czwartek, 26 czerwca 2025

Wiktor Zborowski o komedii geriatrycznej, knedlikach, piwie i darciu kotów z Opanią [WYWIAD]

 Wiktor Zborowski o komedii geriatrycznej, knedlikach, piwie i darciu kotów z Opanią [WYWIAD]













fot. Małgorzata Krawczyk

27. edycja Kina na Granicy po obu stronach Olzy odbywała się od 30 kwietnia do 4 maja. Pierwszy raz na tym wydarzeniu pojawił się Wiktor Zborowski.

Zdradził, z czym kojarzą mu się Czechy, opowiedział o przyjaźni z Marianem Opanią i pracy na planie filmu “Dalej jazda”, który zgromadził w kinach ponad pięćset tysięcy widzów i debiutującym na szklanym ekranie 9 maja, filmie “Dziadku, wiejemy”.

Spotykamy się na 27. Kinie na Granicy. Jak zareagował Pan na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego?

Zareagowałem z radością, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem na tym wydarzeniu, bo nie składało się. Wreszcie się udało. Jestem bardzo zadowolony.

Festiwal łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Zadając to pytanie gościom festiwalowym na przestrzeni lat, najczęstsze skojarzenia, to przeważnie smażony ser i piwo.

Kiedyś przyjechałem z mamą, wracaliśmy z wakacji na Węgrzech. Pamiętam przepiękną Pragę. To jeszcze były czasy Czechosłowacji, kiedy przyjechałem też jako aktor z Teatrem Narodowym.

Z Czechami kojarzą mi się houskové knedličky, hranolky, pyszne czeskie piwo, ale też Becherovka i Jelínek (śmiech).

Pana ulubieni czescy przedstawiciele literatury i świata filmu to…

Wiadomo, Jaroslav Hašek, Bohumil Hrabal. Z filmów, to na pewno “Pociągi pod specjalnym nadzorem”, “Pali się, moja panno”.

“Dalej jazda” to pierwszy z dwóch filmów, który można zobaczyć w Cieszynie. To tytuł, który osobiście bardzo mnie wzruszył. Ma on też walory edukacyjne. Myślę, że pod jego wpływem, wielu osobom udało się zrozumieć, czym tak naprawdę jest Alzheimer. Spotykał się Pan z podobnymi opiniami, ze strony widzów?

Tak. Tak duży sukces tego filmu był do pewnego stopnia zaskoczeniem dla nas wszystkich. Ponad pięćset tysięcy widzów w kinach, to jak na polski film, wspaniały wynik. Nikt nie myślał, że odniesie aż taki sukces frekwencyjny. Jednak, kiedy zobaczyłem ten film po montażu, stwierdziłem, że chyba będzie się podobał.

Gdyby miał Pan prace nad tym filmie zawrzeć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Nazywam ten film komedią geriatryczną (śmiech).

Rozwińmy to, proszę.

Po prostu, główne role grają aktorzy, będący już w poważnym kwiecie wieku. Można się pośmiać, czasami nawet łzę uronić. Taka to jest komedia geriatryczna. I do śmiechu, i do płaczu.

Po wspominanym sukcesie frekwencyjnym pytanie o to, czy jest szansa na jego kontynuację, samo się nasuwa.

Myślę, że jest i to chyba nawet w niedługim czasie.

Pan wcielił się w Antoniego Kryskę, sąsiada Gugulaków, z którymi, a szczególnie z nim, przeważnie darł koty, ale tak naprawdę był jego przyjacielem. W budowaniu tej postaci pomogło również, że przyjaźni się Pan z Marianem Opanią, prawda?

Tak, z Mańkiem bardzo się przyjaźnimy, a nawet żremy się tak samo, jak Kryska i Gugulak. Autentycznie, przy ekipie, skakaliśmy sobie do gardeł, a po sekundzie był już spokój. Czasami więc udawaliśmy, a innym razem nie.

Co było największym wyzwaniem w graniu Antoniego Kryski?

To facet zaprzyjaźniony z Gugulakiem. Po prostu, nawet jeśli coś mu się nie podoba, to mu o tym powie, ale i tak pójdzie za nim w ogień. Tego wymaga przyjaźń.

Czy Pana ulubiona scena, to ta, w której z Marianem Opanią nakładacie kominiarki?

Tak, była to bardzo zabawna scena.

“Dziadku, wiejemy”, to drugi film z Pana udziałem, który można zobaczyć podczas rzeczonego przeglądu. Jak wspomnieliśmy, jest skierowany do najmłodszych widzów. Premierę miał 9 maja. Podobno, w tym filmie familijnym, nazywanym kinem drogi, odnalazł się Pan już na etapie scenariusza. Jednym z powodów przyjęcia przez Pana tej roli było wcielanie się w czarny charakter?

Też. Wcielenie się w czarny charakter, to zawsze dla mnie szalenie nęcąca propozycja. Tylko kilka razy, w całej swojej karierze zawodowej, zagrałem takiego bohatera.

Nie wynika to z tego, że nie nadaję się do zagrania takiej roli. W pewnym serialu u Piotrka Wereśniaka zagrałem bardzo paskudną postać. W mojej opinii zagrałem bardzo dobrze, ale to widzowie decydują. Chcą mnie oglądać raczej w komediowych wcieleniach.

Pan wolałby grać negatywne postaci?

To nie kwestia woli. Chciałbym po prostu zagrać czasem coś w kontrze. Jak mi się udaje tylko dostać jakąś propozycję, przyjmuję ją z radością.

Jak w kilku słowach opisze Pan swojego bohatera?

To charakterologicznie wredny typ, ale przedstawiony przeze mnie, przez panią reżyser, Olgę Chajdas i pana scenarzystę, Emila Płoszajskiego w barwach groteskowych.

Jak pracuje się z dziećmi? Pomógł Panu fakt, że jest dziadkiem?

Z dzieciakami na planie nie miałem częstego kontaktu. Dużo rozmawiałem jedynie z Filipem Tkaczykiem, który wciela się w Adama.

Miał Pan wrażenie, że po zakończeniu pracy na planie tego filmu przybyło Panu wnuków?

(śmiech) Aż do tego stopnia, to nie. Na planie spędziłem jedynie pięć dni, ale za to, szalenie intensywnych. Jednocześnie kończyłem zdjęcia do “Dalej jazda”.

Czasami można być na planie krótko, a jednak zagrać coś istotnego.

Tak. Wymagało to dużego wysiłku, bo musiałem wracać z Dolnego Śląska do Warszawy, tam kontynuować zdjęcia do filmu w reżyserii Mariusza Kuczewskiego.

Było śmiesznie, ponieważ właśnie na potrzeby filmu “Dalej jazda”, 1:1, w górach, została zbudowana latarnia morska, która wyglądała bardzo autentycznie. Ludzie, którzy przechodzili obok niej, nie wierzyli własnym oczom. Przecież, jeszcze tak niedawno tu byli i żadnej latarni nie było. Nie można było robić sobie pamiątkowych zdjęć w tym miejscu.

Co najbardziej ceni Pan w Oldze Chajdas, reżyser filmu “Dziadku, wiejemy!”

W Oldze cenię upór i konsekwencję, które ma w sobie, a jednocześnie szaloną delikatność w kontakcie z aktorami.

Młodość, radość, kariera oczami Viki Gabor [WYWIAD]

Młodość, radość, kariera oczami Viki Gabor [WYWIAD]















fot. Karolina Zajączkowska

Viki Gabor, wokalistka młodego pokolenia przyjechała do Wisły, by zagrać koncert w ramach projektu TVN. Podczas krótkiej, aczkolwiek treściwej rozmowy z „Głosem Ziemi Cieszyńskiej“ wspominała swój udział w programie The Voice Kids, ale też opowiedziała o płycie Terminal 3, duecie z Kayah i współpracy z raprerem Alberto.

Jak w kilku słowach opisałabyś przemianę, którą jako wokalistka przeszłaś od swojego udziału w drugiej edycji The Voice Kids?

Od udziału w tym programie tak naprawdę wszystko się zaczęło. Ten program dużo mi dał. Rozwinęłam się muzycznie i mentalnie. To wspaniała przygoda. Bardzo się cieszę, że mogłam jej doświadczyć. Poznałam mnóstwo wspaniałych osób.

Byłabyś w miejscu, w którym jesteś teraz, gdybyś nie zdecydowała się na udział w programie?

Trudne pytanie. Kiedy ktoś chce spełnić swoje marzenia, będzie do tego dążyć. Myślę, że również bez udziału w tym programie zaszłabym daleko.

Masz 17 lat, a na swoim koncie już trzy płyty. Ostatnia, „Terminal 3″, ukazała się 21 czerwca 2024 roku. Zastanawia mnie jej nazwa. Czy trójka w tytule sugeruje, że to Twoja trzecia płyta w dorobku, czy ma tutaj inne znaczenie?

To faktycznie zaznaczenie tej mojej trzeciej płyty w dorobku. To nowy rozdział, który miał dla mnie pod względem muzycznym ogromne znaczenie. Między ostatnią płytą a tymi, które wydałam wcześniej, jest duża przepaść. Na najnowszej płycie pokazuję, jaką drogę przeszłam.

Gdybyś pracę nad „Terminalem 3″ miała zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Za każdym razem, kiedy kończę płytę, zamykam pewien rozdział. Po każdym takim etapie jestem pewna, że kolejne fajne wyzwania przede mną.

Masz już pomysł na kolejną płytę?

Pomysł jest. Siedzę w studio i nagrywam. Dużo pracy przede mną, ale mam nadzieję, że za niedługo wybiorę piosenki, które się na niej pojawią. Za każdym razem, kiedy kończę pracę nad jedną płytą, mam już pomysł na kolejną.

„Ramię w ramię” to piosenka, którą nagrałaś z Kayah. Jak to jest, spotkać się w pracy z tak wspaniałą wokalistką?

To niesamowite uczucie. Możliwość nagrania wspólnego utworu z tak wspaniałą wokalistką jest dla mnie ogromnym zaszczytem. Od małego słucham jej utworów. Jest wspaniałą osobą.

Bierzesz pod uwagę, że w przyszłości, w innym utworze, połączycie swoje siły ponownie?

Po jednej współpracy nigdy nie zamykam się na kolejne, więc to bardzo możliwe.

Ogromne wrażenie wywiera fakt, iż piosenka „Ramię w ramię”, którą nagrałaś razem z Kayah, osiągnęła już 62 miliony odsłuchań na YouTube. To piosenka, która jest swego rodzaju hymnem kobiet. Co czuje artysta, którego piosenka osiąga taki wynik?

Ogromną satysfakcję i radość. To nie równoważy się z niczym innym.

To nie Twój jedyny featuring, albowiem w ubiegłym roku nagrałaś  duet z Alberto. To Twój pierwszy taki duet. Odnalazłabyś się w rapie?

Nie wiem. (śmiech) Cały czas kombiuję muzycznie, więc może coś rapowego wejdzie w końcu na nową płytę. To trochę inny, ale bardzo fajny muzyczny kierunek. Prywatnie słucham dużo rapu i cieszę się, że miałam okazję popracować z Alberto. Z każdym artystą pracuje się inaczej.

Miałaś takie marzenie, by nagrać coś z którymś z raperów, prawda?

To prawda. Chciałam tego od dawna. Fajnie, że się udało.

Spotykamy się w Wiśle. Z tego, co się orientuję, w Wiśle występujesz po raz pierwszy, ale w okolicach częściej. Jak wraca się w te strony?

Fajnie się wraca w te strony. Lubię góry, więc odnajduję się tutaj. (śmiech) Cieszę się, że tu jestem, ale jeszcze bardziej cieszy mnie to muzyczne spotkanie.

niedziela, 18 maja 2025

Iwona Rejzner (nie) tylko o "M jak miłość" [WYWIAD]

 Iwona Rejzner (nie) tylko o "M jak miłość"  [WYWIAD]














fot. Grażyna Gudejko

Z Iwoną Rejzner spotkałam się w Warszawie. Rozmawiamy o serialu "M jak Miłość", w którym od 1751 odcinka wciela się w Dorotę Kawecką, o poruszaniu na ekranach tematu choroby nowotworowej, schodzeniu z trudnych emocji po wymagających scenach, ale też o podróżach i siatkówce plażowej. 

Aktorka. Niegdyś również prezenterka telewizyjna. Na swoim koncie ma Pani także współpracę z "Pytaniem na śniadanie", gdzie kilka lat temu dzieliła się z widzami prognozami pogody, a teraz często wraca tam Pani jako gość. To są zawsze bardzo miłe spotkania, pełne pozytywnej energii, prawda?

Tak, to są zawsze bardzo miłe spotkania. A odnośniej tej prognozy pogody: kiedy zaczęłam grać w "M jak miłość", zaproszono mnie do Pytania na Śniadanie. W ramach miłej niespodzianki na antenie został wówczas wyemitowany początek archiwalnego felietonu o gadżetach zimowych, który prowadziłam kiedyś dla Pytania na Śniadanie. Przez to, że został pokazany jedynie fragment o tym, że w Zakopanym jest bardzo zimno, potem w mediach pojawiła się informacja, że w Pytaniu na Śniadanie prowadziłam prognozę pogody 😊. 

Nie dalej jak na dzień przed naszym spotkaniem, opowiedziała Pani na antenie o swojej ostatniej podróży na Maltę. Przy tej okazji, po kilku latach, prowadziła Pani samochód, który ma kierownicę po drugiej stronie. Tego się nie zapomina? (Śmiech.) 

Trudno określić, czy tego się nie zapomina.

Kiedyś pojechałam na dwa miesiące do Cape Town w charakterze modelki. Na początku w ogóle nie korzystałam z samochodu, ale kiedy dojechał do mnie mąż, pożyczyliśmy auto. W Cape Town również ruch jest lewnostronny. Na początku dużego skupienia wymagało, by nie popełnić jakiegoś błędu. ale szybko się przyzwyczaiłam. To właśnie w RPA nauczyłam się prowadzić auto z kierownica po prawej stronie.

Wspominam o tym, ponieważ jest Pani nie tylko aktorką, ale też miłośniczką podróży i...siatkówki plażowej. Czy podczas Pani ostatniej podróży na Maltę, znalazł się także czas na tę aktywność?

Nie. Na Maltę pojechałam z przyjaciółką, która w ogóle nie gra w siatkówkę plażową. Nie szukałam tam okazji do grania. Pogoda też nie sprzyjała graniu w plażówkę. 

Co takiego daje Pani ta aktywność fizyczna, czego nie dają inne sporty? 

Ten sport daje endorfiny. Siatkówka plażowa wymaga wysiłku. Zaczynałam od siatkówki halowej,  ale w pewnym momencie zaczęła mnie nudzić. Plażówka to w zasadzie inna gra. W drużynie są dwie osoby, a ciągłe bieganie po piasku sprawia, że człowiek bardziej się męczy. Dla grającego kontaktu z piłką jest też więcej, niż w siatkówce halowej. Na każdej z dwóch osób z drużyny ciąży odpowiedzialność, by zdobywać punkty i bronić boiska. 

Plażówka na pewno pozwala mi też zachować figurę. (Śmiech.) Zaczynam dzień od słodkości i na słodkościach kończę, więc gdyby nie ta siatkówka, to nie wiem, co by było. (Śmiech.) 

Jaka jest Pani podróż marzeń?

Kiedyś marzyłam o podróży camperem przez świat, ale stałam się bardziej wygodna i teraz raczej wolałabym nocować w hotelu. (Śmiech.) Jeśli chodzi o destynację marzeń to chciałabym kiedyś zobaczyć Hawaje. 

Majówkę spędziłam razem z dziećmi i mężem we Włoszech. 

Filmowa rola marzeń, to pewnie taka, w której mogłaby Pani połączyć miłość do siatkówki i podróży. Czy się mylę? Ja czekam na Pani główną rolę w filmie.

Nie liczę na to, że w filmie będę grała w siatkówkę. (Śmiech), ale chętnie wzięłabym  udział w projekcie z podróżami w tle. Ciepło i słońce, to warunki idealne. Nie jest istotne, czy będzie to rola dramatyczna, czy komediowa. Odnajdę się w każdej z tych kreacji. 

Mam nadzieję, że po tym wywiadzie brama energetyczna się otworzy i posypią się propozycje. (Śmiech.) 

Już od pierwszych minut naszego spotkania, zaraża Pani pozytywną energią.  Uśmiech nie schodzi Pani z twarzy. Takie nastawienie, to Pani świadomy wybór? Chyba nawet nie mogłaby Pani inaczej?

Staram się być pozytywną osobą na co dzień. Skupiam się na szukaniu pozytywów, a nie na tym, co negatywne. 

Usłyszałam ostatnio, że pozytywne cechy w sobie trzeba nieustannie rozwijać. Jak Pani nad nimi praccuje?

Kiedy jestem w złym nastroju, staram się go zniwelować i nie zadręczać nikogo takim nastawieniem. 

Swoją pozytywną energią dzieli się Pani nie tylko na planie filmowym, ale także na swoich oficjalnych profilach w mediach społecznościowych, gdzie obserwuje Panią coraz więcej osób. Tak dzieje się m.in. za sprawą roli Doroty Kaweckiej, w którą wciela się Pani od 1751 odcinka. Zastanawiała się Pani kiedykolwiek nad tym, czy gdyby nie Pani rola w serialu, byłaby w tym miejscu, w którym jest teraz?

Nie zastanawiałam się nad tym, ale faktycznie większa rozpoznawalność pojawiła się z momentem rozpoczęcia mojej przygody z serialem "M jak miłość". To bardzo fajna przygoda. Wspaniale mi się tam pracuje, ludzie są przesympatyczni. Atmosfera na planie jest świetna. 

Rola jest bardzo ciekawa. Dorota do tej pory przechodziła przez różne stany emocjonalne. Na początku była kokieteryjna i tajemnicza, nie było wiadomo, czego się po niej spodziewać. 

Choroba ją zmieniła. Cieszę się bardzo, że dane było mi to zagrać, ponieważ wymagało ode mnie wejścia w emocje, których do tej pory jako aktorka, nie miałam możliwości pokazać. 

Kiedy trafiła Pani do Jerzego Gudejko, współpracę rozpoczął od zalecenia, że powinna Pani nagrać dobrego, aktualnego self-tape, w którym pokaże Pani swoje aktualne aktorskie możliwości. Wtedy poprosiła Pani kolegę aktora, by zagrał z Panią w dynamicznej scenie.

To prawda. Dzięki Jerzemu i temu, że w odpowiednim momencie producent zobaczył mój selftape,  dostałam tę rolę. Jestem też wdzięczna Leszkowi Żukowskiemu, który mi w tym nagraniu partnerował. 

Lubi Pani oglądać siebie na ekranie, czy jednak, jak większość aktorów, wręcz Pani tego nie znosi? (Śmiech.)

Lubię. Uważam, że zawsze można dostrzec coś, co można było zrobić inaczej albo lepiej, aczkolwiek powiem szczerze, że raczej akceptuję to, co widzę na ekranie. 

Razem z Arkiem Smoleńskim tworzycie, nie tylko w moim odczuciu, jeden z najbardziej lubianych duetów ekranowych. Jak Wy to robicie? (Śmiech.)

Lubimy się też prywatnie. Darzymy się sympatią, a to przekłada się na ekran. Wtedy aktorom po prostu gra się łatwiej. 

Razem działacie też charytatywnie. 

Jeśli widzę w czymś sens, chętnie biorę w tym udział. Nie jestem w stanie odpowiadać co prawda na każdą prośbę o wsparcie, ale kiedy mogę pomóc, zawsze chętnie to robię.

Poruszacie temat chorób onkologicznych. Czy miała Pani takie sytuacje, w których napisał do Pani ktoś, kto pod wpływem wątku, zadbał o swoje zdrowie, zrobił badania?

Dostałam dużo wiadomości od osób, które przeszły chorobę onkologiczną albo mają w rodzinie kogoś, kto obecnie się z nią zmaga. Faktycznie, ludzie pisali, że ten wątek w jakiś sposób im pomógł stawić czoła chorobie, ale też, że wywołał wiele emocji ze względu na wspomnienia. Sporo osób utożsamia się z Dorotą i jej zmaganiami. 

Do tej pory zagrała Pani wiele wzruszających scen, a wiele podobnych przed Panią. Jaki jest Pani sposób na schodzenie z emocji, po zagraniu trudnych emocjonalnie scen? Jak Pani odreagowuje?

Sport trochę pomaga. Wydaje mi się jednak, że nie zawsze da się wszystko  z siebie zrzucić. Czasami zdarzają mi się sny, po których czuję niepokój. Myślę, że może to być konsekwencja silnych emocji, w które zdarza mi się wchodzić chcąc pokazać jak najlepiej przez co przechodzi grana przeze mnie postać. 

Jak Pani, tak i Arek, bardzo chętnie dzielicie się w swoich social mediach relacjami z planu. Widać, że świetnie się bawicie, co jak wspominałyśmy, przekłada się oczywiście na ekran. Mam wrażenie, że Pani robi więcej zdjęć a Arek więcej relacji. 

Mamy podobne poczucie humoru, co sprawia, ze bez problemu tworzymy wspólne materiały na social media. Dobrze się przy tym bawimy, więc jak jest więcej czasu między ujęciami, to go chętnie wykorzystujemy wzbogacając nasze social media. (Śmiech). 

Sporą rolę w całej tej historii odgrywa Tomasz, były mąż Pani bohaterki, w którego wciela się Ziemowit Wasielewski. Spotkaliście się w pracy po raz pierwszy, czy mieliście okazję pracować razem już wcześniej? 

Spotkaliśmy się po raz pierwszy na planie "M jak Miłość". Rola Ziemowita bardzo mi się podoba. Uważam że świetnie kreuję tę rolę. Wizerunek i gra aktorska świetnie się tutaj dopełniają.

środa, 14 maja 2025

Maryla Rodowicz nie tylko o swoich największych przebojach [WYWIAD]

Maryla Rodowicz nie tylko o swoich największych przebojach [WYWIAD]
















fot. Maryla Rodowicz / Facebook

Maryla Rodowicz, artystka, której przedstawiać nie trzeba, bo jej mniej i bardziej znane przeboje nucą wszyscy, 17 stycznia zagrała akustyczny koncert w Cavatina Hall w Bielsku-Białej.

Opowiedziała o latach spędzonych na scenie, przyjaźni z Agnieszką Osiecką, największych przebojach w nowych aranżacjach oraz o tym, co z tym wszystkim mają wspólnego... naleśniki.

Spotykamy się w Cavatina Hall w Bielsku-Białej. To miasto dość często pojawia się na Pani trasie koncertowej. Jak wraca się w te strony?

Oj, gdzie ja nie byłam przez te blisko sześćdziesiąt lat kariery scenicznej. (śmiech) Grałam tutaj rok temu, a na koncert, przed którym rozmawiamy, również wyprzedała się cała sala. To bardzo miłe.

Te najbardziej i mniej znane utwory zabrzmią w nowych akustycznych aranżacjach z akompaniamentem dwóch gitar. Taka forma koncertu to powrót do klimatu z początków Pani kariery, kiedy na scenie towarzyszyli Pani tylko gitarzyści. Co najbardziej lubi Pani w tej akustycznej odsłonie swojej twórczości?

Klimat, który jest zupełnie inny. Kiedy gra się w plenerze, to zupełnie coś innego. Inna atmosfera, przesłanie. Tutaj mogę zagrać utwory, których nie wykonuję w plenerze, ponieważ nadają się jedynie do tak klimatycznej sali jak ta.

Jakie to utwory?

Jest ich sporo. To m.in. "Ludzkie gadanie", znane też jako "Gadu gadu", utwór "Z gwinta", "Sama chciała", "Na brudno" lub "Największa miłość, najcięższy grzech".

Na scenie muzycznej obecna jest Pani od ponad 57 lat. Kiedy to minęło? (śmiech)

Chciałabym powiedzieć, że szybko, ale nie to nie do końca tak. (śmiech) To tysiące koncertów, około dwóch tysięcy utworów. Mój repertuar jest tak duży, że zawsze pojawia się problem, co zagrać.

Gdyby miała Pani zamknąć ten czas w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Nie da się tego podsumować ani w jednym słowie, ani jednym zdaniu. Na tyle lat na scenie składają się różne etapy mojego życia, różne problemy, różne składy muzyczne. W latach 80. urodziłam troje dzieci. To była inna epoka, nastąpiły wtedy wielkie społeczne zmiany. Różnie bywało.

„Moja energia bierze się stąd, że ja lubię żyć. Że lubię ludzi, że lubię robić to, co robię, że udzielam wywiadów, że mam spotkania, że idę do sklepu po bagietkę". No właśnie, jest Pani osobą niezwykle pozytywnie nastawioną, co przekłada się także na Pani twórczość.

W swoim repertuarze mam też utwory dosyć nostalgiczne i wtedy muszę przestawiać się z trybu, gdzie daję bardzo dużo energii, na ten bardziej spokojny.

Zaskakuje Pani nie tylko wspaniałymi kreacjami scenicznymi, takimi, jak chociażby podczas Sylwestra, ale także pomysłami na wspaniałe duety i nowe aranżacje swoich kultowych przebojów. Wróćmy jednak do tej kreacji, którą przyodziała Pani w ostatnią noc starego roku, podczas Sylwestra z Polsatem.

Za tę kreację odpowiedzialny jest Jakub Jasiński, młody projektant z Poznania. Wysłał mi sporo swoich propozycji, spośród których wybrałam tę, która podobała mi się najbardziej. Wykonanie tej kreacji wcale nie było łatwe, ponieważ te paski musiał malować, potem wyklejał je kamieniami. Efektem końcowym byłam zachwycona. Dzień wcześniej mierzyliśmy kapelusz, który okazał się bardzo ciężki. Nie trzymał się, więc przyłożył do niego niewidoczną, elastyczną żyłkę. Podczas występu nie za bardzo mogłam się ruszać, ale dałam radę.

W duecie z Mrozu wykonała Pani "Sing-sing", Roxie Węgiel towarzyszyła Pani w utworze "Damą być", a Dawid Kwiatkowski nagrał z Panią "Wielką wodę". Jest jakiś klucz, według którego wybiera Pani artystów, z którymi tworzy te staro-nowe duety?

Moja lista ulubionych artystów jest długa. Jednak sprawami związanymi z duetami zajmuje się Warner Music Polska.

Z moich obserwacji wynika, że to właśnie duet z Dawidem Kwiatkowskim wywołał największą radość i poruszenie wśród Waszych słuchaczy.

"Sing sing" i "Damą być" to utwory wesołe, rytmiczne. "Wielka woda" jest też rytmiczna, ale ma tak wzruszający tekst, że wywołuje całą gamę emocji. Teledysk jest dopełnieniem całości i też wywołuje ciarki.

Autorką tekstów do wszystkich trzech wymienionych tutaj utwórów jest Agnieszka Osiecka. Nie jest tajemnicą, że się przyjaźniłyście. Jak ją Pani wspomina?

Agnieszka Osiecka była wyjątkową osobą, niesamowitą postacią, kobietą i poetką. To, że pozwoliła mi się tak do siebie zbliżyć, jest dla mnie wyróżnieniem. Razem przeżyłyśmy wiele bardzo interesujących momentów.

Te duety z młodym pokoleniem artystów powodują, że na Pani koncertach bawi się coraz więcej młodzieży. Co czuje artysta, kiedy jego muzyka łączy pokolenia?

Wtedy przede wszystkim czuję ogromną satysfakcję, że ci tak młodzi ludzie odnajdują się w moim repertuarze. Dzieje się też dlatego, że mam same dobre, wartościowe teksty. Młodzi szukają w muzyce czegoś więcej niż tylko efektownej formy.

Kogo, oprócz Roxie, Mroza i Dawida Kwiatkowskiego zaprosiła Pani na płytę, która ma ukazać się w kwietniu tego roku?

(śmiech) Nie powiem. Mam kilka nazwisk, ale pozostaną moją tajemnicą. Zdradzę jednak, że każda współpraca zaczyna się od... naleśników. Za kilka dni mam spotkanie z artystą "X", którego uwielbiam. Cieszę się, że razem zaśpiewamy jeden z utworów, który znajdzie się na płycie. Chciał od razu przejść do rozmów zawodowych, ale powiedziałam, że najpierw naleśniki. (śmiech)

Czego Pani uczy się od artystów młodego pokolenia, a czego to oni uczą się od Pani?

Przede wszystkim poznaję nowych producentów. To jest niesamowite, że jestem świadkiem powstawania tych nowych produkcji. Cieszę się, że zgadzają się na duety ze mną. Nazwiska dwóch artystów, których zaprosiłam do współpracy, będą naprawdę ogromnym zaskoczeniem.

Jaki jest Pani ulubiony utwór z repertuaru Roxie, a którą piosenkę Dawida Kwiatkowskiego lubi Pani najbardziej?

Słucham wszystkich nowych produkcji obojga artystów. Dawid jest ogromnym dżentelmenem. Jest dobrze wychowany, subtelny. To artysta wyjątkowy. Miałam okazję przyglądać się wielu jego koncertom. Zdarza się, że grając koncerty plenerowe, to właśnie on występuje przede mną. Kiedy widzę ten tłum piszczących dziewczynek, stojących pod sceną i śpiewających wszystkie teksty, wychodzę z garderoby i patrzę na to z podziwem. Ma wspaniałą formę kontaktu z fanami. Ja też spotykam się ze swoimi sympatykami. Po każdym koncercie organizowane jest podpisywanie i czas na wspólne zdjęcia. Fani mi pomagają. Na moje koncerty zjeżdżają się fani z całej Polski. Po wszystkim spotykam się z nimi w garderobie i robimy sobie wspólne zdjęcie.

wtorek, 22 kwietnia 2025

Bartosz Porczyk o tańcu, wyrażaniu siebie i "YCD. Po prostu Tańcz" [WYWIAD]

 Bartosz Porczyk o tańcu, wyrażaniu siebie i "YCD. Po prostu Tańcz" [WYWIAD]


















fot. Miasto Wisła / Projekt Zima

Bartosz Porczyk debiutuje w nowej roli, jednak tym razem nie ma to nic wspólnego ani z filmem, ani z teatrem. 26 lutego o godz. 20.50 w TVN, przy okazji powrotu programu „You Can Dance. Po Prostu Tańcz!“, po raz pierwszy oceniał umiejętności taneczne uczestników.

Z red. Mariolą Morcinkovą spotkał się w Wiśle, podczas cyklicznej imprezy „Projekt zima“, która odbyła się na stoku narciarskim Cieńków. Opowiedział o swoich pierwszych tanecznych krokach, ale też o wdzięczności, jaką czuje, uświadamiając sobie, że taniec wraca do niego po dwudziestu latach, choć tym razem w nieco innej postaci.

Czy uważa, że jest surowym jurorem? Co jest najtrudniejsze w ocenianiu innych? Na co, podczas oceniania, zwraca uwagę z perspektywy bycia aktorem? Bartosz Porczyk odpowiada na te i wiele innych pytań.

Jest Pan aktorem, performerem, tancerzem, muzykiem, a od niedawna także barberem i jurorem w programie "You Can Dance – Po prostu tańcz!", który wraca na antenę TVN 26 lutego. Coś ominęłam, czy wszystko się zgadza? (śmiech)

Najpierw byłem tancerzem, bo od tańca zaczynałem. W wieku dziewiętnastu lat dostałem się do szkoły filmowej i zostałem aktorem. Równolegle robiłem monodramy, ale też grałem koncerty, a nawet nagrałem płytę "Sprawca", więc byłem też muzykiem i wokalistą i performerem. Najbliższe jednak jest mi aktorstwo.

Mam wrażenie, że z racji okoliczności, w których się spotykamy, najbliżej jest Panu obecnie do bycia jurorem.

Dokładnie. Taniec wraca do mnie po dwudziestu latach. Przez tyle właśnie czasu nie byłem obecny na turniejowym parkiecie, ale taniec towarzyszył mi zawsze. Nawet gdy robiłem spektakle, to w niektórych miałem tak skrojone role, że wykorzystałem swoje skille. Taniec wraca do mnie w postaci programu "You Can Dance – Po prostu tańcz!" i teraz będę jurorem. Wielka przygoda.

Co spowodowało, że przyjął Pan tę propozycję?

Taniec jest dalej moją wielką namiętnością. Jeśli nie będę mógł tyle tańczyć, ile tańczyłem wcześniej, to przynajmniej będę mógł patrzeć na pięknych ludzi, którzy tańczą. To raduje moje serce.

Co jest najtrudniejsze w ocenianiu umiejętności tanecznych innych osób? Niektórzy myślą, że to bardzo łatwo przychodzi, a tak naprawdę, do końca tak nie jest. Mam rację?

To nie jest proste. Jeżeli ktoś kiedykolwiek był na castingu, wie, jak jest trudno przez ten krótki czas zaprezentować siebie i swoje umiejętności. Ja muszę pamiętać, że oceniam tylko urywek tańca człowieka, który przychodzi do programu. Najbardziej działa na mnie to, kiedy widzę, że choreografia, taniec i tancerz pokazuje coś o sobie. Podoba mi się, kiedy taniec jest spersonalizowany, wyjątkowy, inny,  mimo tego, że prezentowane są podobne kroki lub techniki. Ważne, by taniec był nasycony osobowością i historią życia konkretnego uczestnika i intencją w jakiej się wyraża. Zaskakujące jest czasem to, dlaczego ludzie tańczą. Niektórzy dlatego, że od małego są zarażani przez rodziców miłością do tańca, ale są też tacy, którym taniec uratował życie.

Jurorzy różnych formatów, czy to muzycznych, czy tanecznych, często przyznają, że czasami, nawet długo po nagraniu, myślą, czy dobrą decyzję podjęli, na przykład w momencie, kiedy muszą kogoś wyeliminować. Panu również zdarzało się wracać z podobnymi myślami z eliminacji?

Są takie myśli. Nie można przyjąć wszystkich. W półfinale i finale jest ścisła liczba miejsc. Niemniej jednak, niektórych namawiamy do powrotu przy okazji następnych edycji programu. Zwracamy uwagę, nad czym powinni popracować. Jeśli umiesz przekłuć porażkę w sukces a konstruktywną krytykę przyjmiesz z umiarkowanym spokojem i zaufaniem - wzbogacasz się i wzrastasz.

A na co najczęściej zwraca Pan uwagę jako juror?

Najważniejsza jest dla mnie osobowość i to, kim jest tancerz i jak próbuje  światu z odwagą manifestować swoje jestestwo i dar.

Czy są jakieś umiejętności, które bierze Pan w ocenie pod uwagę z racji tego, że jest także aktorem?

To umiejętność gospodarowania przestrzenią, w której się porusza tancerz, praca ze swoją energią i opowiadana historia w tańcu no i pasja.

Mam wrażenie, że Pana wrażliwość artystyczna i sceniczne doświadczenie to bezcenny atut w ocenie uczestników. A jak Pan siebie ocenia w roli jurora? Bywa Pan surowy? (śmiech)

Oceniając siebie samego, mam wrażenie, że jestem surowym jurorem, ponieważ bardzo skrupulatnie dobieram słowa krytyki, ale też nie chcę się bać emocji. Kiedy ktoś je we mnie wzbudza, porusza mnie, a nawet sprawia, że lecą mi łzy, wtedy pozwalam sobie na pokazanie światu swojej wrażliwości. Taniec też jest rozmową i romansem.

Pan tańcem towarzyskim pasjonował się tak naprawdę od dziecka. Gdyby jednak miał Pan wytyczyć moment startu tej fascynacji, na co mogłoby paść?

Miałem jakieś 8-9 lat, kiedy koleżanka po raz pierwszy zabrała mnie na zajęcia taneczne. Najpierw zaczynałem od tańca ludowego, później był jazz, a dopiero potem natrafiłem na taniec towarzyski. Tam znalazłem swoje miejsce. W tańcu znalazłem przestrzeń w której mogłem się wyrażać.

Mylę się, czy zamiłowanie do tańca pojawiło się u Pana wcześniej, jak to do aktorstwa?

Oczywiście, że tak. Taniec był moją pierwszą namiętnością. Śni mi się do dzisiaj. Mam piękne sny, w których nadal jestem na turniejach tanecznych. Przeżywam emocje odbierania pucharów, stawania na podium. To taniec mnie ukształtował. Potem okazało się, że ten w parach nie jest dla mnie wystarczający. Wiedziałem, że chcę iść w stronę kariery solowej. Zaczęła się też moja droga aktorska.

Swoje umiejętności często wykorzystuje Pan w filmach i serialach?

Do tej pory, w żadnym filmie ani serialu nie miałem okazji tańczyć.

Dlaczego Adam w "Barwach" nigdy nie tańczył? (śmiech)

Adam był kryminalistą. (śmiech) Tam nie było miejsca na taniec. Był bardzo zmartwionym człowiekiem. Kłopoty nie odstępowały go na krok.

Muszę o to zapytać. Czy każdy może nauczyć się tańczyć?

Każdy może tańczyć, może się nauczyć, ale nie każdy może być mistrzem. To jest ta różnica. Każdy może do niego sięgnąć, znaleźć w nim ukojenie, sposób na życie. Ma też cele terapuetyczne, co sprawdza się zwłaszcza w czasach, kiedy dopada nas depresja. Często nie wiemy, w jakim kierunku iść, czego oczekujemy od życia. W takich momentach, taniec naprawdę jest w stanie wyleczyć człowieka. Nadać sens życiu.

Na szczęście nie trzeba, ale gdyby nastała taka konieczność, to taniec czy aktorstwo?

Taniec. Ja nie chcę wybierać i nie będę, kiedy ktoś tego ode mnie oczekuje więc... będę i grał i śpiewał, i tańczył. (śmiech) 

W jednym z wywiadów powiedział Pan coś, co bardzo mi się spodobało. Mianowicie, że to role wybierają aktora. Poszłabym o krok dalej, ryzykując stwierdzenie, że życiowe role wybierają człowieka. Czuje Pan, że bycie jurorem Pana wybrało?

Tak. Jestem wielkim szczęściarzem. Czuję, że los dał mi okazję, konfrontowania się i obcowania z ludźmi, pomagania i bycia dla nich.

Jest Pan także barberem. Kiedy pojawił się u Pana ten pomysł?

Ten pomysł pojawił się w okresie pandemii, kiedy zaczęły się moje problemy z kręgosłupem. Przez chwilę byłem unieruchomiony, co było dla mnie trudne. Czytałem wtedy książkę Olgi Tokarczuk, "Podróż ludzi Księgi". To mądra opowieść o drodze człowieka w poszukiwaniu sensu i odpowiedzi o życiu.  Ktoś mi powiedział, że kiedy człowiek chce się dowiedzieć, do czego jest stworzony, powinien sięgnąć do zdjęć z dzieciństwa i zobaczyć, czym się bawił lub jaką zabawkę trzymał w ręku. Nie znalazłem takiego zdjęcia, ale przypomniało mi się, że lubiłem trzymać ręce w włosach mojej matki. Dlatego poszedłem do zakładu barberskiego w Warszawie i poprosiłem, by mnie wyszkolili, żebym został barberem. Szkolenie trwało około trzech miesięcy. Obcinam do dziś. Jest to przepiękna i niesamowita alternatywa dla mnie jako aktora.  Mogę być kim chcę, na każdym etapie swojego życia. Nie jestem już tylko aktorem. Postanowiłem żyć życiem bohaterów, których czasem przychodzi mi grać. Dlaczego by nie. 

Jak udaje się Panu tyle pasji i pomysłów na siebie realizować jednocześnie? Musi Pan być niezwykle dobrze zorganizowany.

Do południa umawiam się i obcinam ludzi. W gronie moich klientów jest wielu aktorów i tancerzy, bo rozumiem ich potrzebę przygotowania się na casting do filmu lub na przesłuchanie do teatru. Wieczorem biegnę na spektakl lub jadę na plan filmowy. Staram się tak wszystko zorganizować, by obcinanie włosów nie stało się dla mnie uciążliwym zawodem a dodatkową pasją, która staje się okazją do poznania nowych ludzi.

Gdyby miał Pan wytyczyć jedną rolę serialową, z którą jest Pan kojarzony przez widzów do tej pory, na którą mogłoby paść? Adam z "Barw", Adam z "Galerii", czy coś zupełnie innego?

Dużo ludzi kojarzy mnie z "Ambasadą" Juliusza Machulskiego. Faktycznie, jeśli chodzi o seriale, najczęściej łączą mnie z "Barwami" i "Galerią". W obydwu serialach zagrałem bohatera o tym samym imieniu, więc czasami po prostu mówią do mnie Adam. (śmiech)

Do dziś lubię wracać do "Galerii". Razem z Magdą Turczeniewicz stworzyliście w tym serialu wspaniały duet. Co ciekawe, nie jest to jedyny projekt, w którym razem wystąpiliście, bo po drodze był też serial „Na dobre i na złe“.

Faktycznie, z Magdą spotkaliśmy się przy tych dwóch projektach. Niesłychanie cenię sobie naszą przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Bardzo się lubimy. Magda to czyste złoto i piękna  energia.

Czy jest szansa, że pojawicie się razem w kolejnym serialu lub spektaklu?

Życzyłbym sobie tego. Mam nadzieję, że producenci sobie o nas przypomną i będziemy mogli jeszcze nie raz razem pracować.

Grzegorz Daukszewicz (nie) o kontynuacji "Uwierz w Mikołaja" [WYWIAD]

Grzegorz Daukszewicz (nie) o kontynuacji "Uwierz w Mikołaja"  [WYWIAD]

















fot. Albert Pabijanek 

Grzegorz Daukszewicz po blisko trzech latach wrócił do Bielska-Białej. Wszystko za sprawą kontynuacji filmu „Uwierz w Mikołaja". Zdjęcia do drugiej części rozpoczęły się pod koniec stycznia.

W rozmowie opowiada nie tylko o roli Mikołaja i o tym, jak zmienił się od czasu zakończenia zdjęć do pierwszej części jako aktor, ale też o życiowych zmianach i... roli ojca.

Ponownie spotykamy się w Bielsku-Białej, gdzie blisko trzy lata temu nagrywano pierwszą część filmu „Uwierz w Mikołaja". Jak wraca się w te strony?

Do Bielska wraca się trochę tak, jak w rodzinne strony. Choć podobnie, jak trzy lata temu, do tej pory nie miałem za bardzo okazji zapoznać się z pięknem tego miasta. Kiedy rozmawiamy, mam wyjątkowo wolny dzień, więc mam zamiar wybrać się w góry i zaliczyć jakiś masaż. Chciałbym też pochodzić po rynku, ale już się trochę po nim nachodziłem podczas zdjęć. (śmiech) Jestem zachwycony nie tylko lokalną architekturą, ale też różnymi innymi zakamarkami. Uwielbiam antykwariaty, więc to dla mnie raj, bo jest ich tu naprawdę sporo.

Zawód aktora jest jednak magiczny, prawda? Krótko po świętach, można tę magię poczuć raz jeszcze. Dobrze, że tych świątecznych scen nie gracie w upale, bo i tak się czasem zdarza...

Choć mówi się, „Święta, święta i po świętach“, to w świecie filmu można je przeżyć raz jeszcze.

Jak to było z Twoją wiarą w Świętego Mikołaja? Jak długo wierzyłeś, że jegomość z siwą brodą rozdaje prezenty i spełnia najskrytsze marzenia?

Przyznam, że w Świętego Mikołaja wierzyłem bardzo długo, a nawet dłużej niż przeciętny dzieciak. Kiedy rodzice, w porozumieniu z moim starszym bratem, postanowili mi uświadomić, że Święty Mikołaj jest wytworem kolektywnej wyobraźni, płakałem. Zanim prawda wyszła na jaw, rodzice w bardzo pieczołowity i sprytny sposób tę wiarę we mnie podsycali. Kiedy nadchodziła wigilia, prosili, abyśmy schowali się do pokoju, bo w przeciwnym razie Mikołaj ucieknie. Zadbali o to, by po fakcie widoczne były ślady butów, w otwartym więc szeroko oknie szukałem go, ale nigdy nie znalazłem.

Zaszczepiasz tę wiarę swojej córeczce?

Moja córeczka jest jeszcze mała, więc nie wytrącam jej póki co z tych przekonań. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że to bardzo delikatna materia, a co za tym idzie, uważam, że młodego człowieka trzeba powoli wprowadzać w realny świat, by za długo nie bujał w obłokach.

Wolisz dawać czy dostawać prezenty?

Zdecydowanie wolę dawać prezenty.

Jaki prezent z dziecięcych lat zapisał się w Twojej pamięci szczególnie?

Coraz trudniejsze te pytania. (śmiech) Jako dziecko bardzo lubiłem nie tylko klasyczne zabawki, ale też gry wideo. Dlatego, wspomnę tutaj o konsoli do gier Nintendo 64. Byłem nią zachwycony. Podejrzewam jednak, że gdybyś zadała mi to pytanie w innych okolicznościach, odpowiedź byłaby inna.

To właśnie kilka dni temu tutejszy rynek drugi już raz zmienił się w scenerię dla filmowej produkcji. Co oznacza to dla Twojego bohatera, Mikołaja?

Nasza historia jest kontynuowana mniej więcej po upływie półtora roku od wydarzeń z pierwszej części filmu. Widz Mikołaja zastanie innego, dojrzalszego, kiedy jego związek z Agnieszką (w tej roli Aleksandra Grabowska - przyp. red.) kwitnie. Jednak, jak to w komediach romantycznych bywa, sielanka w pewnym momencie zostaje przerwana.

W pierwszej części dałeś się poznać jako nie do końca święty Mikołaj (śmiech)

To prawda, ale dobre ma intencje. Będę go bronił. Czasem chcemy dobrze, a wychodzi, jak zawsze. (śmiech)

Agnieszka kompletnie zmieniła jego podejście do życia. Warto mieć taką osobę, prawda?

Nieważne, czy to partner, przyjaciel, czy ktoś z rodziny. Dobrze jest mieć człowieka, który jest nas w stanie zakorzenić, ponieważ mamy tendencję wiecznego poszukiwania, ucieczek. To naturalny proces. Chcemy się rozwijać, wydaje nam się, że to łączy się ze związaniem skrzydeł, natomiast, jeśli trafi się na odpowiedniego człowieka w swoim życiu, to te skrzydła umacnia.

Z Aleksandrą Grabowską od samego początku tworzycie wspaniały filmowy duet. Widać, że lubicie się również prywatnie. Mam wrażenie, że Ola jest zdecydowanie bardziej przekonana do social mediów niż Ty.

Zdecydowanie. (śmiech) Wychowałem się w retro-domu. Mój ojciec do dzisiaj pisze na maszynie do pisania. Ciężko oczekiwać ode mnie, że będę kiedykolwiek śmigał w technologii. Podczas spaceru tutejszymi uliczkami, Ola rozmawiała z Chatem GPT. Dla mnie to kosmos. (śmiech) Mi wystarczy, że założyłem Instagrama. Wszyscy i tak mówią, że o kilka lat za późno. W pewnym wieku, uczenie się nowych technologii, jest dużo bardziej karkołomnym zadaniem. Jest całe pokolenie ludzi, którzy robią to dobrze, a do tego sprawia im to przyjemność. Do aktywności w mediach społecznościowych podchodzę falowo. Kiedy mam wenę, odzywam się, jednak zazwyczaj, kiedy dzieje się bardzo wiele fajnych rzeczy, znikam. Pisanie postów z codziennego życia i robienie sobie zdjęć jest dla mnie bardziej stresujące niż wyjście na scenę i wystąpienie przed czterystu osobową publicznością.

Jest szansa, że pod jej wpływem zaczniesz kręcić więcej zakulisowych relacji? (śmiech)

Wątpię. (śmiech)

Jak w kilku słowach opisałbyś przemianę Mikołaja, którą zauważyłeś na etapie czytania scenariusza kontynuacji filmu?

Jeśli miałbym się zastanowić, co zostało w nim z pierwszej części, postawiłbym na wewnętrznego lekkoducha, który cały czas gdzieś tam w nim drzemie. Jest człowiekiem spontanicznym, szybciej działa niż myśli. To jednocześnie jest jego największą wadą, jak i zaletą. Mikołaj zmienił się też wizualnie. Chcieliśmy podkreślić jego dojrzałość.

Jak Ty zmieniałeś się jako aktor?

Zapuściłem włosy, pojawił się też zarost. Pierwszą część kręciliśmy blisko trzy lata temu, a mam córkę w tym wieku, więc ten film kojarzy mi się z początkami w roli ojca. Po drodze wydarzyło się wiele wspaniałych chwil. Małgosia uświadomiła mi, że to, co robię, nie jest najważniejsze. Zawsze stawiałem wszystko na jedną kartę. Dziecko stało się moim największym zbawieniem. Zacząłem mieć w sobie więcej luzu. Stałem się lepszym, pełniejszym aktorem. To był rewolucyjny czas.

Między Tobą a filmowym Mikołajem próbowałam znaleźć kilka wspólnych cech. Na pewno łączy Was zamiłowanie do gór. Co jeszcze?

Na pewno łączy nas wrażliwość i ludzie, pełni ciepła i życiowej mądrości, których spotykamy na swojej drodze. Mikołaj archetypowo kojarzy mi się z Adamem Krajewskim, w którego w latach 2012-2018 wcielałem się w „Na dobre i na złe". Gdyby przeanalizować ich charaktery, mają wiele wspólnych cech. Ja w ogóle taki nie jestem, czym ludzie, którzy mnie spotykają, są do pewnego stopnia rozczarowani.

Jaki górski szlak wybrałeś? Gdzie wybierzesz się na spacer?

Jeszcze się nie zdecydowałem, ale mam odpowiednią aplikację przy sobie, więc dam radę. Chciałbym się wybrać na Klimczok.

Jaka jest Twoja rola marzeń?

Nieważne, czy w teatrze, czy przed kamerą, ale marzy mi się powrót do dramatycznych ról. Lata doświadczeń i zmiana perspektywy wyposażyły mnie w narzędzia, emocje i historie, które chciałbym opowiedzieć. Chętnie zagrałbym w niezależnym, dramatycznym filmie kinowym.

Mam wrażenie, że jednym z ważniejszych dla Ciebie filmów, w którym zagrałeś w ostatnim czasie był „Kulej. Dwie strony medalu". Dlaczego warto zobaczyć ten film? 

Mnie w „Kuleju" jest bardzo mało, ale atmosfera na tym planie i to, jak dobrze się bawiłem, jest ostatecznie najważniejsza. Zachwyciła mnie wolność, którą Xawery Żuławski daje aktorom na planie. To świetnie opowiedziana historia człowieka, znanego w sferze sportowej. Koledzy stworzyli wspaniałe role. Ja obejrzałem go dopiero niedawno, ponieważ nie mogłem być na premierze. Jestem nim zachwycony. Warto go zobaczyć.

Która z dotychczasowych ról teatralnych była dla Ciebie największym wyzwaniem?

Był to ojciec Welsh w „Samotnym zachodzie". Była to dramatycznie nacechowana rola. Grałem księdza, który zmagał się z alkoholizmem i depresją. Sam byłem w trakcie terapii, więc bałem się tej roli. Obawiałem się tej konfrontacji i rozrachunku. Wejście w postać tego kalibru była naprawdę wielkim wyzwaniem. Bohater ten był z jednej strony zanurzony w beznadziei, a z drugiej, jako sługa kościoła, miał nieść nadzieję. Całość kończy się dla niego tragicznie, więc i ja musiałem przetworzyć bardzo dużo rzeczy. Do dziś zastanawiam się, czy byłem wtedy w pełni gotowy na tę rolę. Z perspektywy czasu myślę, że teraz zagrałbym ją inaczej. Byłem bardzo dumny z efektu końcowego. Żałuję, że nie gramy już tego spektaklu.

W jakich spektaklach obecnie można Cię zobaczyć?

Obecnie można mnie zobaczyć w kilku tytułach Teatru Kwadrat. Premiera spektaklu „Pozory mylą" odbyła się pod koniec października. Gram również w spektaklu „Ciotka Karola", „4000 dni", „Za jakie grzechy" i „Kłamstewka".

Wydaje mi się, że największym wyzwaniem w tej chwili jest dla Ciebie rola w spektaklu "4000 dni". Czy się mylę? Na czym polega ta trudność?

Ta rola wymaga ode mnie bardzo dużego obnażenia swojej wrażliwości i delikatności, którą często niepotrzebnie staram się maskować. W tej roli nie da się tak. Trzeba wejść w emocje, co wbrew pozorom, wcale nie było tak trudne, ponieważ partmerujący mi Patryk Pietrzak oraz Ewa Wencel sprawiają, że tworzymy tak bardzo kameralny i intymny obraz, że wejście w nasze role nie jest trudne. Tę przestrzeń daje nam mała scena.

No, muszę na koniec zadać to pytanie. (śmiech) Czy nadal rolą, z którą jesteś najczęściej kojarzony, jest Adam Krajewski z "Na dobre i na złe"?

Tak. (śmiech) Przyznam, że kiedyś bardzo mnie to bolało, a teraz pogodziłem się z tym i uznałem, że tak ma być. Nie mogę narzekać.

niedziela, 2 marca 2025

Robert Motyka i Jarek Pająk - Paranienormalni - Ludzie potrzebują przymrużenia oka i humoru [WYWIAD]

Robert Motyka i Jarek Pająk - Paranienormalni -  Ludzie potrzebują przymrużenia oka i humoru  [WYWIAD]














fot. Małgorzata Krawczyk

Pod koniec listopada po raz kolejny do Cieszyna wrócili Paranienormalni. Działo się tak pod pretekstem programu “2024”. Robert Motyka i Jarek Pająk chętnie i z uśmiechem, który jest ich nieodzownym znakiem szczególnym ze mną rozmawiali.

Kiedyś, jeden z kabareciarzy powiedział mi, że to właśnie przedstawiciele tego zawodu są największymi ponurakami w życiu prywatnym.

Robert Motyka: W związku z tym, że pracujemy z publicznością, wciąż jesteśmy ciekawi nowych rzeczy i poniekąd zobowiązujemy się, by również w życiu prywatnym być radosnymi, pełnymi energii ludźmi. Tu nie ma czasu na smutki.

Jarek Pająk: Nawet jeśli pojawia się coś, co powoduje, że jesteśmy smutni, musimy szybko o tym zapomnieć i wyjść na scenę. Zdecydowanie, ponurakami nie jesteśmy. (śmiech) Jednak, to wszystko zależy od człowieka. Nawet elektryk, może być wesoły. (śmiech)

Ja już na pierwszy rzut oka widzę, że bije od Was pozytywna energia. (śmiech) Chyba nawet nie moglibyście inaczej. Panowie, tak było zawsze, czy jak wiele rzeczy w życiu, przyszło z czasem?

Robert Motyka: Tej pozytywnej energii, już w momencie, kiedy stawialiśmy swoje pierwsze kroki, było na tyle dużo, że pojawił się pomysł, by robić kabaret i tą energią się dzielić. Zawsze byliśmy wesołkami, chętnymi do tego, by robić jakąś hecę i spotykać się z ludźmi. Myślę, że ta początkowo mała kulka energii i śmiechu toczy się efektem kuli śnieżnej. Po dwudziestu latach jesteśmy pod tym względem elektryczni. (śmiech)

Jarek Pająk: Dobrze na siebie oddziaływujemy, a to owocuje twórczością, jaką mamy. Ktoś zrobi coś fajnego, ktoś pociągnie to dalej, a jeszcze ktoś podrzuci zupełnie nowy pomysł. Tak to działa. Uzupełniamy się.

Widać też, że umiecie się cieszyć z małych rzeczy. Co, oprócz dzisiejszej wizyty w Cieszynie z programem “2024”, ucieszyło Was ostatnio?

Robert Motyka: Cieszy nas to, że wciąż mamy pomysły na nowe skecze, że od nowego roku ruszamy z premierowym programem, ale też to, że potrafimy się regularnie spotykać na próbach i wciąż mamy ogromną chęć tworzenia nowych rzeczy. Fajnym było też granie przez dwa lata z rzędu Polskiej Nocy Kabaretowej, ale ze względu na program premierowy, w tym temacie robimy sobie rok przerwy. Cały czas pracujemy też nad mini-serialem internetowym “Chirurdzy”.

Jarek Pająk: Wspaniałym wydarzeniem były też Letnie Spotkania Kabaretowe, podczas których graliśmy i zbieraliśmy pieniądze dla dzieci.

Nie jest to ani Wasza pierwsza wizyta w Cieszynie, ani w okolicy. Jak wraca się w te strony?

Robert Motyka: Ja mam do tych stron ogromny sentyment, ponieważ kilka lat mieszkałem w Bielsku-Białej, a to przecież rzut beretem. Tutejszy teatr jest piękny. Uruchamiają się we mnie wspomnienia, związane z realizacją telewizyjną z okazji naszego 10-lecia. Przyjemnie się tutaj wraca. Publiczność wytwarza znakomitą energię.

Jarek Pająk: Jestem zakochany w tym teatrze. Byliśmy tutaj ostatni raz bodajże dwa lata temu. To był mój występ życia. (śmiech). Zdjęcie, które zrobiłem sobie tutaj na tle widowni, mam do dzisiaj.

Jaka była droga od pomysłu do realizacji programu “2024”?

Jarek Pająk: Skecze, które gramy w ramach programu “2024”, w większości powstały na festiwal “Ryjek”, który co roku odbywa się w Rybniku. Wzięliśmy udział w tym konkursie i okazało się, że nasze skecze były tak dobre, że znalazły się w tym materiale. Potem przyszedł czas na warszawską premierę. Kilka skeczy jeszcze doszlifowaliśmy i tak powstał program, który wciąż ma nowe warianty. Skecze, które były na początku, teraz wyglądają już zupełnie inaczej. Postaciami, które do tego programu powstały, bawimy się z publicznością. Nowością jest to, że w tych skeczach pojawia się kolega Rafał.

Robert Motyka: Mamy nowe postaci, wrócił doktor Prozak, jest Jarek, który jest protoplastą Jasia Fasoli. (śmiech) Gra nam się wspaniale i jest nam smutno, że za chwilę ten program przejdzie do historii.

Jarek Pająk: Strój Araba, w którym pojawiam się na scenie, został kupiony w Dubaju.

Co najbardziej zaskoczyło bądź zdzwiwiło Panów, jeśli chodzi o wydarzenia z tego roku?

Robert Motyka: Mnie najbardziej zdzwił, ale też zastanowił, poziom polskiej piłki nożnej. Jednak, mimo wszystko, zawsze, kiedy reprezentanci z orzełkiem na piersi wychodzą na murawę, kibicujemy.

Wspomniany już doktor Prozak jest chyba jedną z najbardziej lubianych postaci wśród wszystkich, które na przestrzeni lat zostały wykreowane przez Was. Panie Robercie, jak Pan to robi? (śmiech)

Robert Motyka: Doktor Prozak to część składowa skeczy, ponieważ musi spotkać się z jakąś ciekawą postacią. To psychiatra, który zajmuje się, powiedzmy sobie szczerze, dziwnymi przypadkami. Przychodzą do niego ludzie z pokręconymi historiami. Im ciekawszy przypadek trafia do niego na kozetkę, tym skecz jest lepszy. (śmiech) Tu pacjentem jest Jarek, który przychodzi i ma taką przypadłość, że w stresującej sytuacji odpowiada pytaniem na pytanie. Doktor Prozak też jest w pewnym stopniu naruszony. (śmiech)

W programie jest miejsce na wiele surrelistycznych wątków. Panowie, wskażcie swój ulubiony. (śmiech)

Robert Motyka: Lubimy ten moment, w którym okazuje się, że nie tylko jego pacjent ma problemy, ale też doktor Prozak, choć jego kłopoty uwydatniają się dopiero, kiedy ich drogi się przecinają. To daje miejsce na improwizację.

No właśnie. Ile jest tutaj miejsca na improwizację?

Robert Motyka: Dużo. Improwizujemy w różnych momentach, nawet, kiedy nie przypuszczamy, że to właśnie tam jest miejsce na improwizację. Dużo jest sytuacji, które zaskakują nas na scenie. Skecz “Morderca” jest odbiciem teatralnym z wątkiem humorystycznym. Zawodowy morderca przez przypadek myli adresy, wchodząc do mieszkania nie tego człowieka, którego ma zlikwidować. Piją razem kawę. Wszystkiemu towarzyszy muzyka i ciekawa puenta.

Plusem nie tylko tego programu, ale wszystkich Waszych kabaretowych spektakli jest to, że nie poruszacie tematów związanych chociażby z polityką i kościołem, dzięki czemu widz, jak sami mówcie, może czuć się bezpiecznie i nie jest obrażony. Z tego, co wiem, tak działacie od zawsze, to prawda?

Robert Motyka: Tak było od początku. Jest to co prawda kuszący temat, ale pozostajemy wierni naszemu postanowieniu, że nie poruszamy tematów dotyczących polityki, religii i seksu.

Jarek Pająk: Polityka nigdy nie towarzyszyła nam w skeczach.

Gdybyście mieli Panowie zamknąć pracę nad programem “2024” w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Robert Motyka: Szaleństwo.

Jarek Pająk: Nie będę oryginalny i powiem to, co co Robert. Szaleństwo. (śmiech)

Panie Robercie, Pan jest nie tylko kabareciarzem i współzałożycielem kabaretu Paranienormalni, ale też komikiem i prezenterem radiowym. Jak tak to wszystko pogodzić?

Robert Motyka: Jestem kabareciarzem z krwi i kości, który wątki stand-upu wplata do naszego programu. Tę nutę uruchomił we mnie Jarek, dzięki niemu mogę to robić. Uwierzyłem, że potrafię. Najważniejszy jest kabaret. Wszystko inne, co pojawia się gdzieś pobocznie jest wspaniałe i w sumie splata się w jedno. To wszystko trzeba pogodzić, bo jeszcze w tym wszystkim jest rodzina, a rodzina jest najważniejsza. Wspólnie z kolegami staramy się łapać balans i nie zatracić się w tym.

Czego nie dał Panu kabaret, a dała mu praca w radiu?

Robert Motyka: Radio, to przede wszystkim teatr wyobraźni. Będąc prezenterem radiowym, jestem jedną postacią, a kabaret to przede wszystkim zespół. Jestem ekstrawertykiem, więc potrzebuję wokół siebie ludzi z pozytywną energią. Tacy są Jarek i Rafał. Ta praca daje inny rodzaj radości, ale w dopełnieniu z radiem tworzy całość.

Humor też jest przydatny na antenie, prawda? (śmiech)

Robert Motyka: Tak, żyjemy w trudnych czasach. Ludzie potrzebują przymrużenia oka i humoru.

Jarek Pająk: Zanim tu przyjechaliśmy, o godz. 6.00 rano wrzuciliśmy do sieci kolejny odcinek “Chirurgów”. Piszą do nas ludzie, którzy przyznają, że dzięki nam, tuż po przebudzeniu, pokładają się ze śmiechu. To najlepsza recenzja.