanie do tańca pojawiło się u Pana wcześniej, jak to do aktorstwa?

Oczywiście, że tak. Taniec był moją pierwszą namiętnością. Śni mi się do dzisiaj. Mam piękne sny, w których nadal jestem na turniejach tanecznych. Przeżywam emocje odbierania pucharów, stawania na podium. To taniec mnie ukształtował. Potem okazało się, że ten w parach nie jest dla mnie wystarczający. Wiedziałem, że chcę iść w stronę kariery solowej. Zaczęła się też moja droga aktorska.

Swoje umiejętności często wykorzystuje Pan w filmach i serialach?

Do tej pory, w żadnym filmie ani serialu nie miałem okazji tańczyć.

Dlaczego Adam w "Barwach" nigdy nie tańczył? (śmiech)

Adam był kryminalistą. (śmiech) Tam nie było miejsca na taniec. Był bardzo zmartwionym człowiekiem. Kłopoty nie odstępowały go na krok.

Muszę o to zapytać. Czy każdy może nauczyć się tańczyć?

Każdy może tańczyć, może się nauczyć, ale nie każdy może być mistrzem. To jest ta różnica. Każdy może do niego sięgnąć, znaleźć w nim ukojenie, sposób na życie. Ma też cele terapuetyczne, co sprawdza się zwłaszcza w czasach, kiedy dopada nas depresja. Często nie wiemy, w jakim kierunku iść, czego oczekujemy od życia. W takich momentach, taniec naprawdę jest w stanie wyleczyć człowieka. Nadać sens życiu.

Na szczęście nie trzeba, ale gdyby nastała taka konieczność, to taniec czy aktorstwo?

Taniec. Ja nie chcę wybierać i nie będę, kiedy ktoś tego ode mnie oczekuje więc... będę i grał i śpiewał, i tańczył. (śmiech) 

W jednym z wywiadów powiedział Pan coś, co bardzo mi się spodobało. Mianowicie, że to role wybierają aktora. Poszłabym o krok dalej, ryzykując stwierdzenie, że życiowe role wybierają człowieka. Czuje Pan, że bycie jurorem Pana wybrało?

Tak. Jestem wielkim szczęściarzem. Czuję, że los dał mi okazję, konfrontowania się i obcowania z ludźmi, pomagania i bycia dla nich.

Jest Pan także barberem. Kiedy pojawił się u Pana ten pomysł?

Ten pomysł pojawił się w okresie pandemii, kiedy zaczęły się moje problemy z kręgosłupem. Przez chwilę byłem unieruchomiony, co było dla mnie trudne. Czytałem wtedy książkę Olgi Tokarczuk, "Podróż ludzi Księgi". To mądra opowieść o drodze człowieka w poszukiwaniu sensu i odpowiedzi o życiu.  Ktoś mi powiedział, że kiedy człowiek chce się dowiedzieć, do czego jest stworzony, powinien sięgnąć do zdjęć z dzieciństwa i zobaczyć, czym się bawił lub jaką zabawkę trzymał w ręku. Nie znalazłem takiego zdjęcia, ale przypomniało mi się, że lubiłem trzymać ręce w włosach mojej matki. Dlatego poszedłem do zakładu barberskiego w Warszawie i poprosiłem, by mnie wyszkolili, żebym został barberem. Szkolenie trwało około trzech miesięcy. Obcinam do dziś. Jest to przepiękna i niesamowita alternatywa dla mnie jako aktora.  Mogę być kim chcę, na każdym etapie swojego życia. Nie jestem już tylko aktorem. Postanowiłem żyć życiem bohaterów, których czasem przychodzi mi grać. Dlaczego by nie. 

Jak udaje się Panu tyle pasji i pomysłów na siebie realizować jednocześnie? Musi Pan być niezwykle dobrze zorganizowany.

Do południa umawiam się i obcinam ludzi. W gronie moich klientów jest wielu aktorów i tancerzy, bo rozumiem ich potrzebę przygotowania się na casting do filmu lub na przesłuchanie do teatru. Wieczorem biegnę na spektakl lub jadę na plan filmowy. Staram się tak wszystko zorganizować, by obcinanie włosów nie stało się dla mnie uciążliwym zawodem a dodatkową pasją, która staje się okazją do poznania nowych ludzi.

Gdyby miał Pan wytyczyć jedną rolę serialową, z którą jest Pan kojarzony przez widzów do tej pory, na którą mogłoby paść? Adam z "Barw", Adam z "Galerii", czy coś zupełnie innego?

Dużo ludzi kojarzy mnie z "Ambasadą" Juliusza Machulskiego. Faktycznie, jeśli chodzi o seriale, najczęściej łączą mnie z "Barwami" i "Galerią". W obydwu serialach zagrałem bohatera o tym samym imieniu, więc czasami po prostu mówią do mnie Adam. (śmiech)

Do dziś lubię wracać do "Galerii". Razem z Magdą Turczeniewicz stworzyliście w tym serialu wspaniały duet. Co ciekawe, nie jest to jedyny projekt, w którym razem wystąpiliście, bo po drodze był też serial „Na dobre i na złe“.

Faktycznie, z Magdą spotkaliśmy się przy tych dwóch projektach. Niesłychanie cenię sobie naszą przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Bardzo się lubimy. Magda to czyste złoto i piękna  energia.

Czy jest szansa, że pojawicie się razem w kolejnym serialu lub spektaklu?

Życzyłbym sobie tego. Mam nadzieję, że producenci sobie o nas przypomną i będziemy mogli jeszcze nie raz razem pracować.