czwartek, 30 listopada 2023

Olga Miłaszewska o współpracy z Joanną Kulmową, "O psie, który jeździł koleją" i teatrze improwizacji [WYWIAD]

Olga Miłaszewska o współpracy z Joanną Kulmową, "O psie, który jeździł koleją" i teatrze improwizacji [WYWIAD]
















fot. zdjęcie nadesłane

Z Olgą Miłaszewską spotkałam się podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie. Rozmawiałyśmy o audiobooku "Wio, Leokadio", nagranym kilka lat temu razem z Joanną Kulmową i jej mężem Janem, o książkach, które Olgę Miłaszewską ukształtowały jako człowieka, ale też o pracy z dziećmi i filmie "O psie, który jeździł koleją".

Aktorka spróbowała również odpowiedzieć na pytanie, jak grać role drugoplanowe, by zapadały w pamięci widzów. "Trafiają mi się role w fajnych fabułach. Uważam to za dar od losu. To są małe role, ale wierzę, że te filmy zostaną dla kolejnych pokoleń" - przekonywała z uśmiechem. 

Aktorka o charakterystycznym głosie, lektorka audiobooków, prowadząca warsztaty Teatru improwizowanego, skierowane do najmłodszych adeptów sztuki. Wszystko się zgadza? (Śmiech.)

Wszystko się zgadza. (Śmiech.) Dla mnie jest ważne, po co człowiek przyszedł na świat, jaki jest jego cel, sens życia. To zawsze było moją ideą, która prowadziła mnie od dziecka. 

Równie ujmująca, jak Pani dorobek artystyczny, jest ta niesamowita energia, która towarzyszy nam od pierwszych minut naszej rozmowy. Pozytywne nastawienie to Pani świadomy wybór? Chyba nie mogłaby Pani inaczej, prawda? (Śmiech.) 

Takie nastawienie to mój świadomy wybór. 

Bardzo duży wpływ na mnie miała książka “Pollyanna” i jej kontynuacja "Pollyanna dorasta" autorstwa Eleanor Porter. To jedna z książek, która mnie uformowała. Tytułowa bohaterka w każdym negatywie, który spotykał ją w życiu, szukała pozytywów. Wiedziała, że trudne doświadczenie miało ją czegoś nauczyć, że wszystko jest po coś. Nie miała łatwo. Jako mała dziewczynka była przykuta do łóżka, nie mogła chodzić. 

Myślę, że ta książka odcisnęła na mnie piętno i zdeterminowała moje myślenie. W każdym doświadczeniu, ale też w każdej relacji, staram się szukać czegoś pozytywnego, co powiększyłoby mnie jako człowieka. 

Czasami spotykam się z opinią, że pozytywnego nastawienia, tak, jak gry na fortepianie, czy jazdy na rowerze, można się nauczyć. Jak Pani to odbiera?

To decyzja woli. 

Kiedy czasami w relacjach międzyludzkich spotyka nas trudna miłość, ale decydujemy się mimo wszystko tego kogoś kochać, to nie muszą nam się podobać jego cechy charakteru, czy jego zachowanie, ale jest to naszą decyzją. Miłość jest bardziej związana z wolą, niż z emocjami, bo emocje są przemijające. Człowiek się zakocha, potem to mija. Na przestrzeni lat ludzie inaczej się zakochują. 

 Gram w "Gangu zielonej rękawiczki", gdzie ludzie zakochują się w sobie w bardzo dojrzałym wieku, bo mają już sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat. To też jest miłość. Ludzie starsi też się zakochują. Główna bohaterka pierwszego sezonu zakochuje się nawet kilka razy. 

Jak już wspomniałyśmy, pracuje Pani z młodzieżą, chcącą związać swoją przyszłość z aktorstwem. Kilka dni temu rozpoczął się nowy rok szkolny, więc wkrótce rozpocznie się kolejny rok warsztatów dla najmłodszych. Stara się Pani być takim nauczycielem, jakiego to Pani chciałaby spotkać w szkole, będąc na miejscu dzieciaków, prawda?

Tak, to prawda. 

Pierwszą zasadą teatru improwizacji jest akceptowanie zmian w sobie, ale też w innym człowieku i świecie. To pozwala nam posuwać się naprzód. 

Na zajęciach teatralnych śmiejemy się z siebie i własnych błędów a jednocześnie uczymy się je akceptować. Dlatego polubiłam tę formę teatru i prowadzę ją z dziećmi. To teatr tradycyjny, ale całą rozgrzewkę i wstęp prowadzę w oparciu o zasady impro, ponieważ chcę, by dzieci pokochały teatr. 

Życie mnie nauczyło, że szczęście dla każdego człowieka jest czymś innym. Dlatego, każdy powinien odnaleźć to, co jest jego pasją i iść za swoim marzeniem. Trzeba dbać o to, by to marzenie było drogowskazem. 

Jak sama to Pani określiła, prowadzenie warsztatów Teatru improwizowanego traktuje Pani jako pozytywistyczną pracę u podstaw na polu artystycznym. Proszę tę myśl rozwinąć. 

W okresie Pozytywizmu Polska była pod zaborami. Były dwa rodzaje pracy - praca u podstaw oraz praca organiczna. Praca organiczna dotyczyła gospodarki, a praca u podstaw była dbałością o zachowanie tradycji i kultury polskiej, ale też języka polskiego. 

Nie jestem w stanie zmienić całego świata, ale mam wpływ na ludzi, których spotykam i na swoje otoczenie, więc taki swój maleńki ogródek uprawiam. Ostatnio przeczytałam świetną opowieść. Jeśli wyobrażasz sobie, że jesteś za mały i nic nie możesz zmienić w tym świecie, to wyobraź sobie siebie, zamkniętego w namiocie z komarem. (Śmiech.) 

Staram się, by na zajęciach zawsze było ciekawie. Praca z dziećmi nie jest łatwa, bo przychodzą do mnie różne dzieci. Scena obnaża. 

Czego to Pani uczy się od dzieci podczas warsztatów?

Cały czas uczę się pokory. Uczę się także cierpliwości, bo czasami nie wytrzymuję. Dzieci traktuję jak dorosłego partnera. Ich problemy traktuję tak, jak problemy dorosłego człowieka. Każdy ma kłopoty na miarę siebie. Pokonywanie trudności jest rozwojowe. Dzieci uczą mnie też podejmowania trudnych decyzji. 

Chcę, by zwyciężały miłość, radość i dobro, mam nadzieję, że zajęcia pomagają dzieciom kształtować siebie. Nie ograniczam moich poleceń do nauczenia się tekstu, czy wiersza,  pozwalam im, by poznawały siebie i rozwijały się. 

To prawda, że tak, jak są one najbardziej wymagającą publicznością, tak samo są najbardziej wymagającą grupą warsztatową? Podzielam to zdanie, bo prowadziłam już warsztaty dziennikarsko-aktorskie dla młodych. (Śmiech.)

Wydaje mi się, że tak. Wymagam od dzieci, ale też napisano o mnie wypracowanie z języka polskiego, że jestem dla nich autorytetem. Byłam bardzo zdziwiona, ale też wzruszona. Dostałam od jednej z mam, trzymam na pamiątkę. 

25 sierpnia do kin trafił film "O psie, który jeździł koleją", wyreżyserowany przez Magdalenę Nieć. Można Panią w tym filmie zobaczyć w roli pracownicy NFZ. Choć czasem przypadają Pani w udziale role drugoplanowe, mają w sobie coś tak charakterystycznego, że zostają zapamiętywane. Jak Pani to robi? (Śmiech.)












fot. zdjęcie nadesłane

To pytanie do Pana Boga. (Śmiech.) Nie wiem, na czym to polega, ale kiedy oglądam filmy, to często aktor, który gra małą rolę przyciąga moją uwagę. Śmieję się, że czasami nawet złe filmy oglądam, a wszystko ze względu na to, że gra człowiek, który skupia moją uwagę. Lubię obserwować jak myśli, jak wykonuje poszczególne gesty. 

Faktycznie, docierają do mnie głosy, podobne do twoich spostrzeżeń, że moje role drugoplanowe mają coś w sobie.

Bardzo się cieszę, że zagrałam w filmie "O psie, który jeździł koleją", choć książki chyba nawet nie czytałam, a na pewno nie utkwiła mi w głowie, w przeciwieństwie do wielu moich znajomych. Wiadomo, ja zawsze w stronę radości, więc tak, jak już mówiłam, o wiele bliższa jest mi Pollyanna. (Śmiech.) 

Mam wrażenie, że będzie to film, który będzie się oglądało, jak "Kevina w Nowym Jorku" na całym świecie w święta. 

Ten film daje nadzieję, pokazuje współczesność, ale też, że siłą woli można poczuć szczęście, radość, nadzieję i wiarę. Obrazuje, jak nadzieja powoduje, że możemy zmienić rzeczywistość i zmienić czyjeś życie poprzez radość. 

To kolejna lektura szkolna, która doczekała się ekranizacji. Czy Pani zdaniem, film pozwoli dzieciakom nieco łaskawszym okiem spojrzeć na książkę Romana Pisarskiego i przekona ich do lektury?

Mam nadzieję. Podobnie, Książka "Wio, Leokadio", do której razem z jej autorką, Joanną Kulmową i Janem Kulmą nagrałam audiobook o tym samym tytule,  jeszcze kilka lat temu również była lekturą szkolną. 

Pani często na warsztat bierze m.in. wiersze autorstwa Jana Brzechwy, które czyta lub recytuje przy różnych okazjach. Czy obserwuje Pani wtedy zainteresowanie jego osobą, odczuwalne ze strony dzieci? Jak mówić o wierszach i ich autorach, by najmłodsi chcieli tę wiedzę przyswajać?

Absolutnie tak. Wyprodukowałam spektakl "Lekcja dobrego zachowania, czyli Brzechwa i Tuwim dzieciom", według "Akademii Pana Kleksa". Jeszcze przed lockdawnem, jeździliśmy z tym spektaklem po Polsce. Uważam, że obcowanie ze sztuką to podstawowa rzecz, z którą człowiek powinien się zaprzyjaźniać od dziecka. Każdy powinien uprawiać ją w dowolnym zakresie. Można malować, mówić wiersze, śpiewać i robić wiele różnych innych rzeczy twórczych. To wszystko rozwija. 

Było już o warsztatach, filmach i lekturach. Porozmawiajmy o dubbingu. Czy dzięki temu, że ma Pani  tak bogaty owy dorobek, jest częściej przez widzów rozpoznawana po głosie? (Śmiech.) 

Czasami tak, ale np. w przypadku wedlowskiej zebry, o której będziemy jeszcze rozmawiać, niekoniecznie. (Śmiech.) Kiedy nagrywałam dźwięk, reżyser upominał mnie, kiedy zdarzało mi się schodzić z głosu-charakteru zebry. Pamiętam, że musiałam wejść w tę rolę mimo wszystko. Nie wyczuwałam, że nie mówię jej głosem. Dużo osób nie miało świadomości, że to ja użyczam jej głosu. 

Gdyby miała Pani wytyczyć, którą z postaci, pod które podkładała głos najbardziej lubi, na którą mogłoby paść? 

Oczywiście, wedlowska zebra. (Śmiech.) 

Bardzo często biorę udział w dyplomach szkół filmowych. W tym roku dwa filmy, w których brałam udział, trafiły na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Pierwszy to "Święto ognia" Kingi Dębskiej, drugi film to "Pieśń Humabków" Kludii Folgi,  który jest projektem krótkometrażowym. 

W ramach przygotowania do naszego wywiadu kilka tych reklam z zebrą sobie przypomniałam. Ma Pani swoją ulubioną z tej serii? Moja to ta, z nauczycielką historii oraz świąteczna, z parkowaniem zadem. (Śmiech.)

Lubię lekcję geografii, ale najbardziej podobała mi się ta, która realizowana była na dachu. To ta, w której pada pytanie, "A dlaczego Ciebie nie ma na czekotubce?" To reklama, mówiąca o naszym życiu i tym, co dzieje się, kiedy ktoś ma znajomości. Bardzo podobało mi się jej przesłanie - "poczuj dziecięcą radość". Znowu o mnie. (Śmiech.) 

Kiedy spotykamy się ze stratą bliskiej osoby, uświadamiamy sobie, co tak naprawdę jest ważne w życiu. Liczy się to, że mamy bliskich wokół siebie i że nawet kromka chleba ze smalcem, zjedzona z kimś w przyjaźni, jest lepsza, niż rarytasy na największych celebryckich przyjęciach. 

Co jest dla Pani najbardziej istotne w pracy głosem? Czy pracę głosem podczas tworzenia audiobooka, a reklamy można jakoś rozróżnić? 

Tak. W reklamie tworzy się postaci, których kwestie trzeba czytać pod konkretnym kątem. W bardzo krótkim czasie trzeba przeczytać bardzo wiele wyrazów. W przypadku audiobooka można pozwolić sobie na interpretację. Postaciom, które się czyta, nadaje się charakter. Do audiobooka można wnieść od siebie więcej, niż w przypadku reklamy. 

Audiobooki przeważnie Pani nagrywa, ale odpowiada Pani też za produkcję wspominanego już przez nas audiobooka "Wio, Leokadio". Proszę o nim opowiedzieć.

Tę książkę pamiętałam z dzieciństwa i lat młodości. Pomyślałam, że będzie fajna na te trudne czasy. Wówczas mieściła się jeszcze w kanonie lektur szkolnych. Chciałam wykupić prawa w ZAiKSie, bo myślałam, że autorka nie żyje. Okazało się, że Joanna Kulmowa żyje i ma się całkiem dobrze. Razem z mężem zgodzili się na wykupienie praw. Spontanicznie zaproponowałam, by Pani Joanna czytała  główną postać. Zapytała mnie czy wiem o czym to jest Jej powieść, a ja stwierdziłam, że tak naprawdę napisała tę książkę o sobie i swoim mężu. Przyznała mi rację. 

Potem nastał cudowny czas, w którym to Państwo Kulmowie jeździli ze mną do studia. Pan Jan powiedział, że wierzy, że Pani Joanna dzięki nagraniu tego audiobooka zostanie w świadomości pokoleń. Było to dla nich ogromne przeżycie. 

Lubi Pani współpracować z młodymi twórcami, czy to na planach teledysków, czy etiud szkolnych i wspomnianych filmów krótkometrażowych. Czy ostatnio wsparła Pani swoją osobą jakiś ciekawy projekt z tej grupy? 

Te filmy jeżdżą po festiwalach, dlatego nie są pokazywane w Polsce. "Stygnie ciało" Przemka Kopacza to jeden z takich filmów, który jest etiudą katowickiej filmówki. Warto też wspomnieć o filmie "Wolne pokoje" Bartłomieja Jakubiaka,  który został nagrodzony w Los Angeles, nagrodą dla najlepszego krótkiego  filmu nieanglojęzycznego oraz nagrodą dla najlepszego krótkiego filmu dziecięcego.

Spotykam fantastycznych, młodych ludzi. Jestem zdziwiona ich myśleniem o świecie. Bardzo im kibicuję. Z marzeń wyrastają wielkie rzeczy. Trzeba marzyć. 

W serialu "Korona królów. Jagiellonowie", wciela się Pani w Eugenię. Z tego, co się orientuję, nie jest to postać, zaczerpnięta z dziejów historycznych, ale wykreowana przez scenarzystów, prawda?

Nie startowałam w castingach do tego serialu. Kiedy agentka zadzwoniła z informacją, że zagram matkę kata, pomyślałam, że to musi być świetna postać, bo przecież wszyscy się boją kata a kat na pewno boi się mamusi. W tę stronę poszłam. (Śmiech.) 

Wystąpiłam jedynie w kilku odcinkach, ale było to fajne wyzwanie aktorskie, które miło wspominam. Grałam kochającą, ale też  zaborczą matkę. 

Taka rola jest jednak okazją do wcielenia się w postać w stroju z epoki. Marzy o tym prawie każda aktorka. Pani również marzyła? (Śmiech.)

Ja o tym nie marzyłam, ale bardzo się ucieszyłam. Kiedy włożyłam kostium, dobrze się w nim czułam. To rodzaj sukienki, w której każda kobieta ładnie wygląda. W takich pięknych strojach powinno się chodzić ulicami. (Śmiech.) 


środa, 22 listopada 2023

Cykl #mariolapoleca (12): "Moja nitka", Dorota Wodecka, Maria Pakulnis [RECENZJA KSIĄŻKI]

 Cykl  #mariolapoleca (12): "Moja nitka", Dorota Wodecka, Maria Pakulnis                  [RECENZJA KSIĄŻKI]

















fot. Wydawnictwo Agora

***

 Cykl  #mariolapoleca (12): "Moja nitka", Dorota Wodecka, Maria Pakulnis [RECENZJA KSIĄŻKI]

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu  #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji książki "Moja nitka". To rozmowa Doroty Wodeckiej z aktorką, Marią Pakulnis. Zawarta w tytule nitka ma ogromne znaczenie dla Marii Pakulnis. Rzeczony motyw przewija się w książce wielokrotnie i powoduje, że czytelnik uświadamia sobie, że każdy tę swoją powinien mocno trzymać w dłoniach, bo tylko to może na pewno. 

PREMIERA: 8 listopada 2023

GATUNEK KSIĄŻKI: biografia, wywiad rzeka

AUTOR: Dorota Wodecka, Maria Pakulnis

WYDAWNICTWO: Wydawnictwo Agora, egzemplarz recenzencki

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO LEKTURZE Z PERSPEKTYWY CZYTELNIKA

By "Moja nitka" mogła powstać, dwie mądre i emocjonalne kobiety, Maria Pakulnis i Dorota Wodecka musiały się spotkać i podjąć decyzję, że nie będzie to ich kolejna rozmowa w cztery oczy, ale tym razem taka, która w postaci książki trafi pod strzechy miłośników teatru, filmu, talentu Pakulnis, ale też zapewne wpadnie w ręce wielu przedstawicielom służby zdrowia, z którą to przez kilka lat była związana jako pielęgniarka. To jeden z wątków, który w lekturze jest poruszany. Nie brakuje oczywiście też tych filmowych. Nie mogło zabraknąć wspomnień z planu "Doliny Issy",  "Bez końca", czy też "Jonnego", w którym Maria Pakulnis wcieliła się w rolę Hani.  To za rolę w tym właśnie filmie otrzymała Polską Nagrodę Filmową. Jej bohaterka, Hania, która chorowała, szukała ukojenia w poezji. Jakoby pod wpływem filmu, Maria Pakulnis przytacza też historię swojej choroby, o której dowiedziała się w czasie pandemii. 

W książce nie brakuje też rozdziałów dotyczących rodziny i przyjaciół czy opowieści o chorobie jej męża, Krzystofa a także o żałobie, którą przeżyła, kiedy odszedł. Lektura sprzyja przemyśleniom na temat przemijania. Mnie lektura skłoniła do wspomnienia tych, których już ze mną nie ma. 

 Czytając "Nitkę" można wiele dowiedzieć się nie tylko o karierze jej bohaterki, ale także o tym, jak walczyć z przeciwnościami i mimo wszystko, wierzyć, że wszystko jest po coś. Lektura przeplatana jest listami, które Pakulnis pisze do Wodeckiej. To takie przemyślenia, które zostały wplątane między rozdziały. Te krótkie listy pokazują, że aktorkę i Dorotę Wodecką, dziennikarkę "Gazety Wyborczej" i "Wysokich Obcasów Extra", łączy prawdziwa przyjaźń. Potwierdzenie tego można znaleźć również w jednym z ostatnich rozdziałów, w którym kobiety rozmawiają ze sobą o jedzeniu i o tym, że bohaterka książki uwielbia swoich gości rozpieszczać smakołykami, które sama przygotowuje. Czytelnik dowiaduje się, że najlepsze w tym kraju śledzie w oleju lnianym serwuje właśnie gwiazda polskiego kina, która błyszczała u Konwickiego, Kieślowskiego, Trelińskiego, w dziesiątkach przedstawień, filmów i seriali. 

Książka, stworozna przez duet dwóch wyjątkowych i utalentowanych w swoim fachu kobiet, zbudowana jest w ten sposób, że coś dla siebie znajdą w niej wszyscy fani talentu dziennikarskiego Doroty Wodeckiej, sympatycy kunsztu aktorskiego Marii Pakulnis, osby, które zmagały się w swoim życiu ze stratą lub chorobą bliskiej osoby, ale też ci, którzy z różnych powodów wychowywali swoje dzieci samotnie. Lekturę z zaciekawieniem przeczytają również miłośnicy zwierząt, dobrego jedzenia i... wszyscy, którzy tę swoją powinien mocno trzymają w dłoniach.

To idealna lektura na jesienne oraz zbliżające się zimowe wieczory. Serdecznie polecam. 

poniedziałek, 13 listopada 2023

Karol Strasburger o "Familiadzie" i serialu "M jak miłość" [WYWIAD]

 Karol Strasburger o "Familiadzie" i serialu "M jak miłość" [WYWIAD]

















fot. Bartek Wieczorek / VIVA

Z Panem Karolem Strasburgerem spotkałam się w Jaworzu. Rozmawiamy o tenisie, ale też kultowej "Familiadzie". Nie przechodzimy również obojętnie obok kultowego serialu "M jak miłość", gdzie aktor wciela się w rolę Jerzego Argasińskiego, który początkowo był postacią negatywną, a teraz przechodzi na jasną stronę mocy. 

Spotykamy się na XVI Beskid Cup - Turnieju Tenisa Ziemnego Artystów Polskich w Jaworzu. Pan wraca tutaj po dłuższej przerwie, bowiem w ubiegłych latach nie pozwalały Panu na to zawodowe obowiązki. Jak samopoczucie?

Dobrze. Muszę powiedzieć, że nie najgorzej, a nawet trochę lepiej. Samopoczucie poprawia mi się, więc to dobrze rokuje na przyszłość (Śmiech).

Tenis jest jedną z wielu Pana pasji. Pamięta Pan moment, kiedy to się zaczęło?

Tak, pamiętam. Było to jeszcze w Teatrze Dramatycznym, wiele lat temu. Wydarzyło się to przypadkiem. Dyrektor, w celu usportowienia swojego zespołu aktorskiego, zorganizował nam korty. Zaczęliśmy się uczyć, grywać. W składzie był Marek Bargiełowski, Marek Kondrat, Piotr Fronczewski, ja i cała nasza grupa teatralna. Od tamtego momentu wszystko się zaczęło.

Powoli uczy Pan zachowań na korcie swoją córeczkę. Chciałby Pan, by kiedyś poszła w ślady Igi Świątek? 

Nie jestem przekonany do tego, by poszła w ślady zawodowego tenisa, ale bardzo chciałbym, by dobrze grała. Robię wszystko, by tak było. Już bawi się piłeczką, odbija, bawi się rakietką. 

Uważam, że to fantastyczny sport, ale jeśli chodzi o poświęcenie się mu zawodowo, jest to w obecnych czasach bardzo trudna dyscyplina, pełna wyrzeczeń, więc tu nie mam pewności.

To prawda, że nie lubi Pan oceniać sportowców? Powiedział Pan też, wypowiadając się przy okazji turnieju Rolanda Garrosa, że bezgraniczne zachwyty danym zawodnikiem mogą wyrządzić krzywdę.

Nie lubię tak jednoznacznie wydawać opinii o czyimś słabszym dniu, przegranym meczu, jak to bywa... Po czymś takim często całą winę zrzuca się na danego zawodnika, mówi się, że się skończył. Ja tego nie robię, ponieważ tenis jest grą, w której wiele rzeczy zmienia się właśnie w zależności od dnia, meczu, czy dyspozycji chwili. Patrzę na mecze raczej dobrym okiem. Oczywiście widzę, że ktoś ma lepszą lub gorszą formę, ale żeby ocenić jego umiejętności i skazać go na zagładę lub zbytnio gloryfikować, zawsze na to uważam.

Nie sposób nie porozmawiać o "Familiadzie". Żarty, które opowiada Pan w tym programie są jego znakiem rozpoznawczym, ale okazuje się, że nie pojawiały się one od pierwszego odcinka. Kiedy pojawił się pomysł na nie?

Kiedy od premiery "Familiady" minęło kilka miesięcy, zacząłem szukać żartobliwych rozwiązań, jak rozpocząć program. Wtedy pojawiły się żarty i wydaje mi się, że dobrze się stało, aczkolwiek nie przywiązuję się zbytnio do tego i nie jest to rzecz, która w pewnym stopniu zobowiązuje mnie do tego, że tak musi być. Jestem już z tymi żartami kojarzony. Kiedy mam coś fajnego na podorędziu, jakąś anegdotę, czy historię, chętnie zawsze opowiadam.

Od 17 września 1994 cieszy się ogromną popularnością. W czym Pana zdaniem zawarty jest największy sukces "Familiady"? 

Na sukces programu składają się dwa czynniki. Po pierwsze to kwestia związana z samym formatem i tym, że nie jest to wiedza encyklopedyczna. Tu uczestnicy muszą trafić w odpowiedzi tzw. "średniego Polaka". Nigdy nie wiadomo, co to określenie tak naprawdę oznacza, bo każdy z reguły uważa, że jest powyżej średniej.

Powiem nieskromnie, że sukcesem jest mój udział w tym całym przedsięwzięciu, polegający na takiej formie zachowania szacunku dla tych ludzi, podarowanie im uśmiechu. Robię wszystko, by zawodnicy czuli się w dobrze, jak u siebie w domu. Nie staram się uzyskiwać swojej przewagi nad tym, co tam się dzieje. 

Czy po 29 latach emisji jeszcze jest w stanie coś Pana w tym programie zaskoczyć?

Zawsze coś takiego się pojawia. Myślę, że jeszcze dużo atrakcji przede mną. Wolałbym, by były to kwestie raczej pozytywne, śmieszne i zabawne, niż jakieś nieprzyjemne, ale takich na szczęście nie pamiętam zbyt wiele. 

W 1551 odcinku "M jak miłość" dołączył Pan do obsady serialu. Czy zanim trafił Pan do tej produkcji, zdarzało się Panu oglądać serial? Miał swoje ulubione wątki, ulubionych bohaterów?

Serial "M jak miłość" oglądałem, ale sporadycznie. Tak dzieje się do dnia dzisiejszego, ponieważ nie mam tyle czasu, by móc siedzieć i śledzić wszystkie odcinki. Kiedy czasami zdarza mi się oglądać, muszę przyznać, że zawsze jestem zdziwiony, że ten serial jest tak fajny i wciągający.

W czym Pana zdaniem tkwi fenomen tego serialu?

Dużą rolę odgrywa tutaj profesjonalna realizacja. Wszyscy przykładają się do tego, by wszystko było na dobrym, zawodowym poziomie. 

Mój wątek jest naprawdę fajny, dobrze się w nim czuję. 

Czy kreowanie negatywnej postaci jest dla Pana większym wyzwaniem aktorskim?

Tak. Dużo dzieje się złych rzeczy. Z tego, co wiem, widzowie byli mocno wkurzeni za różne zachowania mojego bohatera, ale jest to dobrze napisane, ponieważ podobnie jak w naturze, po deszczu wychodzi słońce, to i w postaci Jerzego nastąpi przemiana. Argasiński stanie się bohaterem, którego będzie można polubić. Okaże się, że jest człowiekiem, któremu nie jest tak łatwo w życiu. 

Myślę, że to wielowymiarowa postać, która od tego momentu nie będzie miała w sobie już tylko negatywne emocje, ale również te pozytywne. To najfajniesze, co może przytrafić się aktorowi.

Broni Pan zachowań swojego bohatera?

Bronię, ponieważ nie chciałbym się znaleźć w takiej sytuacji, nie życzę tego nikomu. Częstym w dzisiejszych czasach jest to, że sprawy zawodowe na tyle pochłaniają ludzi na stanowiskach, że zapominają o rodzinie. Jest to pewna przestroga, a jednocześnie naturalność tych, którzy chcą odnosić sukcesy. Potem widać, jak to się może skończyć. Czasami na poprawę jest za późno, ale dobrze, jak w ogóle następuje. Znalezienie pozytywnego balansu między życiem zawodowym a rodzinnym bywa czasem trudne. W jakimś sensie rozumiem te problemy.

Czy w nawiązaniu do swojej roli w "Emce" mierzy się Pan z hejtem? Ludziom czasami trudno rozgraniczyć filmową fikcję od tego, co dzieje się w realu...

Miejscami tak. Nie jestem osobą, która hejt śledzi, więc wiem tylko z ocen widzów, że tak, jak wspominałem, są wkurzeni. Na szczęście nie zdarzało mi się, by ktoś do mnie podchodził i specjalnie mi urągał. Natomiast jednym z błędów medialnych jest to, że postać Argasińskiego utożsamiana jest z moją osobą prywtnie. To jest nie do przyjęcia. Tytuły różnych medialnych wypowiedzi są związane z moim nazwiskiem, a nie z personaliami mojego bohatera. Hejt, który się pojawia, najczęściej dotyczy mojej żony, która jest oskarżana o to, że mnie zdradziła, mimo że rzecz dotyczy mojej żony filmowej (w roli Patrycji Argasińskiej Alżbeta Lenska - przyp. red.) Niektórzy i tak przekładają to na język prywatny. 

Stanisław Soyka o muzyce, poezji i tolerancji [WYWIAD]

 Stanisław Soyka o muzyce, poezji i tolerancji [WYWIAD]

















fot. Last FM

W Teatrze im. Adama Mickiewicza wystąpił Stanisław Soyka. Rozmawiamy o poezji, płycie „Muzyka i słowa Stanisław Soyka“, ale też o kultowej „Tolerancji“ i o tym, czy jesteśmy tolerancyjnym narodem. 

Spotykamy się w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie, miejscu, które artyści chwalą...

Ten rodzaj sali jest mi bardzo miły, bardzo lubię tego rodzaju architekturę wnętrza teatralnego z balkonami i możliwością zakreślenia kręgu, który ludzie tworzą, kiedy siadają. Zazwyczaj w takich miejscach, jak i tutaj, jest doskonała akustyka, dlatego nie trzeba zbyt wysoko nagłaśniać. Można grać w bardziej wyrafinowany sposób. 

Podczas koncertu usłyszymy utwory z wydanego niedawno albumu „Muzyka i słowa Stanisław Soyka". Skąd pomysł na taki tytuł płyty?

Przez długie lata pisałem muzykę do wierszy poetów. Powstało kilka monografii – Osiecka, Miłosz, Staff... i kilka pojedynczych wierszy oczywiście, ale w pewnym momencie ludzie zaczęli mnie pytać, kiedy napiszę jakąś swoją własną piosenkę. W ten sposób, kroczek po kroczku, zacząłem myśleć, że wygląda to na zapotrzebowanie społeczne i powinienem o tym pomyśleć. 

W 2017 roku pojechałem w góry i zacząłem pisać, co wydarzyło się właściwie po dwunastu latach przerwy. Powstały wtedy piosenki, które w 2018 roku nagraliśmy i wydaliśmy na płycie. Tytuł jest po prostu określeniem zawartości krążka. 

Nagrywał Pan pieśni napisane do wierszy polskich poetów, m.in. Wisławy Szymborskiej, Leopolda Staffa, Czesława Miłosza i innych. Twórczość którego z wymienionych poetów jest Panu najbliższa i dlaczego?

Nie mógłbym odpowiedzieć, że twórczość czyjaś jest mi bliższa, niż inna. To różni autorzy, różni ludzie, którzy wyrażali się według swojej, indywidualnej wyobraźni w swój własny sposób, dlatego z każdym z nich ta przygoda była odmienna. 

Zdarza się Panu sięgać po poezję współczesną? Ma Pan ulubionych poetów?

Bardzo lubię poezję Marcina Świetlickiego, chociaż nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by śpiewać coś z jego twórczości, ale bardzo cenię, lubię czytać i mam przyjemność się z nim przyjaźnić. Zdarza mi się czytać twórczość innych autorów, ale jakoś tak nie zapadają mi w pamięć. 

Na koncercie, jak i płycie, nie brakuje kultowej „Tolerancji".  Powstała na okoliczność tak samo zatytułowanego koncertu na rzecz chorych na AIDS, który odbył się w 1991 r. w Warszawie. To Pana utwór - wizytówka, a także utwór idealny na dzisiejsze czasy, który wielokrotnie wykonuje Pan w duecie. Co ten utwór ma takiego w sobie, że ciągle wywołuje emocje? 

Nie wiem, jak to nazwać. “Tolerancja” ma w sobie jakąś prostotę, istotną dla każdego. “Tolerancja” jest piosenką, którą moi ziomkowie znają najlepiej, może również dlatego, że znalazła się w jednym z podręczników szkolnych w pewnym momencie, a to z pewnością spotęgowało znajomość tej piosenki. Mi się nie znudziła. Czasami wydaje mi się, że można posłuchać czegoś innego w moim wykonaniu, ale proszę bardzo (Śmiech).

Czy jesteśmy tolerancyjnym narodem?

Jako naród nie jesteśmy tolerancyjni. Mamy bardzo dużo lekcji do odrobienia. Gdybym się teraz rozgadał, prawdopodobnie, nie starczyłoby nam czasu do rana (Śmiech).

Nie wyobraża Pan sobie życia bez sceny?

Słabo. Mam świadomość, że przyjdzie czas, że już nie będę mógł śpiewać, bo do tego trzeba mieć bardzo jędrne mięśnie twarzy i to się w pewnym momencie może po prostu załamać. Mam nadzieję, że odczytam ten moment, kiedy już nie powinienem śpiewać. Nie będę się pchał na scenę, kiedy nie będę mógł dać z siebie 100% jakości. 

Zapytam jeszcze, czy przygląda się nowym talentom, debiutantom oraz młodym wykonawcom i temu, co mają muzycznie do zaoferowania? Jak ocenia Pan kondycję sceny młodej muzycznej obecnie?

To rzeczywiście bardzo ciekawa scena. Niezwykły jest poziom kompetencji młodych ludzi wchodzących na scenę. Bardziej jako meloman interesuję się muzyką jazzową, w związku z tym, na tej scenie jest kilkunastu muzyków światowej klasy. Czasami jest tak, że są znani w Nowym Jorku, Londynie, Tokio a nie są znani w Polsce. Połowa tych talentów znajduje się w sieci, a to jest świat zakryty, nawet dla tych, którzy go śledzą i są w interakcji. 

niedziela, 12 listopada 2023

Cykl #mariolapoleca (11): "Uwierz w Mikołaja" [RECENZJA FILMU]

Cykl  #mariolapoleca (11): "Uwierz w Mikołaja" [RECENZJA FILMU]


















fot. plakat filmu

W tym przedziwnym czasie warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim najnowszym cyklu #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji filmu "Uwierz w Mikołaja", będącego ekranizacją bestsellerowej powieści świątecznej autorstwa Magdaleny Witkiewicz o tym samym tytule. Zdjęcia realizowane były w Bielsku-Białej, Goczałkowicach-Zdroju, okolicach Milówki i w Warszawie w styczniu i lutym 2022 roku. Film początkowo na ekrany kin w całej Polsce miał trafić pod koniec minionego roku, ale jego premierę przesunięto na 2023 rok. 

***

Cykl  #mariolapoleca (11): "Uwierz w Mikołaja" [RECENZJA FILMU]

UROCZYSTA PREMIERA MEDIALNA: 6 listopada 2023, Warszawa

PREMIERA KINOWA: 10 listopada 2023

GATUNEK FILMU: świąteczny film fabularny

SCENARIUSZ: Ilona Łepkowska

REŻYSERIA: Anna Wieczur

PRODUKCJA: MTL Maxfilm

KOPRODUKCJA: Artrama

DYSTRYBUCJA: Kino Świat

***

Recenzja powstała we współpracy z Dystrybutorem. 

OBSADA: Teresa Lipowska, Aleksandra Grabowska, Grzegorz Daukszewicz, Agnieszka Więdłocha, Antoni Pawlicki, Wiktoria Nowak, Mateusz Janicki, Cezary Żak, Dorota Kolak, Bohdan Łazuka, Elżbieta Starostecka, Jerzy Rogalski, Ewa Szykulska, Dorota Stalińska, Marta Lipińska, Krystyna Tkacz, Grażyna Zielińska, Elżbieta Jodłowska, Maciej Damięcki, Sebastian Cybulski, Arkadiusz Smoleński i inni

Pięcioletnia Zosia (w tej roli Wiktoria Nowak) wraz ze swoją mamą (Agnieszka Więdłocha), mimo kiepskiej sytuacji finansowej, próbują przygotować tradycyjną rodzinną wigilię, a pomóc im w tym może Robert (Mateusz Janicki) – pełniący służbę w Święta samotny policjant, który z czystej potrzeby serca chce dla kogoś zrobić coś dobrego. Agnieszka (Alicja Grabowska) dzwoni do swojej babci Helenki (Teresa Lipowska), która mieszka sama w drewnianym domku, na którego drzwiach co roku wiesza wianek z łyżwami. To pełna energii i pomysłów starsza pani, miłośniczka Zumby, dyrygentka, a także  miłośniczka świeżo pomalowanych paznokci. To właśnie podczas tej czynności łamie nogę. Nie chce zawracać głowy bliskim, dlatego, kiedy jej lekarz (Dariusz Jakubowski) mówi jej o Domu Seniora Happy End, postanawia w nim spędzić zbliżające się święta. Dyrektorką Happy Endu jest Krystyna (Dorota Kolak). Kiedy Agnieszka poszukuje swojej babci, ląduje w jej drewnianym domku, który zostaje zasypany. W tym samym momencie, w ciekawych i nieco mrożących krew w żyłach okolicznościach poznaje Mikołaja (Grzegorz Daukszewicz), który nie tylko tak ma na imię, ale też jedzie do dzieciaków swoich znajomych z prezentami. Pod wpływem śnieżycy, ale przede wszystkim poznania Agnieszki rezygnuje ze spędzenia tego magicznego czasu w tropikach. 

***

Odliczać do świąt można na różne sposoby - biegając po sklepach w poszukiwaniu świątecznych dekoracji, piekąc ciasteczka, słuchając ponadczasowego "Last Christmas", czytając książki, w których królują zimowe motywy, ale również - udając się do kina na świąteczne filmy. Kolejny, po "Koniec świata czyli Kogel Mogel 4", film w reżyserii Anny Wieczur i według scenariusza Ilony Łepkowskiej jest ku temu świetną okazją. 

Wiele jest powodów, dla których warto go zobaczyć. Jednym z nich jest udział w tej produkcji tuz polskiej kinematografii. Na próżno szukać kolejnego filmu, w którym na jednym ekranie można spotkać Teresę Lipowską, Elżbietę Starostecką, Martę Lipińską, Jerzego Rogalskiego, Macieja Damięckiego, Dorotę Stalińską, Ewę Szykulską, czy Grażynę Zielińską. Każdy z tych aktorów, ale też z całej reszty tych, których nie sposób wymienić, zasługiwałby na osobny akapit i gratulacje. W tym momencie jednak ta recenzja nie miałaby kilka akapitów, a kilkadziesiąt stron, a nie o to w tym wszystkim chodzi. Czas więc na wyróżnienie tych, którzy swoimi kreacjami aktorskimi w dniu premiery wywarli na mnie największe wrażenie. 

Jako pierwszą chciałabym wyróżnić Panią Teresę Lipowską, która pod wpływem roli Barbary Mostowiak, w którą wciela się w serialu "M jak Miłość" stała się ukochaną babcią wszystkich Polaków. W momencie, w którym na ekranie kinowym zaprezentowała się w roli babci Helenki, stworzyła konkurencję dla seniorki rodu Mostowiaków. Widać, że aktorka starała się stworzyć postać, która różni się nieco od kultowej już babci Basi. Helena jest pełną pozytywnej energii miłośniczką Zumby, kreatywnego spędzania wolnego czasu i...kolorowych paznokci. W Happy Endzie jest inicjatorką koncertu kolęd. To kolejne wcielenie Teresy Lipowskiej, które widzowie bez dwóch zdań pokochają. 

Elżbieta Starostecka (Eleonora) na szklany ekran wraca po wielu latach przerwy i robi to w wielkim stylu. Jej bohaterka jest zadbaną, elegancką pensjonariuszką, która co prawda podkreśla na każdym kroku, że jest gotowa na koniec, ale mimo tego korzysta z uroków życia. Pewnego dnia ucieka do miejscowego centrum handlowego na świąteczny makijaż. Starostecka na ekranie podczas śpiewania kolęd prezentuje też swoje zdolności wokalne.

Grzegorz Daukszewicz w roli (nie do końca świętego) Mikołaja kradnie show. Jego pierwsze spotkanie z Agnieszką (Aleksandra Grabowska) prawie kończy się tragicznie, ale z każdą kolejną scemą  ich  relacje stopniowo się ocieplają. Na ekranie widać, że Daukszewicz i Grabowska bardzo lubią się również prywatnie. 

Dorota Stalińska to kolejna aktorka, wnosząca w całą tę historię pozytywną energię, ale też akcent humorystyczny, którzy bierze się z nadużywania przez jej bohaterkę słów "ja pierdolę". 

Nie można nie wyróżnić tutaj rozbrajającej Wiktorii Nowak, czyli filmowej Zosi, która debiutuje na szklanym ekranie. Jej bohaterka jest przykładem tego, że warto i trzeba cieszyć się z małych rzeczy. Pokazuje, że w każdej, nawet krytycznej sytuacji, można myśleć o bliskich. 

W filmie pojawiło się też kilka ról epizodycznych. Jednak każdy z ich odtwórców wniósł do tej zimowej historii coś, dzięki czemu został zapamiętany. W tym gronie znaleźli się - Jerzy Rogalski, czyli Albert, Ewa Szykulska w roli Malwiny, Izabella Olejnik jako Irenka,  rozbrajający wręcz Bohdan Łazuka, czyli pomysłowy Zenon, Sebastian Cybulski jako zięć na niby, ale także Michalina Sosna jako postać nieco zimna i wyrachowana, czy Arkadiusz Smoleński, którego można oglądać już w drugim filmie w reżyserii Anny Wieczur według scenariusza Łepkowskiej. Tym razem zagrał ochroniarza, który znalazł błąkającą się po miejscowym centrum handlowym małą Zosię. 

Trochę uwagi warto również poświęcić lokalizacji, w której film był realizowany. W filmie będącym ekranizacją powieści Magdaleny Witkiewicz pokazano aż cztery miasta. W największej mierze promowano Bielsko-Białą, ale nie zapomniano również m.in. o Warszawie. 

Film skierowany jest do sympatyków Magdaleny Witkiewicz i jej książek, ale też do fanów największych gwiazd polskiej kinematografii. To także świetna propozycja dla miłośników świątecznego klimatu i...nieco wcześniejszego odliczania do świąt, niż zazwyczaj. 

W kinach w całej Polsce od 10 listopada. Idźcie do kina. Serdecznie polecam.