wtorek, 5 marca 2024

Marta Walesiak o teatrze, optymistycznym podejściu do życia i Mariuszu Sabiniewiczu [WYWIAD]

 Marta Walesiak o teatrze, optymistycznym podejściu do życia i Mariuszu Sabiniewiczu  [WYWIAD]



















fot. Karolina Golis

Z Martą Walesiak-Łabędzką spotkałam się w Cieszynie, mieście, do którego zawsze wraca z uśmiechem. Rozmawiamy o Teatrze, spektaklach dla najmłodszych, ale też sztukach i lekturach, obok których nie przechodzi obojętnie jako widz i czytelnik.

Wspomina też pracę z nieodżałowanym Mariuszem Sabiniewiczem, którego podstępna choroba zabrała 26 kwietnia 2007 roku. Rola Klary, którą otrzymała przed laty w kultowym serialu "M jak Miłość", była pierwszą tak dużą w jej ówczesnej karierze. 

Aktorka teatralna, od początku swojej drogi artystycznej związana z Teatrem Syrena, współpracująca z Teatrem Polonia. Czym jest dla Ciebie teatr?

Wszyscy aktorzy uwielbiają to pytanie. (Śmiech.) Jest dla mnie miejscem pracy. Między pracą na planie a na deskach teatralnych, odczuwam ogromną różnicę. Teatr daje o wiele większy komfort, ponieważ możemy sobie pozwolić na próby. W serialach i filmach nie ma takiego komfortu. 

Od zawsze był mi bardzo bliski, ponieważ moja mama jest aktorką-larkarką, a mój tata, Janusz Walesiak, który zmarł w 1999 roku, też realizował się w tym zawodzie. Wychowałam się w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Latałam za kulisy, przesiadywałam u akustyków, spędzałam czas w charakteryzatorni. Siłą rzeczy było to dla mnie naturalne środowisko.

Nigdy nie myślałam, by wybrać taką drogę. Pierwszy raz o realizowaniu się w tym zawodzie pomyślałam, kiedy byłam nastolatką. Myślałam też o innych kierunkach, m.in. o filologii. 

Kiedy poczułaś, że chcesz w pełni poświęcić się aktorstwu?

To przyszło dość  naturalnie. Choć jeszcze wtedy nie ciągnęło mnie do występowania na scenie, pod koniec liceum zapisałam się do teatru amatorskiego. Mówienie tekstów i występowanie w sztukach teatralnych było dla mnie dość stresujące. 

Pamiętam, że kiedy przygotowywałam się do egzaminów w ST, prosiłam tatę, by przesłuchał mnie, ale byłam odwrócona tyłem. Wtedy można było pomyśleć, co wyrośnie ze mnie za aktorka, skoro tak się wstydziłam. (Śmiech.) W głębi czułam, że chcę to robić. 

Jesteś także aktorką filmową i telewizyjną. Lektorką audiobooków, a przede wszystkim szczęśliwą mamą.  Słowem wstępu —  wszystko się zgadza? (Śmiech.)

Wszystko się zgadza. (Śmiech.) Kiedy przytrafiają mi się nowe wyzwania teatralne, serialowe i filmowe, czuję się fantastycznie. Śmieję się, że jedną z moich miłości, oprócz dzieci i męża, są audiobooki. Gdybym miała więcej zleceń w tej materii, byłabym maksymalnie usatysfakcjonowana. Daje mi to ogromną frajdę. Lubię pracować w cichym studio, sam na sam z realizatorem (Śmiech.) i książką. Jako mama, na czytanie nie zawsze mam czas. Najczęściej czytam w studio i w podróży. 

Częściej słuchasz audiobooków, czy sięgasz po książki w wersji papierowej?

Sięgam po książki w wersji papierowej. Z ust lektorki książek może to zabrzmieć paradoksalnie, ale nie słucham audiobooków. 

Jaką książkę ostatnio przeczytałaś?

Bliskie są mi reportaże. Bardzo lubię Wydawnictwo Mariusza Szczygła, Wrzenie Świata. 

Przeczytałam też ostatnio "27 śmierci Toby'ego Obeda". Autorką tej książki jest Joanna Gierak-Onoszko. To bardzo trudna pozycja, ale uważam, że każdy powinien ją przeczytać. To lektura, która porusza do głębi, ale uświadamia wiele mechanizmów, którymi rządzi się obecny świat. 

Obecnie czytam "Pogo", autorstwa Jakuba Sieczko. To wyznania pracownika pogotowia. To pozycja, która również jest bardzo poruszająca. Ostatnio obejrzałam również monodram Marcina Hycnara, który powstał właśnie na podstawie tej książki. Można go zobaczyć w Teatrze Polonia. Polecam, warto wybrać się na ten tytuł. 

Zawód aktora jest trudny, chociażby ze względu pracowania na emocjach. Jednak porównywanie poziomu tych trudności z pracą w pogotowiu, byłoby grzechem. Jestem pełna podziwu dla osób, które pracują w tym zawodzie, balansujących cały czas na granicy życia i śmierci.

Do której z zawodowych ścieżek jest Ci w tym momencie najbliżej?

Najbliżej jest mi jednak do bycia aktorką teatralną. Tak już chyba zostanie. Cieszę się, że od dwudziestu trzech lat należę do zespołu Teatru Syrena. Niektórzy się śmieją, że zasiedziałam się w tym miejscu. Jestem szczęśliwa. Jestem osobą, która łaknie świata i rozwoju. To wszystko daje mi angaż w tym miejscu. 

Każda inna przygoda jest równie fajna. Za wszystko, co spotyka mnie na zawodowej drodze, czuję ogromną wdzięczność. 

Na szczęście nie trzeba (Śmiech.), ale gdyby jednak pojawiła się taka konieczność, z czego byłoby Ci najłatwiej zrezygnować?

Już jakiś czas temu zrezygnowałam z dubbingu. Z niczego innego nie potrafiłabym zrezygnować. Niezależnie od tego, w jakim projekcie się realizuję, za każdym razem spotykam na swojej drodze niesamowitych ludzi. 

Spotkałam się ostatnio z kolegą, który kiedyś był aktorem, ale jego życie tak się potoczyło, że został oświetleniowcem i do pierwotnego zawodu już nie wrócił. Kiedy tylko jest okazja, lubię rozmawiać z nim pomiędzy ujęciami. (Śmiech.) 

Na pewno nie umiałabyś zrezygnować z grania w spektaklach dla dzieci. (Śmiech.) Mówi się, że dzieciaki są najbardziej wymagającą publicznością. Czy to się zgadza? 

To prawda. Kiedy gramy "Kota w butach", publiczność zawsze jest wypełniona po brzegi. Niestety, w Warszawie jest mało spektakli, które skierowane są do dzieciaków. 

Dzieciaki są wdzięczną, ale faktycznie, bardzo wymagającą widownią. Jeśli spektakl jest nudny, dorosły widz będzie jedynie ziewał lub myślał o czymś innym. Mały widz zacznie się wiercić i gadać. Nikt go nie przekrzyczy. (Śmiech.)

Nie jest tajemnicą, że Twój synek, Wawrzek, jest wielkim fanem Karczmarki ze spektaklu "Kajko i Kokosz. Szkoła latania". To również kultowa seria komiksowa stworzona przez Janusza Christę. Uważasz, że dzieciaki, po obejrzeniu spektaklu chętniej sięgną po tę i inne lektury szkolne? 

(Śmiech.) Co jest niesamowite, sztukę "Kajko i Kokosz. Szkoła latania", nie gramy tylko dla dzieci, ale też dla dorosłych. Wtedy przychodzą do nas fani komiksów. Jest to równie zaskakujące, jak cudowne. Całość została świetnie wyreżyserowana, co sprawia, że tak naprawdę każdy widz znajduje tu coś dla siebie. To jest trochę tak, jak z filmami Disneya, które też można oglądać w każdym wieku. (Śmiech.) 

Chciałabym, by  dzieci chętniej sięgały po książki. Moi synowie nie mają z tym problemu. Nawet Wawrzek już czyta. Wiem jednak, że dzieciaki często mają problem z tym, by sięgnąć po jakąkolwiek lekturę. 

Jak to było w Twoim przypadku - w latach szkolnych chętnie sięgałaś po lektury?

Tak. Byłam dosyć obowiązkową uczennicą. Choć wiedziałam, że niektóre lektury bywają nudne, czytałam je. Brnęłam to, choć czasem w połowie traciłam wątek. (Śmiech.) 

Jakie książki pamiętasz z dzieciństwa?

Lubiłam wiersze Danuty Wawiłow. Do dziś pamiętam "Daktyle", z serii "Poczytaj mi, mamo". Pamiętam też "Karolcię" Marii Krüger. 

Wawrzek bardzo lubi czytać, ale każdą książkę musi przejrzeć, by dowiedzieć się, czy ta pozycja go zainteresuje. Jako wierny czytelnik, uwielbia też zbierać naklejki, które otrzymuje za przeczytane pozycje. 

Ostatnio przeraziła mnie pani, która zapytała mnie o mechanizm działania biblioteki, do której chodzę razem z synkiem. Informacja o tym, że wypożyczenie książek jest darmowe, bardzo ją zdziwiła. Rozumiem, że książki są drogie. Nie każdy może sobie pozwolić na ich kupno, ale w dzisiejszych czasach, brak znajomości tak podstawowych informacji, zadziwia.

(Śmiech.) To bardzo ważne, by od najmłodszych lat dzeci oswajały się ze sztuką i literaturą. W jakim wieku był Twój młlodszy synek, kiedy pierwszy raz zabrałaś go do Teatru?

Nie pamiętam, ile miał wtedy lat, ale pierwszy raz było to wtedy, kiedy musiał usiąść na widowni, bo akurat grałam spektakl. (Śmiech.) 

Wawrzek jest dzieckiem bardzo energicznym. Bardzo wcześnie zrezygnował z popołudniowych drzemek. W Teatrze Syrena, siedząc na kolanach swojej ukochanej babci, zasnął już kilka razy w trakcie spektaklu. (Śmiech.) 

Sama już nie wiem, czy myśleć, że teatr jest dla niego miejscem kojącym, czy męczącym. (Śmiech.)

Pierwszym spektaklem, na który poszedł był, jeśli dobrze pamiętam, "Kot w butach". 

Sztuka nas ratuje. Potrafi oderwać od przytłaczających spraw, wywołać radość, zmusić do przemyśleń i refleksji. 

Jacy są jego ulubieni teatralni i książkowi bohaterowie? 

Choć regularnie chodzimy na bajki, pozycji teatralnych jeszcze zbyt wielu nie zobaczył, więc ulubieni bohaterowie, to Kajko i Kokosz. 

Jest pożeraczem książek. Mimo, że ma dopiero sześć lat, czyta biegle. Podsuwam mu tytuły, które pełnią funkcję edukacyjną. 

Pamiętasz, który spektakl był pierwszym, jaki to Ty zobaczyłaś, będąc kilkuletnią dziewczynką? 

Pierwszy spektaklem który zobaczyłam, był "Niebieski piesek", w którym zagrał mój tata. Jeśli się nie mylę, obejrzałam go w Teatrze Dzieci Zagłębia w Będzinie. 

Mimo, że życie Cię nie oszczędza, to Twój świadomy wybór, by  optymistycznie do niego podchodzić. Namawiasz też do tego innych. Co daje Ci najwięcej siły?


















fot. Karolina Golis

Najwięcej siły daje mi słoneczny dzień, taki, jak dzisiejszy, który wcale tak się nie zapowiadał. Kiedy zmierzałam do Cieszyna, uśmiech pojawiał się na mojej twarzy automatycznie. Czego chcieć więcej? (Śmiech.) Spotkania z ludźmi, filmy i książki, dają mi moc. 

Gdybym nie miała przy sobie najbliższych, nie wiem, czym wypełniłabym swoje życie. Może miałabym więcej wolności, ale to nie zawsze jest fajne. 

Swoje pozytywne cechy cały czas rozwijasz. Jak nad nimi pracujesz?

Kiedy nachodzą mnie negatywne myśli, staram się nie poddawać. 

Pozytywne nastawienie ułatwia funkcjonowanie w tej niełatwej codzienności?

Zawsze. Kiedy się do kogoś uśmiechniesz, ludzie patrzą na ciebie przychylniej. Drobne gesty są ogromnie ważne. 

Mam wrażenie, że optymizm, wrażliwość, chęć pomagania innym i empatię odziedziczyłaś po swoim śp. tacie. Co jeszcze? 

Mój ukochany tata odszedł, kiedy miałam 21 lat. Zaczynam zapominać. Muszę często rozmawiać o Nim z mamą i młodszą siostrą, bo mają lepszą pamięć. 

Mojego tatę bardzo przypominam. Ludzie wspominają Go jako osobę niesamowicie otwartą, przyjazną. Prywatnie wszystkim bardzo się przejmował. To też po Nim odziedziczyłam. 

O chorobie taty dowiedziałaś się w wieku osiemnastu lat. Zmarł dwa lata później. Najbardziej  żałowałaś, że nie doczekał Twojego pierwszego spektaklu. To prawda, że do tej pory, przed każdą premierą teatralną, spozierasz gdzieś tam w niebo i kierujesz do Niego swoje myśli, by trzymał za Ciebie kciuki i był dumny?

To prawda. Jego śmierć była ciosem dla całej rodziny. Nie spodziewaliśmy się tego. W życiu nie myślałam, że tak to się skończy. Był ze mnie bardzo dumny, bardzo cieszył się, kiedy dowiedział się, że dostałam się do Filmówki. Cały czas o Nim myślę, wiem, że gdzieś jest i wspiera mnie w różnych sytuacjach. 

Kolejnym ciosem, jaki dostałaś od życia, była informacja, która pojawiła się pod koniec Twojej drugiej ciąży. Dowiedziałaś się o tym, że Twój synek jest chory. 

Nigdy nie myślałam, że spotka mnie coś takiego. Zawsze szerokim łukiem omijałam szpitale, ale życie napisało dla mnie inny scenariusz. Optymizm doprowadził mnie jednak do miejsca, w jakim jestem teraz, ale też do miejsca, w którym jest mój młodszy synek. On siłę odziedziczył po nas. 

Wawrzek wkrótce skończy 7 lat. Zna prawie wszystkie stolice świata, kocha warzywa. Optymizm odziedziczył po Tobie? Jakim jest dzieckiem?

Wawrzek jest fenomenalny. Oczywiście, nie chcę w żaden sposób umnmiejszać mojemu starszemu synowi, który jest również fantastycznym, zdolnym młodzieńcem. Wiadomo jednak, że przez pryzmat jego choroby, na Wawrzka patrzymy trochę inaczej. 

Wawrzek ma wspanmiałą energię. Każdy dzień wyciska, jak cytrynę. Każdego dnia musi się czegoś nauczyć, dowiedzieć. Ma niesamowitą wrażliwość. 

Pojawiasz się w wielu filmach i serialach, ale mam wrażenie, że rolą, z która najczęściej jesteś kojarzona do tej pory przez widzów, jest Klara, studentka Norberta, (w tej roli nieodżałowany Mariusz Sabiniewicz), w którą wcieliłaś się w serialu "M jak Miłość". Jak wspominasz zmarłego 26 kwietnia 2007 roku aktora? 

Rola Klary w "M jak Miłość" była dla mnie pierwszym, większym wyzwaniem aktorskim. Nie zapomnę pierwszego dnia na planie. Byłam zestresowana i spięta. Pani reżyser zasugerowała mi wtedy, że powinnam uprawiać jogę. (Śmiech.) 

Miałam świadomość tego, że z Mariuszem będziemy odgrywać scenę pocałunku. Był niesamowity. Oswajał mnie ze sobą. Był przemiły, ciepły, wspierający. Przed scenami pocałunku, wybrał się ze mną na sushi, co jeszcze wtedy nie było aż tak popularne. Chciał, żebyśmy poza planem trochę ze sobą poobcowali. 

Informacja o Jego śmierci była dla mnie ogromnym szokiem. Nie mogłam dojść do siebie. 

Cały czas powtarzam, że każdy dzień jest cenny i po prostu trzeba się nim cieszyć. 

Nie tak dawno, po 18 latach do serialu "M jak miłość" powrócił Robert Gonera, czyli Jacek Milecki. Czy wyobrażasz sobie powrót Klary do serialu? Nigdy nie dostałaś takiej propozycji?

Nie było takiej propozycji. Wątek został zamknięty. Najważniejszy był w nim ich związek. Myślę, że wprowadzanie po latach tej postaci, nie miałoby sensu. 

Na pewno oglądałaś "Emkę", kiedy w niej występowałaś a czy teraz zdarza Ci się śledzić, co po tylu latach zmieniło się w serialu i co słychać u tych bohaterów, którzy są z serialem od początku?

Nie mam telewizji. Wybieram, co oglądam, najczęściej korzystam ze streamingów. Najbardziej lubię filmy dokumentalne. 

Czasem zerkam. Dużo się w tym serialu pozmieniało. Doszło bardzo dużo nowych twarzy. Najbardziej kojarzoną aktorką z tym serialem jest nadal Teresa Lipowska, z którą swego czasu miałam ogromną przyjemność grać w Teatrze Syrena. 

Opowiedz na koniec o swoich najbliższych planach zawodowych. 

Wkrótce pojawię się w jednym z odcinków serialu "Na dobre i na złe". Zagram rodzinę jednej z pacjentek. 


Marta Tymińska o książce "Zabrała mi wszystko, ta podstępna anoreksja" i zaburzeniach odżywiania [WYWIAD]

 Marta Tymińska o książce "Zabrała mi wszystko, ta podstępna anoreksja" i zaburzeniach odżywiania  [WYWIAD]

















fot. archiwum prywatne Marty Tymińskiej

Marta to dziewczyna z niezwykłą historią, którą za pośrednictwem swojej debiutanckiej książki postanowiła podzielić się ze światem. Zgodziła się opowiedzieć mi o sobie, ale też o anoreksji, podstępnej chorobie, która zabrała jej naprawdę wiele. Mówi o tym, co na temat zaburzeń odżywiania każdy wiedzieć powinien, ale też o tym, czy zaburzenia odżywiania można całkowicie wyleczyć. 

Byłaś nastoletnią dziewczyną, pełną pozytywnej energii. Nie były Ci obce spontaniczne zachowania. Niewiele planowałaś. To, co zgotował Ci los, spowodowało, że stałaś się dziewczyną z niezwykłą historią. Czego, co zabrała Ci ta podstępna choroba, najbardziej Ci brakuje?

Czego mi brakuje? Trudne pytanie. Myślę, że zdecydowanie łatwiej byłoby mi na nie odpowiedzieć, na początku tej drogi, kiedy postanowiłam rozpocząć taką prawdziwą walkę z anoreksją. Bo obecnie, ja już chyba się nauczyłam - albo inaczej - przyzwyczaiłam się do tych zmian w moim życiu, które wywołały zaburzenia odżywania. Mogłabym tak wyliczać, czego najbardziej żałuję lub czego mi brakuje, ale mam świadomość tego, że ja chcę walczyć o swoją przyszłość i o siebie. Nawet jeśli pewne nawyki, przyzwyczajenia czy braki, które były konsekwencją choroby, nadal są w moim życiu. Chciałam się rozwijać, poszerzać swoją wiedzę, pracować, niezależnie od tego, czy wszystko wróciło do normy, czy nie. Ja wiedziałam, że to będzie wymagało czasu, ale nie wiedziałam, ile mam na to czekać. I ja nie chciałam czekać. Każdy kolejny dzień oczekiwania zabierał mi szansę na to, by móc zacząć się spełniać.

A ja zasługiwałam i zasługuję na to, by być szczęśliwa! Tak jak każdy z nas. 

Ja się ciągle zmieniam, moje myślenie się zmienia, więc bardzo się cieszę, że mogę aktualizować informacje z książki czy z poprzedniego wywiadu. Bo ja wiele rzeczy zrozumiałam, a przede wszystkim to, że wszystko dzieje się po coś. 

Ale jakbym miała wybrać jedną stratę, odpowiedziałabym – spontaniczność. Tak, to właśnie jej najbardziej mi brakuje po zaburzeniach odżywiania. 

Spontaniczne wyjścia, spontaniczny wypad do restauracji, spontaniczny wyjazd, spontaniczny poczęstunek – to są pozytywne, przyszłe efekty mojej pracy, którą obecnie nad sobą prowadzę. 

Kiedy poczułaś, że tym, co Cię spotkało, chciałabyś podzielić się z innymi?

Tak jak wspominałam, nie rozpoczęłam pisania z myślą, że kiedyś moja historia przejdzie proces wydawniczy, aby później oprawiona w okładkę, mogła stanąć na półkach bibliotek czy sklepów stacjonarnych. Dopiero gdy zaczęła przypominać ona książkę, ja miałam coraz więcej pomysłów na grafiki i wiersze, w mojej głowie zaczęło pojawiać się pytanie „A może kiedyś to wydam?”. 

Gdy już skończyłam pisać, za każdym razem, gdy otwierałam laptopa było mi szkoda. Było mi szkoda, że tak duża część mojego życia, pełna wskazówek, porad jest dostępna tylko dla mnie. Wtedy już byłam pewna i powiedziałam: „Moja historia rusza w świat! Jestem gotowa!” 

Zanim jednak Twoja historia trafiła pod strzechy czytelników, do pewnego momentu jej pisanie traktowałaś jako formę terapii. Powiedz coś więcej. 

Tak, dokładnie. To była terapia. Zdecydowanie najlepsza, jakiej doświadczyłam. Opisywałam wszystko - po kolei, każde wydarzenie. Od momentu, kiedy podjęłam decyzję o odchudzaniu, i co ją poprzedzało, aż do dnia, kiedy wypowiedziałam, to ważne dla mnie, zdanie w ośrodku: „Chcę wyzdrowieć i zrobię wszystko, aby to osiągnąć“. 

Z każdą kolejną sytuacją, którą przelałam na papier – było mi lżej. Czułam jak ciężar, który powodowała, ze mnie schodzi, a na jego miejscu pojawia się spokój i taka dobra myśl. Nie planowałam nigdy, ile stron mam napisać danego dnia. To było bardzo zróżnicowane. Bo niestety, nie jest łatwo opisywać siebie i swoją przeszłość. Czasem już po jednym zdaniu musiałam kończyć, bo nie byłam w stanie nic więcej sobie przypominać. I to było cudowne, że nie narzucałam na siebie takiej presji. Nie wyznaczyłam sobie konkretnego dnia, do kiedy mam skończyć. Wtedy, kiedy potrzebowałam – siadałam do laptopa.

Ciekawie było także z  wierszami, ponieważ powstawały one podczas wykonywania codziennych czynności lub w pracy. W pewnej chwili poczułam taką wenę, więc brałam kawałek kartki, czasem nawet na szybko wyrwaną z zeszytu, aby zapisać wszystkie swoje myśli, które ułożyły się w rymowany wiersz. Potem, przychodząc do domu, miałam kieszenie zapełnione takimi właśnie małymi karteczkami. Przepisywałam z nich fragmenty tekstu w odpowiednie miejsce do książki, tak, aby pasowały do danej sytuacji, której dotyczą. Kilka wierszy napisałam też w środku nocy, kiedy nie mogłam zasnąć, bo źle się czułam. W takich chwilach, w moim notatniku w telefonie, pojawiał się problem, który mnie dręczył, opisany w dość nietypowy sposób.

Dlatego długo trzymałam to w tajemnicy, bo na początku to nie była książka - tylko taka moja prywatna terapia.

Pamiętasz ten moment, w którym poczułaś, że swoich zapisków nie chcesz już trzymać w szufladzie?

Tak, nawet bardzo dobrze. To był październik. Rozmawiałam z siostrą cioteczną i wspomniałam o książce. Ona jako pierwsza dostała ją do przeczytania. Wtedy też poinformowałam pozostałych członków mojej rodziny. Każde ich pozytywne słowo na temat tego, co napisałam, udzielało mi odpowiedzi na pytanie „Czy dobrze robię?“. Choć na pewno dla nich, to też nie było łatwe. 

Kilka dni przed, podjęłam też inną trudną decyzję. Czułam się z nią źle i pragnęłam zrobić coś dobrego. Chciałam zrobić coś, co przyniesie mi dużo satysfakcji i zadowolenia, a jednocześnie pomoże innym uniknąć tego, co przeszłam. Stąd decyzja o wydaniu książki. 

Czego było w Tobie wtedy więcej - nadziei, że u osób, które podobnie jak Ty, zmagają się z zaburzeniami odżywiania, jej ukazanie coś zmieni? Czy jednak obaw przed tym, że możesz być oceniana przez pryzmat tego, co przeszłaś?

I nadziei i obaw. Mieszane uczucia mi towarzyszyły, mimo że byłam pewna. Nie mogłam się też doczekać, kiedy książka trafi do osób, które tego potrzebują. W momencie gdy zdałam sobie sprawę, jak trudno pozbyć się myśli związanych z zaburzeniami odżywiania i jak bardzo potrafią niszczyć jakość naszego życia, ja bardzo pragnęłam ostrzec innych. Do wydawnictwa wysłałam książkę z nadzieją, że pomoże ona choć jednej osobie. Liczyłam na to, że podzielenie się moimi przeżyciami stanie się ogromną motywacją do działania. Miałam w sobie tyle determinacji, że zrobiłabym wszystko, aby wielu osobom udało się uniknąć negatywnych skutków anoreksji, zanim na dobre zostaną w ich życiu. Bo sama wiem po sobie, że im dłużej mi towarzyszyły, tym trudniej jest mi się ich pozbyć. Natomiast nie spodziewałam się tak ogromnego odzewu. Pozytywne słowa, pozytywne opinie powodowały, że ja nie tylko się wzruszałam, ale zaczęły też znikać te obawy, bo naprawdę nikt nie zaczął na mnie patrzeć przez pryzmat anoreksji. Wręcz przeciwnie!

Niedługo minie rok, odkąd moja historia krąży po świecie. I absolutnie tego nie żałuję. 

W jednej z rozmów zdradziłaś, że odczuwałaś swego rodzaju wstyd. Dlaczego?

Często zadawałam sobie pytanie, co inni o mnie pomyślą, kiedy się przed nimi otworzę. Czy zmienią zdanie na mój temat? Jednocześnie miałam nadzieję, że wreszcie zrozumieją, czemu czasami tak się dziwnie zachowywałam albo odmawiałam jedzenia. Po prostu nie wiedzieli, że walczę z  anoreksją. Zawsze to ukrywałam. Swoim uśmiechem maskowałam moje zmartwienia. Uśmiech rekompensował mój wygląd i to, że byłam coraz szczuplejsza. Był taki zgubny. 

Zawsze, kiedy moja siostra wychodziła do koleżanek, ja prosiłam ją: „Tylko nie mów, że idę do psychologa“. Na moją prośbę, choroba była naszą tajemnicą. Bo się wstydziłam. Podobnie było po wydaniu książki. Opisuję w niej bardzo prywatne wydarzenia z mojego życia, o których nawet najbliższe mi osoby nie miały pojęcia. I o niektórych nadal nie mają. To jest tylko część mojej historii. To, czego naprawdę doświadczyłam, wiem tylko ja. A w życiu przeszłam bardzo dużo. I teraz już się tego nie wstydzę. Nie ja pierwsza, i niestety nie ostatnia, zachorowałam na zaburzenia odżywiania, więc myślę, że nie mam i nie miałam powodów do tego, żeby się wstydzić. To nie był wyrok, tylko lekcja.

Gdybyś miała wytyczyć jedno trudne wydarzenie z przeszłości, z którym przyszło Ci się ponownie skonfrontować podczas procesu twórczego, co byś wybrała? Co wtedy czułaś?

Wyjazd do ośrodka. Zdecydowanie. To był dla mnie bez wątpienia najtrudniejszy czas. Nie zapomnę go nigdy. 5 kwietnia jest dla mnie dniem, w którym mam mnóstwo refleksji, porównuję co roku swój stan i to, co się zmieniło. Jak opisywałam ten, powiedzmy rozdział, czułam się dokładnie tak samo. Widziałam siebie. Pamiętam ten dzień ze szczegółami i wszystko, co się działo po kolei. Jakie etapy trzeba było przejść, jakie formalności załatwić, jakie papiery wypełnić, aby potem zostać tam – w miejscu, które bardzo mnie zmieniło i przewartościowało moje życie.

Kto był taką osobą, na której wsparcie mogłaś liczyć na każdym etapie tworzenia Twojej książki?

Ja byłam taką osobą. Nikt nie wiedział, że piszę książkę. To był czas dla mnie. Ja nie chciałam nikomu mówić, żeby nikt się o nią nie pytał i nikt mnie nie pospieszał. Chciałam wydać ją wtedy, kiedy poczuję się gotowa, a nie dlatego, że wiele osób nie może się jej doczekać. Domownicy często mnie pytali, co ja robię, że spędzam tak dużo czasu przy laptopie, ale ja zawsze zasłaniałam się studiami. Po tym, jak już ją skończyłam i przez ten czas, kiedy książka była w wydawnictwie, wiedzieli, co się z nią dzieje i kiedy będzie gotowa. 

Każdy, kto zagłębił się w moją historię czytając książkę, wie, że znajduje się w niej list mojej siostry bliźniaczki. On też nie był umieszczony w niej od samego początku, tylko w połowie procesu wydawniczego. Ale ja czułam, że czegoś w niej jeszcze brakuje. Że pomimo grafik, wierszy, sentencji, potrzebuje jeszcze jednego elementu, abym poczuła taką pewność, że książka jest taka, jaką ja bym chciała przeczytać. I wtedy zapytałam siostrę: „Napiszesz, jak Ty to wszystko postrzegałaś?“. Miała dosłownie dwa dni. I zrobiła to. Gdy dodałam jej perspektywę, byłam pewna, że teraz książka ma w sobie wszystko, czego potrzeba. Moja siostra była mnie najbliżej, chodziłyśmy razem do liceum, więc cieszę się, że miała także swój udział w mojej książce. 

Gdybyś miała pracę nad "Zabrała mi wszystko, ta podstępna anoreksja" zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Uwolnienie. Czułam w środku taki cieżar, i że ta moja przeszłość jest nieuporządkowana. Panował we mnie taki chaos. Chciałam zrozumieć, dlaczego niektóre wydrzenia miały miejsce i jaki był ich cel. Książka mi w tym pomogła, a w efekcie także nie jednej osobie, co mnie bardzo, ale to bardzo cieszy. 

Czy to prawda, że zdarza Ci się czasem wracać do lektury Twojej książki? Co oprócz dumy, że odważyłaś się opowiedzieć swoją historię wtedy czujesz?

Oczywiscie, często do niej wracam. A w ręku, choć na chwilę, trzymam ją prawie codziennie. Oprócz dumny, czuje ulgę, że to już za mną. Jest bardzo dużo takich sytuacji, o których nikt nie zdaje sobie sprawy. To, czym nie odważyłam się podzielić, zostało w moim sercu. Na stronach książki przedstawiłam moją niełatwą drogę. I gdy ją czytam, mam wrażenie, że jeszcze raz nią podążam, ale tym razem świadoma tego, co mnie spotka. Patrzę na to wszystko w inny sposób. Może dlatego, że dopiero całkiem niedawno uświadomiłam sobie, czemu tak się wszystko potoczyło. Moje doświadczenia sprawiły, że jestem osobą, która ma inne spojrzenie na otaczającą mnie rzeczywistość. Nie rozumiem niektórych ludzi i ich poglądów, i napewno są też tacy, którzy nie rozumieją mnie. Staram się na siłę nie przekonywać innych do swoich racji, bo w ich oczach może być to absurdem. Ja po prostu... słucham siebie, bo tylko wtedy widzę najlepsze rezultaty podejmowanych przeze mnie decyzji.

Głównym założeniem jej wydania było, by jak najwięcej osób dowiedziało się, czym tak naprawdę jest anoreksja. Czy są osoby, które po jej przeczytaniu dzielą się z Tobą podobnymi historiami do Twojej?

Tak. Najczęściej piszą, że towarzyszą im bardzo podobne objawy. Co ciekawe, zaczęły mi się też zwierzać osoby z mojego otoczenia. Cieszę się z tego, bo wiem, że rozmowa z kimś, kto nas rozumie, ma zupełnie inne znaczenie. Jednak zdecydowanie najbardziej poruszały mnie pewne słowa. Słowa, które dawały mi takie poczucie, że wyszło tak, jak chciałam. A mianowicie, docierały do mnie opinie od wielu osób, że w momencie gdy czytali, to mieli wrażenie, że siedzę obok nich i opowiadam im to wszystko. Jak taka przyjaciółka, która się zwierza, udziela porad, wskazówek, dzieli się swoimi przeżyciami, aby pomóc. Czuli moją obecność przy sobie. I tak miało być! Dlatego właśnie zastosowałam takie zwroty jak „Ty“, „czujesz“, „musisz“, „możesz“ – zwracam się konkretnie do czytelnika, aby łatwiej mu było zrozumieć, że napisałam to specjalnie dla niego. 

Czy docierają do Ciebie opinie od czytelników, którzy przyznają, że pod wpływem lektury Twojej książki, ich walka z zaburzeniami odżywiania stała się choć trochę łatwiejsza?

Wydaje mi się, że odpowiedź padła już w poprzednim pytaniu, ponieważ w momencie gdy słuchałam lub czytałam historie innych, zawarta w nich była myśl, że wyniosły wiele z książki, a przede wszystkim to, że zdecydowały się sięgnąć po pomoc. Po prostu chcieli uniknąć negatywnych konsekwencji, które mnie dotknęły. Czyli mój cel został osiągnięty. Każda rozmowa z dziewczyną, która odważyła sie do mnie napisać, powodowała radość. Mimo że wcześniej się kompletnie nie znałyśmy. Cieszę się i jestem wdzięczna, że mogłam zamienić z nimi choć kilka zdań. Zawsze starałam się przekazać im dużo wsparcia.

Pisały do mnie też mamy dziewczyn, które walczą z zaburzeniami odżywiania, że „pomogłam im zrozumieć, co siedzi w ich głowie“ - dosłownie takie wiadomości dostawałam. I coś w tym jest, ponieważ definicja anoreksji w internecie, nie oddaje tak naprawdę jej siły. 

Docierały także do mnie komentarze, że dodatkowym atutem książki, jest jej prosty język. Taki właśnie był mój zamysł, aby mimo ciężkiego tematu, możliwe było przeczytanie jej szybko i w lekki sposób. 

Czy jest szansa na drugą część Twojej historii?

Jeśli kiedykolwiek będę chciała podzielić się z Wami dalszą częścią mojej historii, to zrobię to w taki sam sposób, jak za pierwszym razem. Czyli w tajemnicy. Nikt się nie dowie, że piszę, a na pewno nie wszyscy. Muszę też przyznać, że sporo osób powiedziało mi, że czują niedosyt i że po przeczytaniu pierwszej części, mają wrażenie, że będzie druga. Bo faktycznie nie ma tam takiego zakończenia, które dawałoby do zrozumienia, że wyszłam z zaburzeń odżywiania. Decyzja o wypuszczeniu w świat mojej historii nie była spontaniczna, tylko przemyślana. Ale czy odważę się na to po raz kolejny? Jedno jest pewne - to wymagało ode mnie ogrom siły. A czy mam jej na tyle dużo, aby dalej opowiadać o sobie? Tego sama nie wiem. 

Czy to prawda, że zaburzenia odżywiania dotyczą przede wszystkim kobiet? Jak wygląda to u mężczyzn? 

Szczerze? Nie mam pojęcia. Nigdy nie zagłębiałam się w dane, dotyczące tego, czy częściej chorują kobiety czy mężczyźni. Bo dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Anoreksja, to choroba śmiertelna, a jej objawy są takie same u wszystkich, którzy się z nią zmagają. Tak mi się wydaje.  Znam kobiety, poznałam je osobiście, ale mężczyzn nie. Więc nie chcę się wypowiadać i poruszać takich kwesii, których nie jestem pewna. 

Jakie są inne mity na temat zaburzeń odżywiania?

Waga wskazuje, że ktoś ma problem z jedzeniem. A to nie prawda! Waga nie odzwierciedla relacji z jedzeniem. Zaburzeń odżywiania nie wiadać gołym okiem. Uzyskanie prawidłowej wagi nie oznacza wyzdrowienia, i ja jestem tego przykładem. To jest dopiero początek drogi do normalności. I zdecydowanie najtrudniejsza granica, jaką przekroczyłam. Bo w momencie gdy cyferki na wadze wskazywały, że nie zagraża już ona mojemu życiu, ja nadal walczyłam o dobrą relację z jedzeniem, o dobrą relację ze sobą i swoim ciałem. A to nie jest takie proste. Dlatego zmagając się z tym, warto skupić się nie tylko na przywróceniu wagi, lecz także na tym, aby znaleźć przyczynę. Bo przyczyna jest - i z tego też niedawno zdałam sobie sprawę. 

Istnieje wiele mitów na ten temat, na przykład, że zaburzenia odżywiania uniemożliwiają rozwój lub normalne funkcjonowanie. Nic bardziej mylnego. Ja skończyłam liceum, zdałam maturę, zrobiłam prawo jazdy, potem rozpoczęłam studia. Starałam się dopasować do reszty i właśnie to utrudniało innym, dojrzeć u mnie ten problem. Mimo że ciągle narastał. Prowadziłam podwójne życie, tylko w którym to byłam naprawdę ja?

Co na ich temat każdy wiedzieć powinien?

Że jest to bardzo poważny problem, który niesie za sobą mnóstwo konsekwencji zdrowotnych. Naprawdę mało brakowało, a przegrałabym walkę z anoreksją. I ponownie, w tej odpowiedzi, też bym chciała jeszcze raz poruszyć tę kwestię, która moim zdaniem jest bardzo istotna. Tutaj też apeluję do rodziców. Jeśli zauważycie, że Wasze dziecko wygląda już „normalnie“, ma wagę w normie, to mimo wszystko nie odpuszczajcie! Oczywiście, to jest ważne, aby przywrócić zdrową wagę, ale nie gwarantuje ona pokonania anoreksji. Bo nawet po kilku miesiącach, latach nawrót zaburzeń odżywiania jest możliwy. Wiem, co mówię. Ja czasem miałam wrażenie, że każdy chciał ode mnie zmian „na już“, szybko. A problem leży głębiej, i na to lepiej zwrócić uwagę. 

Wszystkich odpowiedzi udzielam w oparciu o swoje doświadczenia. Jestem wdzięczna, że mogę przekazać innym to, czego mi brakowało i to, co ułatwiłoby mi tę walkę. 

Czy zaburzenia odżywiania da się całkowicie wyleczyć, czy jednak ich ślady pozostają w człowieku na zawsze?

Jak zaczęłam tak na poważnie walczyć z zaburzeniami odżywiania, wiedziałam że ta droga będzie trwała co najmniej drugie tyle, ile trwała anoreksja. I gdy to już minęło, śmiało mogę powiedzieć, że ślad zostaje. To ciągła praca nad sobą, nad swoimi myślami. Natomiast mam nadzieję, że jak kiedyś będę miała jeszcze możliwość udzielenia wywiadu, to z pewnością powiem: „Tak, da się całkowicie z tego wyjść“. 

Ale chciałabym też spojrzeć na to z drugiej strony. Mój sposób jedzenia jest inny, dużo osób się dziwi, że ja tak jem. Nie będę tutaj pisała jak to wygląda, bo to nie o to chodzi. Ja po prostu wiem, że patrzę na to jedzenie trochę inaczej niż wszyscy, ale to nie znaczy, że nie umiem z tym funkcjonować. Bo umiem, ale to nie znaczy, że mi to nie przeszkadza. Skomplikowane...prawda? Ale na pewno jest ktoś, kto wie, co mam na myśli. 

Zaburzenia odżywiania na pewno można przezwycieżyć. I na pewno się kiedyś o tym przekonam, ponieważ tego chcę. Dodatkowo, wiem, co leży u ich podstaw i wiem, nad czym powinnam pracować.

poniedziałek, 26 lutego 2024

Krzesimir Dębski o 50-leciu pracy twórczej i muzyce filmowej [WYWIAD]

 Krzesimir Dębski o 50-leciu pracy twórczej i muzyce filmowej [WYWIAD]















fot. Szymon Szcześniak

Niedawno Cieszyn odwiedził Krzesimir Dębski, kompozytor, dyrygent orkiestrowy, wirtuoz skrzypiec jazzowych i pianista, który obecnie obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Opowiedział, dlaczego czasem lubi, a czasem wręcz nie znosi być nazywany muzykiem, skomponowania jakiego utworu zazdrościł mu Wojciech Karolak i czy zatrzymuje się autem na poboczu, by zanotować pomysł kompozycji.

Wybitny kompozytor, uznany dyrygent orkiestrowy, a także wirtuoz jazzowych skrzypiec i pianista. Poruszający się równie swobodnie w świecie jazzu, jak i muzyki klasycznej oraz filmowej. Wszystko się zgadza?

Wszystko się doskonale zgadza.

Chyba najbardziej Pan lubi, kiedy przedstawia się Pana po prostu jako muzyka, bo w tym określeniu mieści się wiele specjalności.

Tak, określenie niekiedy bardzo pozytywne, z którym bardzo dobrze się czuję, ale czasami wyczuwam w nim pogardę.

Dlaczego?

Wynika to z faktu, że wielu ludzi na co dzień nie styka się z muzyką. Jesteśmy narodem mało muzykalnym. Ze smutkiem obserwuję, że spada liczba ludzi muzykujących. Upadają chóry i amatorskie życie muzyczne, które daje dużo radości.

Obchodzi Pan jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Kiedy to minęło?

No właśnie... (Śmiech)

Jakie emocje, a przede wszystkim przemyślenia towarzyszą Panu w obliczu tak szczególnego jubileuszu?

Kiedy ktoś obchodzi tak zacny jubileusz, zazwyczaj zastanawia się, jak to się stało, że ma już tyle lat (Śmiech). 

Ja czuję, jakby nic się nie zmieniło. Mój management zadbał o moją jubileuszową trasę koncertową, więc zasuwam, jak byłbym osiemnastoletnim młodzieńcem (Śmiech.) I dobrze mi z tym. Cieszę się, że mam mnóstwo koncertów.

Gdyby miał Pan te pięćdziesiąt lat zamknąć w jednym słowie, jakie mogłoby paść?

Sam jestem zdziwiony, że spotkał mnie taki los. Czuję się wyróżniony przez opatrzność i zastanawia mnie, jak to się stało, że tyle darów dostałem za nic.

Jedni mówią, że człowiek artystą się rodzi, drudzy zaś, że się nim staje. Jakie jest Pana zdanie na ten temat?

Jestem typowym produktem polskiego systemu edukacyjnego. Swoją edukację w szkole muzycznej rozpocząłem, mając sześć lat. 

Na początku najbardziej interesowały mnie sport i zabawy z rówieśnikami, ale bardzo szybko zorientowałem się, jak ważna jest dla mnie muzyka. Uczyłem się razem z zakonnicami i żołnierzami. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy pisaliśmy dyktanda muzyczne, w których trzeba było rozpoznawać dźwięki, to oni ode mnie ściągali. Bardzo mnie to napawało dumą (Śmiech). Wtedy poczułem się wyróżniony i chętnie chodziłem do szkoły.

Mam wrażenie, że wszyscy znają Pana dorobek z zakresu muzyki filmowej, a prawie nikt nie zna Pana twórczości współczesnej. Czy nie ma Pan czasem wrażenia, że pod tym względem film do pewnego stopnia Panu zaszkodził?

Tak,  na pewno. Ostatnio miałem koncert w Częstochowie.

Wykonałem dwa utwory współczesne. Orkiestrze  nie przypadły one do gustu, bo wiadomo, że to muzyka filmowa słuchaczom się podoba, a za współczesną nie każdy przepada.

Czy proces komponowania muzyki filmowej różni się czymś od komponowania muzyki współczesnej?

Te dwa procesy bardzo się od siebie różnią. Muzykę filmową przeważnie komponuje się do obrazu. Kiedyś było tak, że film przesyłano do mnie na kasetach wideo, a ja, oglądając te jeszcze niezmontowane zdjęcia, musiałem wymyślić, jaki rodzaj muzyki będzie do nich pasował.        Natomiast z muzyką współczesną jest tak, że piszesz niby co chcesz ale właściwie trzeba wymyśleć coś oryginalnego, coś własnego i żeby to mieściło się w idiomie muzyki współczesnej, no i żeby orkiestra chciała to grać (Śmiech.)

Podobno kiedy przychodzi Panu do głowy pomysł na kompozycję, jest Pan w stanie stanąć autem na poboczu, włączyć światła awaryjne i notować. Ile w tym prawdy?

Faktycznie, zdarzało się tak, że zjeżdżałem na pobocze i pisałem. Co więcej, zdarzało się nawet tak, że kiedy przyszedł do mnie jakiś pomysł, stawałem na środku drogi (Śmiech). 

Przepraszam wszystkich tych kierowców, którzy denerwowali się w takich sytuacjach. Pomysły są czasem zaskakujące i trzeba je wykorzystywać.

Gdyby miał Pan sam powiedzieć, z którą kompozycją filmową jest Pan kojarzony najczęściej, na którą mogłoby paść?

Biorąc pod uwagę oglądalność kinową i telewizyjną, najczęściej kojarzony jestem z kompozycjami do filmu "Ogniem i mieczem". Podobnie jest z kompozycją "Miłość jest piękna", którą można usłyszeć w serialu "Na dobre i na złe". Przepraszam tych wszystkich, którym przy okazji każdego odcinka wyskakiwałem z tym utworem z telewizora i być może była to zbyt wielka ingerencja w wasze życie ,drodzy widzowie.

Zdarzało się Panu pisać muzykę do filmu, który jeszcze nie powstał. Czy kiedy zobaczy się film, proces twórczy staje się łatwiejszy?

Zdarzało się też kiedyś, że ekipa filmowa wydawała pieniądze na honoraria i nie starczyło ich już na muzykę (Śmiech). Podczas produkcji filmów, w których brałem czynny udział, mam wrażenie, że zdarzyły mi się wszystkie możliwe dziwactwa. Kiedyś byłem na bankiecie z okazji rozpoczęcia zdjęć do jednego z filmów. Jak się później okazało, ten bankiet wyczerpał cały fundusz.

Choć pisze Pan muzykę, nie ciągnie Pana do bycia tekściarzem. To prawda?

Faktycznie, nie ciągnie mnie do tekściarstwa, choć napisałem  dwie książki, ale lubię pisać muzykę do gotowych już tekstów np. Sofoklesa, St. Barańczaka. Miałem bardzo dużo do czynienia z tekstami noblistów, wielkich pisarzy współczesnych i poetów starszej daty. 

Niektórzy twierdzą, że dzisiejszy poziom muzyki jest słabszy niż kiedyś. Rzecz jasna, nie wszystko co powstaje jest świetne. Pan obserwuje pogarszający się poziom muzyki?

Teraz już tak. Patrząc obiektywnie na to, jaką muzykę pisano w XV, XVI oraz XVII wieku, trzeba przyznać, że była genialna.

Czy każdy potrafi sobie wyobrazić fabułę kompozycji muzycznej? Wydaje mi się, że tu wyobraźnia musiałaby działać na prawdziwie wysokich obrotach. (Śmiech.)

Wyobraźnia, podobnie jak pamięć, potrafi płatać figle. Mnie wiele utworów zaskakuje do tego stopnia, że nie wierzę, że sam je napisałem.

Jest też kilka piosenek, które stały się popularne, a ja do tej pory nie rozumiem dlaczego.

Jakie?

Taka jest m.in. kompozycja "Miłość jest piękna" z serialu "Na dobre i na złe", o której już rozmawialiśmy. To prosty utwór. Nieodżałowany Wojciech Karolak, kompozytor i muzyk jazzowy, kilkakrotnie zagadywał mnie, pytając, jak to jest możliwe, że udało mi się napisać tak prosty, ale też piękny utwór. Podobno zawsze marzył, by coś takiego napisać.


Anna Dymna o kinie i Krzysztofie Globiszu [WYWIAD]

 Anna Dymna o kinie i Krzysztofie Globiszu [WYWIAD]




fot. Magdalena Woch 

Jedną z największych atrakcji minionej edycji Kina na Granicy była retrospektywa filmów Anny Dymnej z jej udziałem. Miałam okazję porozmawiać z aktorką. Anna Dymna opowiadała nie tylko o filmach, które były emitowane w ramach festiwalu. 

Kiedy ogłoszono festiwalową retrospektywę z Pani udziałem, fani kina, ale także Pani działalności charytatywnej, ogromnie się ucieszyli. Jak Pani zareagowała na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego? 

Łukasza Maciejewskiego znam od wielu lat. Kiedy go poznałam, jeszcze studiował. Przyjaźnimy się. Pracujemy także razem nad drugą książką, bo byłam też częścią „Aktorek”. Łukasza bardzo lubię. Każde spotkanie z nim to przyjemność. Cieszyn tez jest mi bliski, mój syn studiował filmoznawstwo i przyjeżdżał tu na festiwale. Zawsze mówił, jak tu jest super. Na 25. edycję również przyjechał.

Chciałoby się spotkać z przyjaciółmi, bo przyjechało ich wielu, a nie było czasu, bo trzeba było być na spotkaniach i projekcjach. Razem z widzami obejrzałam tylko „Dolinę Issy”. Pokazano również „Pięć i pół bladego Józka”. W Cieszynie było tyle atrakcji, że z wyborem był problem.  

Dzięki filmom, które zostały tutaj pokazane, widzowie  mogli zobaczyć Pani różne twarze. Tę stronę eteryczną, ale  i zmysłową. Gdyby Pani miała wybrać swój ulubiony film wśród tych, które znalazły się na liście Kina na Granicy, na który mogłoby paść?

To nie jest dobre pytanie (Śmiech). Kocham wszystkie filmy, które robiłam. Każdy był częścią mojego życia. Nie będę się żadnego ani żadnej części życia wypierała. 

Mam szczęście. Czterdzieści pięć lat temu zagrałam w filmie, który do tej pory jest cały czas emitowany. Mowa, oczywiście, o „Znachorze“. W święta pokazano go jedenaście razy, a może i więcej (śmiech). Regularnie emitowane są też „Janosik” oraz „Nie ma mocnych”. To role, które mnie lubią i łażą za mną, jak wierne psy albo dzieci. Teraz pomagają mi pomagać innym ludziom. Kiedyś na to pracowałam. Gdybym zdawała sobie sprawę, grając Anię Pawlaczkę czy Marysię Wilczur, że przez tyle lat będą te filmy oglądały miliony ludzi, toż nie zagrałbym tego w życiu, bo bym się bała. „Dolina Issy” to moje drugie spotkanie z Tadeuszem Konwickim, cudownym człowiekiem,  wspaniała filmowa przygoda. Każdy film dla mnie był skarbem. Oczywiście, są takie filmy, które poszły w zapomnienie, ale mam bardzo dużo takich, które cały czas żyją razem ze mną, są jego częścią i będą może żyć gdy ja przestanę

"Dolina Issy", "Tylko strach" i "Duże zwierzę" to filmy powstałe na przestrzeni lat 1982, 1993 oraz 2000. Jak patrzy się na nie z perspektywy czasu? 

Teraz zaczynam oglądać te filmy i siebie w tamtych latach z przyjemnością. Już się nie denerwuję. Już jestem kimś innym. Patrzę, jakby te postacie to były moje wnuczki, córeczki, które biegają po ekranie. 

Na „Znachorze” zdarza mi się już płakać. Może dlatego, że się starzeję. Starsi ludzie podobno tak mają. Kiedy ktoś wysyła mi SMS, że znów przeze mnie płacze, znaczy to, że gdzieś tam pokazywany jest ten film i wciąż działa.  

Choć jestem przede wszystkim aktorką teatralną, to film pozwala nam żyć równolegle w wielu czasach. To jest zdumiewające, że jeszcze do tej pory zdarza mi się czasem otrzymywać listy od młodych chłopców, którzy chcą się ze mną umówić, bo widzieli właśnie albo „Znachora”, albo „Nie ma mocnych”. Piszę im wtedy: „Dziecko kochane, od tego czasu minęło kilkadziesiąt lat". Uświadamiam im, że mam już siedemdziesiąt dwa lata, a nie dwadzieścia siedem (Śmiech). 

Gdyby miała Pani wśród tych trzech filmów wskazać ten, w którym rola była dla Pani wówczas największym wyzwaniem, na który mogłoby paść?

Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, bo robiłam te filmy na różnych etapach mojego życia. Każdy z nich był tajemnicą. 

„Dolina Issy” była ogromną radością, bo, jako studentka, zetknęłam się z Konwickim. Uwielbiam go jako pisarza, jako człowieka. On zawsze będzie dla mnie żył. Byłam taka szczęśliwa, kiedy zagrałam epizod w filmie „Jak daleko stąd, jak blisko”. Prawdę mówiąc, zawsze marzyłam, by jeszcze kiedyś się z nim spotkać. Kiedy dostałam rolę w „Dolinie Issy”, byłam nie tylko szczęśliwa, ale i dumna. Grałam tam z Danutą Szaflarską. 

„Tylko strach” był dla mnie niezwykłą tajemnicą, bo nie wiedziałam, dlaczego nagle dostałam taką rolę. Basia Sas nigdy mi tego nie wyjaśniła. Nigdy nie byłam uzależniona, choć Basia wiedziała chyba, że dotykałam tego problemu bardzo boleśnie.  

Ogromne wrażenie robi też film "Dzień Babci". 

Do „Dnia Babci” mam szczególny sentyment. Wspaniałe przeprowadzenie przez opowiadaną w tym filmie historię jest przede wszystkim zasługą scenariusza oraz młodego reżysera Miłosza Sakowskiego. Skarbem jest dla aktora rola, która nie schodzi z ekranu, na którą ma duży wpływ.  Skarbem jest też reżyser, który jest świetnym psychologiem, który ufa aktorowi i razem z nim buduje postać.  Miłosz umiał wnikliwie obserwować moje propozycje i cudownie mną kierować, naprowadzając często jednym słowem na wymarzone przez siebie drogi. To wspaniałe, że wśród młodziutkich reżyserów są tacy niezwykli ludzie. 

Na koniec rozmowy pozwolę sobie jeszcze wspomnieć nie tyle o filmie "Prawdziwe życie Aniołów", w którym pojawiła się Pani w jednej ze scen podczas pierwszego dnia zdjęciowego, ale o Krzysztofie Globiszu. Gdyby miała Pani zamknąć Waszą przyjaźń w jednym zdaniu, co powiedziałaby Pani?

Krzysio jest moim braciszkiem po prostu. Debiutował u mojego boku w przedstawieniu „Żałoba przystoi Elektrze”. To mój przyjaciel. Czuję, jakby był z mojej rodziny. Kiedy go potrzebowałam, zawsze był. Jak się go o coś prosiło, zawsze mówił, że będzie, choćby miał nie spać, nie jeść i jechać całą noc rowerem. Żył tak, że miał zawsze wielu przyjaciół. I ma ich nadal!!! Bo sobie na nich zasłużył. Zawsze mówię: „Ludzie, miejcie przyjaciół, bo kiedy wam coś się stanie, to sobie nie poradzicie. Przyjaciel to anioł, który, kiedy zapominasz, jak latać, jest twoimi skrzydłami i cię podnosi”. Krzysiu jest dla mnie kwintesencją przyjaźni. Żeby nie wiem, co się działo, zawsze będzie moim ukochanym bratem. Gramy razem w teatrze, w spektaklu "Królestwo". W środku jest taki, jak był. Mimo że trudno mu mówić, nic się nie zmienił. Przyjaźń z nim i jego żoną Agnieszką cały czas bardzo wiele mnie uczy. Pokazuje przede wszystkim, jaką piękną, dobrą i silną istotą może być człowiek.   

sobota, 17 lutego 2024

Cykl #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]

 Cykl  #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]










fot, plakat filmu / Forum Film Poland /

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, dzielę się z Wami w moim autorskim cyklu #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji filmu "Jak ukradłem 100 milionów", w reżyserii Michała Węgrzyna. Autorem scenariusza jest Kacper Szymański. Producentem filmu został Tadeusz Lampka. Tę kryminalną komedię romantyczną kręcono nad polskim morzem w 2021 roku. Jednak na premierę tego tytułu w iście gwiazdorskiej obsadzie trzeba było trochę poczekać. Na ekranie oprócz znanych i lubianych twórców, pojawiają się również foki z Fokarium Stacji Morskiej im. prof. Krzysztofa Skóry na Helu. Podobnie, jak nadmorski krajobraz, okazałe morskie ssaki, są pięknym dopełnieniem całości. Film do kin w całej Polsce trafił 9 lutego 2024 roku. 

***

Cykl  #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]

PREMIERA KINOWA: 9 lutego 2024
GATUNEK FILMU: kryminalna komedia romantyczna
SCENARIUSZ: Kacper Szymański
REŻYSERIA: Michał Węgrzyn
PRODUCENT: Tadeusz Lampka, Alicja Grawon – Jaksik 
PRODUKCJA: ARTRAMA 
DYSTRYBUTOR: FORUM FILM POLAND
OBSADA: Antoni Królikowski, Małgorzata Socha, Zuzanna Zielińska, Mateusz Damięcki, Arkadiusz Smoleński, Michał Żebrowski, Tomasz Oświeciński, Aleksander Mackiewicz, Bartłomiej Nowosielski i inni. 

****
„Jestem Ed i ukradłem sto milionów. Chcecie wiedzieć, jak to zrobiłem?“ To pierwsze słowa, jakie ze srebrnego ekranu główny bohater kieruje w stronę zgromadzonych widzów. Pozwólcie, że odpowiem w Waszym imieniu. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli przeczytacie recenzję, to na pewno znajdziecie w niej coś, co przekona Was do tego, by pójść do kina. Zapraszam do lektury. 

****

O FILMIE:

Ed (w tej roli Antoni Królikowski) pracuje w korporacji jako młodszy księgowy. Ma pięniądze. Dużo pieniędzy, bo aż... 100 milionów. Ma głowę nie od parady, ale też wspaniałą ukochaną Em (Zuzanna Zielińska), więc mogłoby się wydawać, że od tego, by osiągnąć sukces, dzieli go dosłownie jeden krok. Niestety, ma też spore problemy. Swojej wybrance mówi, że muszą rozstać się na kilka miesięcy, bo musi służbowo wyjechać do Nowego Jorku. Prawda tak naprawdę wygląda zgoła inaczej. Choć pakuje się w pastelowe walizki, wśród których nie brakuje również takiej w kolorze różowym, nie zmierza wcale do miasta, o którym mówi się jak o Stolicy Świata, ale do... lokalnego więzienia. Za oszustwa finansowe musi tam spędzić aż dwanaście miesięcy. Jako pierwszego spotyka szefa więzienia, w którego postać brawurowo wciela się Michał Żebrowski. Skazany na rok za kratkami, poznaje także współosadzonych – Dandysa (Mateusz Damięcki), Miśka (Tomasz Oświeciński), Ducha (Aleksander Mackiewicz) i Zwierzaka, granego przez Arkadiusza Smoleńskiego. Każdy z nich używa swojej ksywki, ma swoją historię i inny powód odsiadki, ale... z biegiem wydarzeń, wspólny los zbliża ich do siebie i powoduje, że zaczynają wspierać się wzajemnie, czego idealnym przykładem jest chociażby scena, w której dołączają do Eda, by w dniu urodzin jego wybranki, wspólnie odśpiewać sto lat. 

Bohaterowie filmu — co wiadomo?

Ed (Antoni Królikowski) – pracownik korporacji, realizujący się na stanowisku młodszego księgowego. Prywatnie zakochany na zabój w Em, którą informuje, że ze względu na jego służbowy wyjazd do Nowego Jorku, muszą się rozstać na kilka miesięcy. W dniu tego bolesnego dla obu stron rozstania, prosi dziewczynę o rękę. Chwile później pakuje się w kolorowe walizki i... przyjeżdża do lokalnego więzienia, w którym za oszustwa finansowe musi spędzić dwanaście miesięcy. Poznaje pracowników więzienia i współosadzonych. Kiedy wszyscy schodzą z drogi Zwierzakowi, (Arkadiusz Smoleński) Ed jako jedyny się z nim konfrontuje, co powoduje, że najbardziej wybuchowy kumpel z celi stopniowo łagodnieje. 

Katarzyna (Małgorzata Socha) – szefowa Eda z firmy, z której po cichu wykradał środki finansowe. Kobieta, która nie toleruje żadnych zdrobnień swojego imienia. W opałach znajdzie się ten, kto zwróci się do niej "Kasiu". Nie brakuje jej pewności siebie. Eda traktuje jak miłosne trofeum. Pragnie przejąć sto milionów, które przywłaszczył. Gdy ten odrzuca jej zaloty, postanawia się zemścić i dać mu do zrozumienia, że z nią się nie zadziera. 

Dyrektor więzienia (Michał Żebrowski) - na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, że jest człowiekiem zasad. Nie można odmówić mu również elegancji. To jednak tylko pozory. Choć powtarza, że nie akceptuje żadnej formy przemocy, to tak naprawdę sam stosuje ją wobec osadzonych. 

Em (Zuzanna Zielińska) – dziewczyna zakochana nie tylko w Edzie, ale też w fokach, ekologii i naturze. Weterynarz i ratowniczka z Ekopatrolu. Nie tylko bałtyckie foki popłynęłyby za nią na koniec świata, ale także jej ukochany. Kiedy chłopak ulega wypadkowi na skuterze wodnym, ratuje mu życie. To jednak nie wszystko co dla niego robi, albowiem całkowicie zmienia również jego życie. Kiedy zwierza się mu ze swojego największego marzenia, jakim jest zapewnienie fokom bezpiecznej przyszłości, on bez mrugnięcia okiem decyduje się pomóc jej w osiągnięciu celu. 

Zwierzak (Arkadiusz Smoleński) – bohater nieokiełznany, wzbudzający respekt. 
Koledzy z celi mówią, że jest takim typowym „szaleńcem za kratami“. Wszyscy, którzy zdążyli już poznać jego wybuchowy charakter, schodzą mu z drogi. Wszyscy, oprócz Eda, który jako jedyny się z nim konfrontuje. Ta konfrontacja zbliża ich do siebie, w konsekwencji powodując, że po jakimś czasie zaczynają się kumplować. Kiedy Dandys (Mateusz Damięcki) zaczyna kręcić się wokół wybranki serca Eda, to właśnie Zwierzak proponuje swojemu kompanowi z celi, by śledzili parę.

Dandys (Mateusz Damięcki) – kumpel Eda zza krat. Umie być czarujący, nie można odmówić mu również tego, że jest przystojny. Nawet na spacerniak, wybiera się zawsze nienagannie ubrany. Wie, jak zdobyć serce kobiety. Przed wszystkimi ukrywa prawdziwie mroczną tajemnicę. 

Duch (Aleks Mackiewicz) – Mimo swojej sytuacji, nie traci pogody ducha. Najlepiej czuje się w...różowych ciuchach. Za kratkami spędza już drugą dekadę. Ten długi staż w celi nauczył go, że umie wszystko załatwić. Od... kandydatki na żonę, aż do wykwintnej kolacji. Duch to kolejny z osadzonych, który szybko znajduje wspólny język z Edem. 

Misiek (Tomasz Oświeciński) – sąsiad Eda z jednej celi. Kumple mówią o nim, że jest wielki jak niedźwiedź i równie, jak on, cywilizowany. Choć jego pierwsze spotkanie z głównym bohaterem kończy się wymierzeniem mu prawego sierpowego, to ich relacje błyskawicznie się ocieplają. Towarzysze niedoli zostają prawdziwymi przyjaciółmi.

Chudy (Bartłomiej Nowosielski) – bohater w pełni pozytywny. Mimo, że realizuje się jako strażnik więzienia, wobec osadzonych nie bywa ani oschły, ani zbytnio wymagający. Ze wszystkich pracowników zakładu karnego, to on okazuje im najwięcej zrozumienia i wsparcia. To właśnie za to go lubią. 

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Ze względu na wiele różnych czynników, na wejście do kin filmu "Jak ukradłem 100 milionów", trzeba było trochę poczekać. Jednak, mówi się, że wyczekiwane najlepiej smakuje. Z perspektywy widza stwierdzam, że w przypadku tej komedii romantyczno – kryminalnej tak właśnie jest. Choć, jeśli chodzi o światową kinematografię, takie połączenie nie jest niczym nowym, to w polskim kinie, obok "Jak ukradłem 100 milionów", jest zaledwie kilka filmów realizujących właśnie taki koncept. Owe połączenie sprawia jednak, że nie jest to kino wyłącznie dla Pań lub Panów, ale świetnie ogląda się go także w parach lub gronie przyjaciół i rodziny. Reżyser, Michał Węgrzyn, który ma na swoim koncie takie filmy jak „Proceder“, „Gierek“ czy „Blef doskonały“, po raz pierwszy w swojej karierze, łączy w ten sposób dwa gatunki najbardziej lubiane przez widzów i robi to w sposób bardzo umiejętny. Sympatię widzów zdobywają także produkcje, których główna akcja, jak tu, toczy się nad polskim morzem. Dodatkowym atutem jest fakt, że na ekranie – oprócz znanych i lubianych twórców – pojawiają się również foki z Fokarium Stacji Morskiej im. prof. Krzysztofa Skóry na Helu. 

W filmie, który na ekranach kin w całej Polsce pojawił się 9 lutego, można obserwować aktorów, którzy z Michałem Węgrzynem nie współpracują po raz pierwszy. Do tego grona zalicza się m.in. Aleks Mackiewicz, którego u Węgrzyna można było zobaczyć już w „Gierku“ i „Blefie doskonałym“ oraz Tomasza Oświecińskiego, który także zagrał 
w „Blefie“. 

Wskazanie jedynie kilku aktorów, którzy swoimi kreacjami aktorskimi zrobili na mnie największe wrażenie jest trudnym zadaniem, ponieważ tak naprawdę każdy zrobił na ekranie coś, co zasługuje na słowa uznania. 

Jako pierwszego, chciałabym wyróżnić Antka Królikowskiego, wcielającego się w głównego bohatera całego zamieszania, Eda. Moim zdaniem miał do zrealizowania zadania, które okazały się najbardziej wymagającymi ze wszystkich. Oprócz scen w zakładzie karnym, w których zaprezentował całą gamę emocji,  miał do odegrania scenę na skuterze wodnym, podczas której, w kulminacyjnym momencie zaczął się topić. To nie było jego jedyne bliskie spotkanie z wodą w tym projekcie, albowiem również nurkował. Sceny z rysem komediowym w jego wykonaniu również zagrane zostały na najwyższym poziomie. Nie da się dyskutować z tym, że umiejętności aktorskie odziedziczył po rodzicach. Wszystkie sceny odgrywa na poziomie, do którego swoich sympatyków przyzwyczaił jego ojciec – nieodżałowany Paweł Królikowski – który mimo, że w swojej karierze odegrał wiele ról, to zawsze już będzie najbardziej kojarzony z roli Kusego w serialu „Ranczo“. 























fot. Forum Film Poland

Aleks Mackiewicz, to kolejny aktor, którego wkład w film „Jak ukradłem 100 milionów“ chciałabym tutaj podekreślić. Nie pracował z reżyserem Michałem Węgrzynem po raz pierwszy, albowiem w 2019 roku zagrał w filmie „Gierek“ a w 2022 w „Blefie doskonałym“. Na ekranie widać, że Mackiewiczowi po raz kolejny dobrze się z nim współpracowało. Choć odgrywał rolę Ducha, osadzonego z najwyższym stażem, albowiem za kratkami spędzał już drugą dekadę, to podarował tej postaci coś takiego, czego nie jestem w stanie bliżej określić, a co jednocześnie powodowało, że jego bohatera, mimo tego, co miał za uszami, po prostu dało się lubić. Mackiewicz udowodnił również, że prawdziwi mężczyźni nie boją się różu. 

Kolejnym aktorem, którego warto wyróżnić, jest Arkadiusz Smoleński, czyli filmowy Zwierzak. Udało mu się stworzyć bohatera „z pazurem“, który jednak z biegiem wydarzeń przechodzi sporą przemianę, co powoduje, że to właśnie on tworzy jedną z najbarwniejszych ról w całej produkcji. Pojawiły się sceny, w których mógł zaprezentować nie tylko wymagane przez charakter roli,  nieco mroczne oblicze, ale również fomę fizyczną, nad którą, w ramach pracy nad powierzonym zadaniem intensywnie działał. W kreowaniu swojej postaci, jak zwykle, był bardzo przekonujący i autentyczny. To po „Koniec świata, czyli Kogel – Mogel 4“, kolejny film, w którym to u Smoleńskiego, granie na poważnie przeplata się ze scenami komediowymi, w których widać, że czuje się, jak „ryba w wodzie“. Dzięki łączeniu tych umiejętności Zwierzak staje się postacią, mającą szansę zostać w pamięci widza na dłużej. Warto też podkreślić, że choć aktor ma już w swoim dorobku kilka komediowych bohaterów, każdego stara się tworzyć w nieco inny, unikatowy sposób.  To sprawia, że na bieżąco zaskarbia sobie sympatię kolejnych widzów. 

Chciałabym pogratulować również Zuzannie Zielińskiej, aktorce młodego pokolenia, która w całej tej historii wcieliła się w rolę wybranki serca głównego bohatera – Em. Widać, że z Antkiem Królikowskim zaprzyjaźniła się na planie, a to przeniosło się na ekran i spowodowało, że oboje byli bardzo przekonujący w ukazywaniu więzi, która ich w filmie połączyła. Widać było, że również prywatnie, spotkania z braćmi mniejszymi i nadmorskimi istotami  nie są jej obce, albowiem orócz umiejętności aktorskich, pokazała również, że losy fok nie są jej obojętne, przy czym była bardzo przekonująca i autentyczna. Gołym okiem widać, że udało jej się nawiązać swego rodzaju więź z okazałymi morskimi ssakami. Również emocjonalne sceny, jak chociażby ta, zagrana na tle pożaru,  wyszła bardzo przekonująco. Widać, że na planie czuła się wspaniale. Czekam na kolejne projekty filmowe z tą młodą aktorką i trzymam za nią kciuki.
 
Na końcu chciałabym wspomnieć o aktorach, którzy pojawili się w rolach epizodycznych. Każdy z nich podchodził do niej tak, jakby mierzył się z rolą główną. Byli to m.in. Zbigniew Kozłowski i Magdalena Woźniak, znani z serialu „Gliniarze“ On zagrał taksówkarza, ona zaś pannę młodą.  Jednym z aktorów, którego epizod utkwił mi w pamięci, był Tomasz Piątkowski, znany przede wszystkim z serialu „Na Sygnale“. To już drugi film kinowy z jego udziałem, który miał premierę w tym roku. Pierwszym to „Pie*rzyć Mickiewicza“, którego dystrybutorem również został Forum Film Poland. 

Do jakich widzów skierowany jest film?

Dzięki temu, że najnowszy film Michała Węgrzyna jest połączeniem komedii kryminalno – romantycznej, to tak naprawdę każdy, najbardziej wymagający widz, ma szansę znaleźć w nim coś dla siebie. Od panów, lubiących wątki kryminalne, aż po panie, których ulubionym gatunkiem są komedie romantyczne a ulubionym kolorem jest... pudrowy róż. 

Nie tylko odpowiada na pytanie, jak ukraść sto milionów i... przeżyć, ale ukazuje też wiele zabawnych sytuacji i dialogów, które kończą się salwami śmiechu na sali kinowej. Nie wierzycie? Idźcie do kina i sprawdźcie sami. Ja byłam i świetnie się bawiłam. 

sobota, 10 lutego 2024

Monika Mazur o serialu "Na Sygnale" i spektaklu "Odjechana farsa" [WYWIAD]

 Monika Mazur o serialu "Na Sygnale" i spektaklu "Odjechana farsa"  [WYWIAD]



















fot. Patrycja Wiercichowska

Monika Mazur jest jedną z najbardziej lubianych aktorek młodego pokolenia. Największą rozpoznawalność przyniósł jej serial „Na sygnale", w którym od dziesięciu latwciela się w rolę Martyny. Występuje również w teatrach, w takich spektaklach jak chociażby „Wieczór panieński plus" i „Odjechana farsa". To moja kolejna rozmowa z aktorką.

Rozmawiamy o "Odjechanej farsie", ale też o serialu „Na sygnale", nazewnictwie medycznym i o tym, który z aktorów miał już okazję w życiu osobistym testować umiejętności nabyte na planie...

Nie jest to nasza pierwsza rozmowa, a za każdym razem bije od Pani masa pozytywnej energii. Takie nastawienie to Pani świadomy wybór?

To chyba nawet nie wybór, bo tak po prostu jest (Śmiech). Nie zastanawiam się nadtym. Niczego sobie nie narzucam, daję też sobie prawo do gorszych dni, bo – oczywiście - takie też się zdarzają. Dzisiaj mam bardzo dobry dzień.

Pozytywne podejście do ludzi i świata jest dla Pani ułatwieniem funkcjonowania wniełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Mam wrażenie, że dużym ułatwieniem jest nastawienie się na to, że mam prawo czuć się i tak, i tak. Kluczowe jest akceptowanie tego, jak się czuję. Kiedy mam gorszydzień, nie próbuję udawać, że wszystko jest dobrze. Tego nauczyło mnie bycie mamą.

Akceptowania emocji uczę również swojego synka. On wie, że ma prawo płakać, a naszemu pokoleniu na to nie pozwalano. To najgorsze, co można zrobić. Warto uświadomić sobie, że mamy cały wachlarz emocji i to jest w porządku.

„Odjechana farsa" to spektakl na dwóch aktorów, w którym partneruje Pani Piotr Szwedes. Co jest największą siłą Waszej współpracy scenicznej?

Piotr jest partnerem trudnym i wymagającym. W ten spektakl wskoczyłam za Joannę Koroniewską, czyli tak naprawdę musiałam całą robotę wykonać sama. Oczywiście, z Piotrem wielokrotnie spotykałam się na próbach, ale nie był to proces taki, jak przy powstawaniu spektaklu od zera. Nie miałam kilku miesięcy prób.

Asia wspaniale tę postacie stworzyła, co zostało uwiecznione na nagraniu. Ja, wzorując się na niej, poszukałam swojej wersji tej bohaterki.

Czego to Pani, podczas pracy nad „Odjechaną farsą" nauczyła się od Piotra?

Piotr, ale też sam spektakl nauczył mnie, że w tej sztuce nie ma momentu na oddech, pauzę lub wyłączenie. Ta sztuka wymaga koncentracji przez dwie godziny. Cały czas jesteśmy na scenie. To jest trudne.

Na scenie wcielacie się aż w dziesięć różnych postaci, które zostają wmieszane w przezabawne perypetie, rozgrywające się w niewielkim pokoju hotelowym. Można zatemuznać, że pokój hotelowy jest tutaj centrum wydarzeń?

Dokładnie. Wszystko odbywa się w pokoju hotelowym. W tym miejscu przewija się tak, jak wspomniałaś aż dziesięć postaci, które omyłkowo są poumieszczane nie tam, gdzie trzeba. Nigdy w tym pokoju nie spotyka się w jednym momencie więcej niż dwóch bohaterów.

Przez przytulny apartament przewija się m.in. rozśpiewana siostra zakonna oraz wścibska reporterka miejscowej stacji telewizyjnej. Które z tych wcieleń jest Pani ulubionym, a które jest najbardziej wyczekiwane przez widzów?

 Zakonnica cieszy się ogromną sympatią widzów. Też ją lubię, choć nie przepadam za śpiewaniem. Bardzo lubię pokojówkę ze wschodnim akcentem. Dziennikarka też jest ciekawym wyzwaniem rewelacyjna. Wszystkie te postacie są bardzo skrajne. Ten spektakl jest dla mnie ogromnym treningiem aktorskim.

Co takiego, czego nie mają inne spektakle, ma "Odjechana farsa"?

 "Odjechana farsa" jest spektaklem bardzo wymagającym. Zabójcze tempo i uwaga - po siedemdziesiąt przebiórek dla każdego z nas, czyli łącznie w ciągu dwóch godzinprzebieramy się sto czterdzieści razy.

Serial „Na Sygnale", w którym od czwartego odcinka wciela się Pani w Martynę, obchodzi w tym roku dziesiąte urodziny. Gdyby miała Pani te dziesięć lat zamknąć w jednymsłowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Niesamowita przygoda i wspaniali ludzie.

Jak w kilku słowach opisałaby Pani przemianę, jaką na przestrzeni odcinków przeszła Martyna?

Ostatnio strasznie jej nie lubię. Był taki czas, w którym mówiłam, że chciałabym, by była czarniejszym charakterem, ale scenarzyści chyba nie do końca zrozumieli moje oczekiwania (Śmiech). Jest ciągle niezadowolona i ma jakieś fochy. Zaczynam tęsknić za starą Martyną (Śmiech). Już jej nie lubię.

To znielubienie przyszło w momencie, kiedy została szefową stacji?

Nie. Mam wrażenie, że awans jej nie zmienił. Nie do końca podoba mi się jej zachowanie w stosunku do Piotrka. On pomaga, stara się, robi jej niespodzianki, a ona jest wiecznie niezadowolona.

Jak Pani, na przestrzeni tych dziesięciu lat zmieniała się jako aktorka?

To chyba powinni ocenić widzowie. Przez te dziesięć lat zdobyłam sprawność w byciu przed kamerą, wzmocniłam pamięć. W tej chwili jestem w stanie przeczytać scenę na chwilę przed ujęciem i ją zagrać. Mam nadzieję, że cały czas się rozwijam.

Kiedy wcielamy się przez dziesięć lat w jedną postać, bardzo łatwo popaść w pewnego rodzaju marazm. Tak jest nam wygodnie i stabilnie. Był taki moment, w którym czułam się już zmęczona. Dobrze zrobiła mi przerwa, którą miałam, kiedy urodziłam Leosia.Na plan wróciłam po roku, z nową energią.

Wyzwania teatralne też bardzo mi pomagają i przekładają się na moją pracę przed kamerą.

Gdyby miała Pani wybrać jedno przełomowe wydarzenie z życia swojej bohaterki, na które mogłoby paść?

Najbardziej przełomowym momentem dla niej, ale też dla mnie było to, kiedy została mamą.

Czy nadal, najtrudniejszym wyzwniem aktorskim zostaje moment, w którym Martyna została uwięziona na bombie, która wybuchła?

To pytanie często się pojawia i za każdym razem obiecuję sobie wtedy, że się nad nim zastanowię, ale na tym się kończy (Śmiech).

Trudne są wątki, które są emocjonalne. Jednym z takich jest obecnie choroba Piotra. Poza tym, Martyna w ostatnim czasie miała mało ekstremalnych przeżyć, a te są najbardziej wymagające.

Jak na serial medyczny przystało, łączycie stosowanie terminologii medycznej z zastosowaniem czynności medycznych. Gdyby nastała taka konieczność, jakie czynności medyczne umiałaby Pani zastosować?

Darek Wieteska jakiś czas temu reanimował człowieka. Mam wrażenie, że wyniósł z tego serialu najwięcej. Czy ja byłabym w stanie przeprowadzić RKO, wierzę że tak, choć mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała tego weryfikować.

wtorek, 16 stycznia 2024

Philippe Tłokiński o Francji, "Marii Antoninie" i serialu "M jak Miłość" [WYWIAD]

 Philippe Tłokiński o Francji, Marii Antoninie i serialu "M jak Miłość"  [WYWIAD]

















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Z Philippe Tłokińskim spotkałam się podczas mojej ostaniej wizyty w Warszawie. Jako, że urodził się we Francji, wychował w Szwajcarii, mieszka w Polsce, a pracuje w całej Europie, to tych wątków w rozmowie nie zabrakło. 

Rozmawialiśmy również o serialu "M jak miłość" i "Tatuśkowie". 

Urodziłeś się we Francji, wychowałeś w Szwajcarii, mieszkasz w Polsce, a pracujesz w całej Europie. Rozpiętość godna podziwu. (Śmiech.) Z jakim krajem czujesz największą więź?

Ze względu na to, że mam tu najwięcej znajomych i przyjaciół, to Polska jest tym krajem, z którym czuję największą więź… Przynajmniej w tej chwili! Także rodziców mam już przy sobie, ponieważ kiedy przeszli na emeryturę, postanowili wrócić do Polski. 

Na drugim miejscu jest obecnie chyba Francja, ze względu na pracę i paru dobrych znajomych. Bliska jest mi również Anglia, ale to przede wszystkim ze względu na projekty zawodowe, które realizowałem tam w przeszłości. W związku z tym, i w Anglii mam teraz przyjaciół. O dziwo, najmniej mnie łączy w tej chwili ze Szwajcarią…

Gdziekolwiek bym nie był, najważniejsze są dla mnie otaczające mnie osoby.

Przeczytałam gdzieś, że miałeś być piłkarzem, ale wolałeś zostać aktorem. Czy zatem można tak powiedzieć, że od najmłodszych lat ganiałeś za piłką, recytowałeś i lubiłeś wcielać się w różne postaci? Tak to wyglądało? (Śmiech.)



















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka / kurtka: Warsztatownia Piła / Joanna Przybył 

Przyznam, że pasja do piłki została mi trochę narzucona przez tatę, który był piłkarzem. Zawdzięczam mu jednak przekazanie mi sportowego temperamentu. 

Co takiego się wydarzyło, że ostatecznie porzuciłeś sport i zdecydowałeś, że zostaniesz aktorem? Jedno jest pewne, to była właściwa decyzja. (Śmiech.) 

Nic takiego nadzwyczajnego się nie wydarzyło. To nie była moja droga i potrzebowałem jedynie trochę czasu by to ojcu dać do zrozumienia… Choć sport porzuciłem już dawno, ostatnio coraz częściej myślę, by do niego wrócić. Kondycja przydaje się w zawodach artystycznych. Aktor musi być sprawny fizycznie. To, co przekazał mi tata, zostanie ze mną do końca życia. 

Wiele jest produkcji z Twoim udziałem, o których warto porozmawiać. Jedną z nich jest międzynarodowa serialowa superprodukcja Canal+ "Maria Antonina". Jak jej postać była odbierana we Francji?

Postacie historyczne zawsze poddane są pewnego rodzaju interpretacji, szczególnie w momencie, w którym tworzony jest scenariusz, w którym się pojawiają. Im starsze historycznie są to postaci, tym stopień interpretacji jest większy. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że archiwa są ograniczone. W takich momentach dopisuje się więc pewne kwestie, bo nie wiadomo, jakie te postacie były w rzeczywistości. 

Postać Marii Antoniny do dzisiaj odbierana jest bardzo różnie. Zależy to m.in. od kraju i kultury. Anglicy chyba ogólnie widzą ją bardzo pozytywnie, postrzegając ją jako buntowniczkę, która rzucona została w inny świat. Z ich punktu widzenia jest to godne podziwu. 

A Francuzi chyba długo postrzegali ją jako postać negatywną. To, że jest różnie odbierana, czyni ją jako postać bardzo ciekawą. Każda produkcja, która zgłębia jej losy robi to inaczej. 

W serialu można Ciebie oglądać w roli pisarza, dyplomaty i szpiega Pierre’a Beaumarchais. W Polsce casting prowadził Piotr Bartuszek. istotne było, by aktor mówił po angielsku, ale z brytyjskim akcentem. 

Rzeczywiście tak było… Na planie zorientowano się również, że mówię po francusku, ale to nie przyczyniło się do tego, że tę rolę otrzymałem. 

Nawiązując do tego, panuje powszechny mit, że Francuzom z trudem przychodzi nauka języków obcych. Ty jednak ten mit obalasz, posługując się biegle kilkoma językami. Skąd u Ciebie taka lekkość w tej materii?

Myślę, że wiąże się to z tym, że jestem Polakiem i od najmłodszych lat władałem już dwoma językami… Uważam, że ten mit wcale nie jest do końca obalony! Czytałem kiedyś jakieś badania naukowe potwierdzające, że język francuski ma zawężone spektrum dźwiękowe. W związku z tym, ponoć trudniej im wejść w konwencję dźwiękową innych języków, które mają to spektrum o drobinę szersze. Polakom nauka języków przychodzi o wiele prościej. 















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Beaumarchais był człowiekiem orkiestrą. (Śmiech.) Zegarmistrz, harfista, śpiewak, kompozytor, dyplomata, finansista i szpieg. 

Dokładnie tak. (Śmiech.) No i przede wszystkim pisarz!

Podobno, najbardziej ucieszyło Cię, że był iluzjonistą. Co Ciebie łączy z tą  magiczną dziedziną?

Moje przyjaźnie są synergiczne. Lubię dzielić pasje z przyjaciółmi. Mój przyjaciel, którego poznałem już prawie 10 lat temu, jest właśnie iluzjonistą. Wprowadził mnie w świat magii. Znam już to środowisko. Niektórzy nawet zwracają się do mnie z prośbą o konsultacje sceniczne. (Śmiech.) Nie stanowię dla nich konkurencji, ponieważ nie występuję. Chociaż, kilka sztuczek mam już opanowanych. Z kartami jestem w stanie coś tam nabroić. (Śmiech.)

Kolejnym projektem, o którym warto porozmawiać jest o interaktywny serial "Tożsamość", który można oglądać na mygzm.pl. Pierwsze trzy odcinki serialu stanowią kontynuację odcinków, w których pojawiasz się Ty. To prawie, jak zagrać w prequelu "Gwiezdnych Wojen", prawda? (Śmiech.)

Dokładnie. 

Na planie tej produkcji spotkałem się z pasjonatami, którzy kochają kino, ale na co dzień mają inne zawody. 

Krzysztof Komander, który był reżyserem tej produkcji, jest jedną z pierwszych osób, którą poznałem w Polsce. Bardzo się cieszę, że po latach wrócił do mnie i możemy razem pracować. Mam nadzieję, że wiele wspólnych projektów jeszcze przed nami.

"Tożsamość" można obejrzeć za free. Wystarczy się zalogować we właściwym miejscu i odpowiedzieć na kilka pytań w formie quizu. 

Gdybyś miał prace nad tym serialem zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Pasja. 

Obecnie emitowane są powtórki serialu "Tatuśkowie". Jak wspominasz współpracę z reżyserem, nieodżałowanym Janem Hryniakiem?

Odejście Janka było dla nas wszystkich szokiem. Współpraca z nim była bardzo płynna, konkretna, prosta i przyjemna. Był postacią bardzo łagodną, więc tym bardziej żałujemy jego odejścia. 

Rola Tomka Olechowicza była genialna. (Śmiech.) Za co Ty lubiłeś swojego bohatera? 

Najbardziej ceniłem go za to, że miał wszystko to, za co widz mógł go polubić. Był postacią wrażliwą, był też samotnym ojcem. Tomek stoi w kompletnej opozycji do Radka, w którego wcielam się w "M jak miłość”. O tym pewnie jeszcze będziemy rozmawiać…

Na planie pracowałeś z dziećmi. Jakimi były filmowymi partnerami? Tworzyliście fajne relacje na ekranie, więc i po za nim. 
















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka


Istnieje przeświadczenie, że najgorszymi partnerami na planie zdjęciowym są właśnie dzieci i zwierzęta. 

W "Tatuśkach" grałem z cudowną i najfajniejszą z całej ekipy Basią Tkaczów. Była profesjonalna, a jednocześnie nie brakowało jej tej wspaniałej, dziecięcej energii, dzięki której potrafiła mnie zaskoczyć. 

Basia była powtarzalna między ujęciami! Nieskromnie powiem, że miałem najlepsze dziecko z całej ekipy, ale wiadomo, że mogę być w tej kwestii nie do końca obiektywny, bo była to w końcu MOJA serialowa córka. (Śmiech.) Jestem szczęściarzem, że nasze drogi się przecięły. 

Żałuję, że prace nad tym serialem zostały tak szybko zakończone! Wrócić na plan po takiej przerwie, raczej nie byłoby wiarygodne, bo… wiadomo: dzieci rosną! Przyznam jednak, że pytania o powrót serialu z nowymi odcinkami ze strony fanów cały czas się pojawiają. 

No właśnie, jeszcze "M jak Miłość. No, nie da się inaczej. (Śmiech.) Czy, zanim w 1688 odcinku trafiłeś do serialu w roli Radka, zdarzało Ci się go oglądać?

Po raz pierwszy w tym serialu pojawiłem się w 2013 roku. Zagrałem wtedy chłopaka, którego śledził Marcin, czyli nasze wątki z Mikołajem Roznerskim w tym serialu przecinają się po raz drugi, choć tym razem już w innym wcieleniu i okolicznościach. 

Radek jest postacią, stojącą gdzieś pomiędzy. Ma w sobie ewidentną rysę. 

Odnoszę wrażenie, że ten wątek miał spełnić jakąś konkretną dramaturgiczną funkcję… Rozwijał się w błyskawicznym tempie. Jest kolega z pracy, jest rozstanie i nagle „nowy ślub”. O którym tylko mowa swoją drogą… I jeszcze dzieci w tym zamieszane! Być może dlatego, nie wszystkim podoba się sposób w jaki się ten wątek potoczył. W każdym razie, my aktorzy nie wiem co z nimi będzie! Więc, proszę nie pisać do nas w tej sprawie. (Śmiech.)