środa, 20 października 2021

EXCLUSIVE: Paulina Chruściel: "Każdą postać otwiera się swoim własnym kluczem, swoją osobowością"

 EXCLUSIVE: Paulina Chruściel: "Każdą postać otwiera się swoim własnym kluczem, swoją osobowością"





















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane

Rozmawiamy o serialu "Komisarz Mama", który od pierwszego odcinka zdobył serca widzów. 20 września ruszają prace nad trzecim sezonem. Dyskutujemy o metodach śledczych i wychowawczych, które stosuje Maria, ale też o tym, jakimi środkami wyrazu buduje swoją postać. 

Poruszamy też temat aktorstwa organicznego. 

Nie przechodzimy obojętnie obok dwóch ogromnych pasji Pauliny Chruściel - Ashtangi i rzeźbienia w glinie. 

Tuż przed pandemią dostała Pani rolę tytułowej bohaterki w serialu "Komisarz Mama". Czy to spowodowało, że czas izolacji zniosła Pani o wiele spokojniej, niż wielu z nas?

To prawda. Czas pandemii był dla mnie intensywny, bo wtedy  powstawał pierwszy sezon serialu "Komisarz Mama". Produkcja zapewniła środki bezpieczeństwa podczas pracy na planie. Na szczęście, obyło się bez jakichkolwiek ryzykownych, czy trudnych sytuacji. 

Czego nauczył Panią ten trudny czas?

Nie wiem, czy czas pandemii nauczył mnie czegoś nowego, ale upewnił mnie w tym, że bycie razem, bliskość i moja rodzina, to moje motory napędowe. Pandemia - paradoksalnie - była dla mnie bardzo cennym czasem. Wiem, że są osoby, które myślą podobnie. 

 Oczywiście, martwiłam się o zdrowie najbliższych, ale dzięki temu, że mogliśmy być razem, było o wiele łatwiej. 

Jest Pani entuzjastką jogi, ale też uwielbia rzeźbić w glinie. Czy w czasie pandemii często uciekała Pani do tych aktywności?

Tak. Podczas pandemii praktyka jogi była dla mnie codziennością. Zajęcia odbywały się online, więc w każdym momencie  i miejscu  mogłam jogę praktykować z moją instruktorką Martą Szczerek, której jestem wierna od lat. Praktykuję jogę Yengara.



















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane

Joga wycisza, wprowadza harmonię, to wiadomo, a czy z rzeźbieniem w glinie jest podobnie?

Rzeźbę odkryłam całkiem niedawno, jako dojrzała osoba, kiedy zaczęłam studiować architekturę wnętrz. W tej chwili nie mam możliwości kontynuowania studiów, jestem na urlopie dziekańskim.  Trzy miesiące jestem na planie - dzień w dzień, kręcąc kolejny sezon "Komisarz Mamy".  Ale na wszystko przyjdzie pora. 

W jednym z wywiadów przeczytałam, że Pani pierwsze spotkanie z Marią było dość osobliwe. Przyznaje Pani, że sceny, które miała do zagrania, były wyrwane z kontekstu, więc podchodziła Pani do nich intuicyjnie. Przyznaje, że jest aktorką organiczną. Proszę tę myśl rozwinąć. 

W moim przypadku jest tak, że role, które mi smakują, prędzej czuję, niż analizuję intelektualnie. Intelektualnie podchodzę do sceny, historii, ale najważniejsze są emocje. Jestem przekonana, że widz idzie za emocją bohatera. Jeżeli one są prawdziwe, to do niego dotrą.

Przekazanie jakich emocji za pośrednictwem Marii było dla Pani najważniejsze?

Różnych. Maria jest postacią, która dysponuje całym wachlarzem emocji i kolorów. Od tych trudnych, po  jasne i radosne. Moja bohaterka jest złożoną, ale bardzo pozytywną postacią.


Opanowanie jakich umiejętności okazało się dla Pani konieczne, by mogła się wiarygodnie wcielać w postać Marii?

Musiałam nauczyć się posługiwania bronią, a nie znoszę tego. (Śmiech.) Nie lubię broni. Choć jak wiadomo, Maria, od broni, częściej nosi szpilki (Śmiech.)






















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane - Paulina Chruściel, Wojciech Zieliński, Anna Matysiak i Arkadiusz Smoleński na planie drugiego sezonu serialu "Komisarz Mama".

Które czynności policyjne sprawiają Pani największą frajdę, a które największą trudność? 

Najwięcej frajdy sprawiają mi początki kryminalnych zagadek, kiedy Maria chodzi i węszy oraz spotyka się z ludźmi. To cudowne momenty. Uwielbiam wyczuwać ludzi. Serial skonstruowany jest tak, że w każdym odcinku pojawia się inny bohater. Pojawiają się na planie kolejni wspaniali aktorzy. Te spotkania są dla mnie fascynujące, również pod względem zawodowym, bo każde jest zupełnie inne. Wymaga ode mnie innej energii, innego podejścia. To niesamowicie ćwiczy warsztat.

Która z dotychczas odegranych scen była dla Pani największym wyzwaniem? 

Jeżeli chodzi o drugi sezon, odcinek piąty był dla mnie ciekawy. Poznajemy w nim historię Marii i jej przeszłość.

Pierwszy odcinek drugiego sezonu wyemitowano 1 września. Jak w tej transzy będą wyglądały jej relacje z otoczeniem?  Z tego, co wiem, nastąpi wiele zmian. 

Przełamanie lodów, zdobycie zaufania Piotra, rodzaj zawodowej sympatii. Piotr przyjmie jej zwierzchnictwo, ale myślę, że jak każdy mężczyzna, nie będzie się z tym dobrze czuł. Znamy to, prawda? (Śmiech.) Na ten moment będzie się musiał dostosować. Pojawią się nowi mężczyżni. A właściwie jeden...


















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane - Paulina Chruściel i Wojciech Zieliński na planie drugiego sezonu serialu "Komisarz Mama".




















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane - Paulina Chruściel, Arkadiusz Smoleński i Adam Adamonis na planie drugiego sezonu serialu "Komisarz Mama".

Jak opisałaby Pani przemianę Marii, która zaszła w niej od pierwszego odcinka?

W Marii jest teraz więcej pozytywnych emocji, niż na początku. W pierwszym sezonie nie czuła się pewnie. Teraz dowodzi. Inaczej, niż w życiu prywatnym. I w relacjach z dziećmi, które rosną:) Wiadomo - duże dzieci, duży kłopot. (Śmiech.)

Od samego początku cechują ją niekonwencjonalne metody śledcze, ale też tak samo niekonwencjonalne metody wychowawcze. Moją ulubioną jest metoda "liczę do trzech". (Śmiech.) Czyim była pomysłem?

Pomysł na metodę "liczę do trzech" był pomysłem scenariuszowym,  ja podkreśliłam go aktorsko. Zrobiłam z tego walor. 

Czy w scenariuszu pojawiają się jakieś Pani pomysły? 

Już na etapie prób czytanych proponuję zmianę tekstu, bo czuję, że dzięki temu lepiej wybrzmi jakaś intencja. Ale trzymamy się dość wiernie scenariusza. W kwestii  kostiumu zawsze wcześniej ustalamy koncepcję postaci w danym sezonie. Decydujemy, czy Maria ma być bardziej kolorowa, czy stonowana. Mamy pewne wytyczne, ale lubimy pracę koncepcyjną nad postacią.

Jakie swoje cechy charakteru podarowała Pani Marii? Może Pani sama wymyśliła którąś z metod śledczych, którymi się posługuje?

Często jestem pytana, ile we mnie jest Marii, ile było we mnie Singielki. (Śmiech.) Kiedy buduję jakąś postać, zawsze korzystam ze swojej wrażliwości, otwieram ją własnym indywidualnym kluczem. W tym sensie daję jakąś część siebie postaci, którą gram. Ale tylko część:)

Choć ostatnio łapię się na tym, że  im dłużej gram moją bohaterkę, tym częściej zastanawiam się, czy  ja nabrałam cechy Marii, czy ona nabrała moich. Sama już nie wiem. (Śmiech.) 
























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka





























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Nie sposób przejść obojętnie obok stylu ubierania Pani bohaterki. Po emisji każdego z odcinków pojawiają się komentarze fanek, które pytają, gdzie można upolować poszczególne elementy garderoby. Największe zainteresowanie jak do tej pory wywołał szal, trencz i granatowa koszula  z motywem łańcucha. Jaki jest Pani ulubiony element jej garderoby?

Kocham płaszcze. To znak rozpoznawczy Marii. Prywatnie też kocham płaszcze:)

Różowe szpilki i różowa torba to podstawa, ale to było w scenariuszu.

Czy Pani podarowała Marii jakiś element swojej garderoby?

Nie. Prywatność to prywatność, a kostium to kostium.

Warto porozmawiać też o Teatrze. W jakich spektaklach obecnie można Panią zobaczyć?

Obecnie można zobaczyć mnie w spektaklu "Osiem Kobiet" w Teatrze Polonia, w doborowej kobiecej obasdzie: Katarzyna Gniewkowska, Izabela Dąbrowska, Marysia Seweryn, Anna Smołowik, Emilia Krakowska,  Elżbieta Jarosik, Zofia Domalik  oraz w Teatrze 6. Piętro, gdzie gram główną rolę w komedii Gogola.





















fot. Polsat / Aleksandra Mecwaldowska / zdjęcie nadesłane

Jak wyobraża Pani sobie kondycję Teatrów na przestrzeni najbliższych miesięcy?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Każdy z nas jest zmęczony całą sytuacją, zamartwianiem się,  czy będzie kolejna fala, czy znów się wszystko zamknie, czy przerwiemy zdjęcia, czy ktoś zachoruje. Dlatego staram się ćwiczyć spokój i poczucie bycia tu i teraz.

Najbliższe plany zawodowe.

"Komisarz Mama" oraz spektakle w Warszawie. Trzeci sezon kręcimy do 20 grudnia - trzy miesiące. To bardzo pracowity i intensywny czas dla mnie. Od godziny piątej, do godziny piątej, czasem dłużej. (Śmiech.) Dzień w dzień:)

I super, że tak jest:)

wtorek, 19 października 2021

Chinara Alizade: "W Teatrze Bolszoj spędziłam jedenaście lat. To kawał czasu"

 Chinara Alizade: "W Teatrze Bolszoj spędziłam jedenaście lat. To kawał czasu"



























fot. Waldemar Szmidt

Z Chinarą Alizade spotkałam się w Warszawie. Swoją karierę rozpoczynała w moskiewskim Teatrze Bolszoj. W 2015 roku rozpoczęła występy w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie, gdzie rok później została pierwszą solistką Polskiego Baletu Narodowego. Rozmawiamy o balecie, pracy w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie, ale też o poznawaniu świata i jego kultur.

Jedni wybierają aktorstwo, inni stawiają na muzykę, a Ty wybrałaś balet. Czy już od najmłodszych lat przejawiałaś zainteresowanie tą jedną z niewątpliwie najpiękniejszych dziedzin sztuki?

Moja Mama od zawsze marzyła o tym, by tańczyć, ale nie udało jej się tego marzenia zrealizować. Uwielbiała balet. W każdej wolnej chwili oglądała taneczne spektakle, a ja razem z nią. Za każdym razem, kiedy słyszałam muzykę, zaczęłam ruszać się, podnosić nogi  i tańczyć. Od razu łapałam rytm. Mama zauważyła, że byłam bardzo ruchliwym dzieckiem. Zdecydowała, że zapisze mnie na zajęcia choreografii dla amatorów, ale nie zdążyłyśmy zrobić tego w terminie, więc mama zapisała mnie na łyżwy. Ćwiczyłam pół roku, ale już od samego początku wiedziałam, że to nie to. Wiecznie upadałam na pupę. (Śmiech.) Coś nie poszło. Najpierw mieliśmy ćwiczenia rozgrzewające, które odbywały się na sali i to właśnie mi się podobało, a potem szliśmy na lód. 

Kiedy pojawiła się możliwość, Mama zapisała mnie na zajęcia z choreografii. To podobało mi się od samego początku. Nauczyciele też mnie chwalili. Mówili, że mam talent i warunki. Doradzili mamie, aby zapisała mnie do profesjonalnej Akademii Tańca. Tak zaczęła się moja przygoda. Początki nie były łatwe, bo doszłam dopiero w drugiej klasie, więc program nauczania był dość szeroki. Nauczycielka powiedziała, że sobie poradzę. Na koniec tylko ja z całej klasy otrzymałam piątkę. Tak było dlatego, że słuchałam uwag dla siebie, ale też uwag, skierowanych do innych osób. Wszystkiego próbowałam na sobie. Tak w moim życiu pojawił się balet. 

Czy zanim wybrałaś balet, próbowałaś też swoich sił w innych rodzajach tańca? Jakich?

Nie, nie próbowałam swoich sił w innych rodzajach tańca. Podobał mi się tylko balet, nie myślałam o niczym innym. 

Pamiętasz swój pierwszy poważny baletowy występ? Kiedy to było?

Mój pierwszy poważny występ nastąpił, kiedy na zakończenie ostatniego roku Akademii Tańca odbył się koncert galowy na scenie Teatru Bolszoj. Pamiętam, że później uczęstniczyłam w międzynarodowym konkursie baletowym, który odbywał się również na scenie Teatru Bolszoj. Otrzymałam pierwsze miejsce za taniec w duecie. 






fot. Waldemar Szmidt

Swoją karierę rozpoczynałaś w moskiewskim Teatrze Bolszoj. Jak wspominasz tę przygodę?

Bardzo ciepło wspominam swoją przygodę z Teatrem Bolszoj. Spędziłam tam jedenaście lat, a to kawał czasu. Byłam solistką, grałam też główne role. Jedną z moich ulubionych była rola Ziny w spektaklu"Jasny potok", gdzie choreografem był Aleksiej Ratmansky, to on dał mi szansę. Bardzo go lubię, lubię też tańczyć do jego choreografii. 

Teatr Bolszoj był dla mnie jak drugi dom, ponieważ spędzałam tam bardzo dużo czasu. Zjeździliśmy prawie cały świat, a to jest też fajne w tym zawodzie. Oglądanie świata i poznawanie nowych kultur jest wspaniałym doświadczeniem. Jestem wdzięczna pedagogom, z którymi tam współpracowałam. 

Swietlana Densemirovna jest mi do dzisiaj bardzo bliska. Dzwonimy do siebie, utrzymujemy kontakt. Czasami mi jej bardzo brakuje, bo naprawdę to człowiek, któremu ufam.
 
W Teatrze Bolszoj pracuje z każdym jeden pedagog i poświęca czas swojemu uczniowi, ze mną pracowała właśnie Swietlana. 

W Polsce jest trochę inaczej. Za każdy ze spektakli odpowiada inny pedagog. 

W 2015 roku rozpoczęłaś występy w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie, gdzie rok później zostałaś pierwszą solistką Polskiego Baletu Narodowego. Jak tam trafiłaś? 

W Teatrze Bolszoj jest duża konkurencja. Nie raz na główną rolę czeka się kilka lat. W pewnym momencie poczułam, że mogę i chcę więcej. Nie chciałam dłużej czekać. Byłam zapraszana przez inne Teatry, m.in w Azerbejdżanie, gdzie jeździłam na występy, ale chciałam spróbować swoich sił w innych spektaklach, w głównych rolach. 

Chciałam gdzieś wyjechać. 

Chciałam się dalej rozwijaać i współpracować z innymi choreografami.

Nagle pojawiła się propozycja pracy w Teatrze Wielkim.  Pomyślałam, że mogę spróbować. Nic nie tracę. Zobaczyłam jak pracują, poznałam zespół, miałam też czas, by zaprezentować swoje umiejętności i dostałam kontrakt. Wybór był bardzo ciężki, bo pracowałam w najlepszym Teatrze na świecie. Przyznam, że nie była to  łatwa decyzja. 

Decyzja o wyprowadzce z Moskwy na stałe, na pewno też  nie była łatwa. Czy mimo wielu zajętości, które niesie za sobą balet, zdarza Ci się często wracać w rodzinne strony?

Niestety, nie. Mam tyle zajętości, że bardzo rzadko udaje mi się wracać w rodzinne strony. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, czułam się samotna, ale przez to, że miałam dużo pracy i od razu weszłam w proces twórczy, nie miałam czasu na nic innego. Na początku była to bardzo ciężka praca fizyczna. Repertuar był dla mnie nowy, bo od razu weszłam w choreografie autorstwa Krzysztofa Pastora, dyrektora teatru. Cały proces bardzo mi się podobał, mimo tego, że  do przyswojenia miałam bardzo dużo materiału. Potrzebowałam trochę czasu, by przystosować się do nowego rytmu. Miałam próby, byłam zmęczona, ale mimo wszystko, bardzo szczęśliwa. 






























fot. Tomasz Fabiański

Zatrzymajmy się przy balecie "MAYERLING", którego premiera sceniczna odbyła się w Teatrze Wielkim 4 czerwca. Tytuł wskazuje nazwę wsi, gdzie rozegrała się tajemnicza i tragiczna historia, która stała się podstawą baletu Kenettha Macmillana. Występujesz jako Mary Vetsera.

Nigdy wcześniej nie występowałam w żadnej sztuce autorstwa Kenettha Macmillana, ale bardzo mi się podobały jego spektakle. Był jednym z najbardziej znanych choreografów na świecie. 

Podczas przygotowań do sztuki "MAYERLING" pracowałam z jednym z  wielu asystentów, którzy na całym świecie układają jego choreografie i uczą, jak ma to wyglądać na scenie. Bardzo fajnie się z nim pracowało. Starał się wszystko mi wytłumaczyć tak, by pomogło mi to stworzyć moją postać. 

W tym spektaklu miałam do zatańczenia trzy trudne duety, złożone z ciężkich, niezwykłych, bardzo wysokich podniesień. Nad tym spektaklem pracowaliśmy ponad trzy miesiące. Mieliśmy czas, by do tej choreografii dostosować się, zapoznać się z nią i zbudować swoją rolę. 

W roli Rudolfa towarzyszy Ci Vladimir Yaroshenko. Opowiedz coś o relacji scenicznej Waszych postaci. 

Z Vladimirem tańczyłam już wcześniej w wielu innych spektaklach. To pomaga, ponieważ znamy się. Dla mnie było bardzo ważne, by pokazać budowanie mojej roli od maleńkiej dziewczynki, do dorosłej kobiety, która była gotowa na wszystko, byle by tylko być  z Rudolfem, którego tak kochała. Była to bardzo emocjonalna relacja, podczas tego spektaklu towarzyszy nam cała gama emocji.

To był niezwykle krótki sezon teatralny. Jak wraca się na deski Teatru po tak długiej przerwie? Niesamowite uczucie, prawda?

Moja przerwa trwała jeszcze dłużej, ponieważ dwa lata temu miałam poważną kontuzję. W trakcie premiery "Śpiącej Królewny" w Teatrze Wielkim, zerwałam sobie Ścięgno Achillesa. Była to moja pierwsza tak poważna kontuzja. Miałam operację, potem poddałam się rehabilitacji. Był to dla mnie bardzo trudny czas, też emocjonalnie. Oczywiście, starałam się zachować pozytywne nastawienie, ale to nie zawsze jest takie oczywiste i łatwe. Pomagała mi rodzina i moi przyjaciele. Otoczyli mnie ogromnym wsparciem. Pomagała mi też miłość do tego zawodu. Bez tego nie dałabym rady. Bardzo lubię moją pracę i to poczucie dawało mi bardzo dużo siły, by iść do przodu i bez względu na wszystko odbyć rehabilitację. Wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, a  pandemia dobrze mi zrobiła, bo miałam więcej czasu  na  regenerację. 

Jak zniosłaś izolację? 

Dzięki temu, że już wcześniej byłam w domu i widziałam, jak to wygląda, zdążyłam się przyzwyczaić. Cały czas ćwiczyłam. Bardzo mi pomogło, że moi przyjaciele z Teatru Bolszoj zorganizowali lekcje baletu online za pośrednictwem platformy ZOOM. Atmosfera była cudowna. Żartowaliśmy, śmialiśmy się. Kiedy pandemia trochę odpuściła, poczułam, że jestem w lepszej formie, niż przed kontuzją. 

Często tańczyłaś w czasie pandemii...

Tak, sama też przypominałam sobie pewne układy taneczne z różnych spektakli. Miałam w domu mały kawałek linoleum i właśnie na tym małym kawałku starałam się coś zrobić. (Śmiech.) 





fot. Ewa Krasucka

Scena to Twój żywioł, sama przyznajesz, że nie wyobrażasz sobie życia bez sceny, ludzi i tańca. Takiej postawy uczysz też najmłodszych. Mimo tego trudnego czasu, prowadziłaś  warsztaty baletowe dla dzieci. 

Znalazłam zajęcie dla swojej duszy, ponieważ bardzo lubię uczyć dzieci, a czuję, że one też mnie lubią. To bardzo ważne. Widzę ich postępy. Dzieciom w czasie pandemii było o wiele trudniej, niż osobom dorosłym. Trzeba ich wspierać. Fajnie, że chcieli ćwiczyć, nie odpuszczali. 

Dla różnych placówek prowadziłam zajęcia grupowe na ZOOMIE, ale odbywały się też zajęcia indywidualne, na które zapraszam również w tym momencie. 

Jak motywujesz najmłodszych do pracy? Pasję do tańca widać w każdym Twoim podopiecznym. Brawo! Jak dzieciaki radziły sobie w czasie pandemii? Chętnie trenowały w domu?

Nie trzeba było ich motywować, bo byli bardzo zmotywowani. (Śmiech.) Chcieli ćwiczyć, a ja też dawałam im tyle, ile mogłam. Wiele moich podopiecznych widziało mnie na scenie Teatru Wielkiego, więc często pytali mnie o odczucia i pracę nad spektaklami. Moje opowieści były dla nich inspiracją do dalszej pracy nad sobą. 

Tancerz Jan Kliment powiedział mi kiedyś, że każdy może nauczyć się tańczyć. Czy z baletem jest podobnie?

Warto realizować swoje marzenia. Przygodę z baletem najlepiej zaczynać od małego, ale uważam, że zawsze warto próbować, ale na to, by zrealizować swoje marzenie, nigdy nie jest za późno. 

poniedziałek, 11 października 2021

Mirosław Zbrojewicz: "Lear jest wyzwaniem. To rola obciążona legendą teatralną"

 Mirosław Zbrojewicz: "Lear jest wyzwaniem. To rola obciążona legendą teatralną"























fot. panipanfotograf

Z Mirosławem Zbrojewiczem spotkałam się w ramach 30. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Bez Granic w Cieszynie. W ramach jubileuszowej edycji przedsięwzięcia wystawiono spektakl "Król Lear", gdzie Mirosław Zbrojewicz jednocześnie zagrał rolę tytułową oraz jedyną rolę męską w tej sztuce.

Rozmawiamy o obciążeniach, które ta rola za sobą niesie, ale też o nieustannym odkrywaniu swojego bohatera, ale też o tym, co najbardziej podoba się aktorowi w twórczości Szekspira.
 
"Nasz spektakl nie jest spektaklem widowiskowym, feerycznym, raczej idzie za tekstem. Emocje zawarte są w słowach. W tym, co napisał Szekspir" - mówi Mirosław Zbrojewicz. 

Spotykamy się na 30. Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Bez Granic w Cieszynie. Jak wraca się na takie imprezy po tylu miesiącach przerwy? Jakie towarzyszą Panu emocje?

Towarzyszą mi same radosne emocje, bo wreszcie, po tak długiej przerwie możemy grać. Dla aktora teatralnego najważniejsza jest ta konfrontacja z żywym widzem. 

To festiwal, który podobnie jak Kino na granicy, łączy kulturę polską, czeską i słowacką. Z czym kojarzą się Panu Czechy?

Tak, jak wszystkim, Czechy kojarzą mi się z piwem. (Śmiech.)

Jednak sprecyzuję odpowiedź na to pytanie. Ze spektaklem "Trzy siostry", w reżyserii Luka Percevala, dwa tygodnie temu byliśmy w Pilznie. To spektakl, który powstał w Polsce, z polskimi aktorami, gdzie reżyser, który jest Belgiem, poszedł za aktorami. Intensywnie próbowaliśmy, ale też improwizowaliśmy. 

Zrobiliśmy bardzo ciężki, wręcz depresyjny spektakl. Jest bardzo pesymistyczny, wydaje mi się, że jest bliski opowieści o końcu świata. Pokazaliśmy to w na wspominanym Festiwalu w Pilznie. Po spektaklu odbyło się spotkanie z nami, a czeska publiczność zadawała pytania, na które nie byliśmy gotowi. Pytali o to, dlaczego spektakl jest tak mroczny i dlaczego nie daje żadnej nadziei. 

Czesi kojarzą mi się z racjonalnym podejściem do życia i z dużo większym poczuciem humoru, niż mają go Polacy. Może to stereotyp, który może okazać się nieprawdą, ale tak mi się wydaje. 

Inscenizacja "Króla Leara", w której Pan odgrywa tytułową i jedyną rolę męską, jest nieco przekorna, bo w inscenizacji elżbietańskiej, w której wszystkie role odgrywali mężczyźni, tu królują kobiety. W jednym z wywiadów powiedział Pan, że Lear dla Pana jest przede wszystkim wyzwaniem. Proszę tę myśl rozwinąć.

Sam Lear jest wyzwaniem, bo to rola obciążona legendą teatralną. W dużym uproszczeniu to rola, za którą zabierają się najstarsi aktorzy, domykający swoją karierę. Za każdym razem są to aktorzy z ogromnym doświadczeniem, bo rzadko kiedy powierza się tę rolę niedoświadczonemu aktorowi, choćby miał i sto pięćdziesiąt lat.

Ja jestem w sytuacji, kiedy nie jestem stary, daleko mi jeszcze do końca kariery aktorskiej i na pewno daleko mi jeszcze do tego, by użyć właściwych narzędzi do zbudowania tak skomplikowanej, dużej i wszechstronnej, jaką jest Szekspirowski król Lear. 

To nieoczekiwane dla mnie doświadczenie. 

Niektórzy aktorzy wręcz umierali na scenie, próbując Leara. Tadeusz Łomnicki chyba miał przeczucie, że to jest właśnie taka rola, domykająca jego karierę. Do premiery nie doszło.

Ta legenda i to obciążenie spowodowało, że na początku byłem ciężko przerażony. 

W momencie, kiedy zdałem sobie sprawę, że to w jakimś sensie nie jest dla mnie, nie w tym momencie, nie na ten wiek i nie na te umiejętności, poczułem się dużo lepiej i po prostu zmierzyłem się z rolą.

To fantastyczna rola, która ma jeszcze bardzo dużo do odkrycia. Niektóre rzeczy odkrywam, grając kolejne spektakle. 





















fot. Małgorzata Krawczyk 

W temacie odkryć. To prawda, że nieustannie pracuje Pan nad swoim bohaterem?

To prawda, ale dotyczy chyba większości ról. Kiedy po całym cyklu przygotowań i prób przystępowaliśmy do premiery, była to pierwsza rola, kiedy tak mało wiedziałem o swojej postaci. Nie było to dla mnie problemem. Podszedłem do tego intuicyjnie, zrobiłem tyle, ile potrafiłem w tym momencie zrobić. Pewne rzeczy, których się dowiaduję, są do wychwycenia przy następnych spektaklach. 

Z jakimi emocjami mierzy się Pan podczas budowania postaci Króla Leara?

Musiałbym sobie bardzo precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie, kim jest Lear i w jakim jest momencie, a tak do końca jeszcze tego nie wiem, więc myślę, że to są emocje, które towarzyszą człowiekowi, który coś odkrywa, wpada na jakiś trop i idzie za nim. 

Nasz spektakl nie jest spektaklem widowiskowym, feerycznym, raczej idzie za tekstem. Emocje zawarte są w słowach. W tym, co napisał Szekspir. 

Co jest dla Pana największą korzyścią, która wynika dla Pana z tej roli?

Mam wrażenie, że Leara stopniowo pokonuję, poprzez kolejne spektakle. Nie choruję, grając Leara, a przyznam, że to mi groziło. (Śmiech.)





















fot. Małgorzata Krawczyk 

Wiele jest interpretacji tego spektaklu, ale też interpretacji postaci samego Leara. Co wyróżnia Pana bohatera? Czego, co pojawia się w Pana rozumieniu tej postaci, nie ma w kreacjach budowanych przez innych aktorów?

Tak, jak już wspominałem, to rola, w której obsadzani są przede wszystkim starzy aktorzy, u schyłku kariery. Ja jestem młodym człowiekiem, w pełni sił witalnych. (Śmiech.) W związku z tym mój Lear musi być trochę inny, bo o co innego tu chodzi. To, co ja oddaję w tej roli, to jakby zupełnie co innego, niż gdybym grał go za dwadzieścia lat. 

Czy w ramach pracy nad rolą oglądał Pan czyjąś inscenizację tego spektaklu?

Nie. W momencie, kiedy przystępowałem do roli, nie wiedziałem nic. Teraz wiem troszeczkę. Miałem obawy, że gdybym się naoglądał, jak wspaniale kreują tę rolę inni aktorzy, mógłbym podświadomie posługiwać się ich narzędziami. Podszedłem do tego intuicyjnie. Rozwiązań szukałem z próby, na próbę. Trochę improwizowaliśmy.




















fot. Małgorzata Krawczyk

Co najbardziej ceni Pan w twórczości Szekspira?

Słowo. Piękną frazę. Takiej formy się już dzisiaj nie używa na scenie. Troszeczkę jest tak, że coraz trudniej jest się nam na scenie posługiwać takim językiem. Staje się powoli językiem obcym. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat posługujemy się coraz częściej, w dużym uproszczeniu, mową potoczną. Fraza tak zakomponowana zaczyna być trochę trudna. Jednak to ogromna przyjemność serfowania po tych słowach i frazach. 

Jakim jest Pan widzem? Czego poszukuje w sztuce?

Jestem na maksa wybrednym widzem. (Śmiech.) Pewne rzeczy w Teatrze w ogóle mnie nie interesują. Najbardziej kręci mnie eksperyment, czyli to, co może mnie jeszcze w Teatrze zaskoczyć.

Jak zniósł Pan izolację? Jaki wpływ pandemia miała na Pana pracę?

Czas izolacji był takim szarpnięciem dywanika spod nóg. Wszyscy traciliśmy równowagę. Rozglądaliśmy się na wszystkie strony, co się dzieje. Ludzkość nie miała z czymś takim do czynienia nigdy wcześniej. Cały świat się nagle zatrzymał. Wszyscy byliśmy w głębokim pomieszaniu. Były oczywiście takie momenty, kiedy było fajnie, można było poleżeć na kanapie, ale też takie, kiedy zaczęło brakować pracy. Pojawiał się lęk, czy wszystko wróci do normy, czy będzie inaczej. Ja myślę, że już będzie zupełnie inaczej. 

Proszę opowiedzieć o swoich najbliższych planach.

Jesteśmy po premierze "Trzech sióstr" w reżyserii Luka Percevala. To była praca, która wyeksploatowała mnie bardzo, bo poświęciłem jej bardzo dużo czasu, energii i uwagi. Mam wrażenie, że dalej żyję tym spektaklem.

Gram różne sztuki. Lżejsze, cięższe i jeszcze jakieś. (Śmiech.) Wystąpię w nowym serialu Netflixa. Wkrótce wejdę też na plan dwóch filmów. Pracy jest bardzo dużo, nie wiem, czy nie za dużo. (Śmiech.) Pewnie dlatego, że jedni próbują odrobić straty, a drudzy zdążyć przed czwartą falą. Może dlatego jest taka kumulacja. (Śmiech.) 

Borys Wiciński: ´Czarny Młyn´ powinien uczyć tolerancji, tak widz powinien go odebrać"

 Borys Wiciński: "CZARNY MŁYN powinien uczyć tolerancji, tak widz powinien go odebrać" 
























fot. zdjęcie nadesłane

Z Borysem Wicińskim spotkałam się w Warszawie. 

Rozmawiamy o dubbingu, wspominamy jego przygodę na planie serialu "W rytmie serca". 

Rozmawiamy też o filmie "Czarny młyn", który miał swoją premierę kinową 27 sierpnia. To kino społeczne, które każdy zobaczyć powinien. 

Masz dopiero 14 lat, a już możesz się pochwalić swoimi licznymi osiągnięciami w aktorstwie i dubbingu. W warszawskich teatrach grasz, odkąd skończyłeś trzy lata. Czy pamiętasz swoją pierwszą poważną rolę teatralną? Ile miałeś lat? W jakiej sztuce zagrałeś?

Moją pierwszą, dużą rolą teatralną był tytułowy Mały Książe w Teatrze Muzycznym ROMA. Moja przygoda w tym miejscu zaczęła się, kiedy miałem siedem lat, chodziłem wtedy do pierwszej klasy. 

Przyjmując, że grasz od trzeciego roku życia, można chyba stwierdzić, że zainteresowanie tym zawodem przejawiałeś od najmłodszych lat, prawda? (Śmiech.) 

Tak, z pewnością. (Śmiech.) 

Mam wrażenie, że wybranie przez Ciebie tej drogi jest tak trochę konsekwencją tego, że Twój brat, Iwo, też zajmuje się aktorstwem?

Na pewno. Nasza historia z aktorstwem zaczęła się od tego, że mój brat zapytał kiedyś Mamy, czym jest casting. Można powiedzieć, że tak trochę poszedłem w ślady brata. 

Kiedy po raz pierwszy zagraliście we wspólnym projekcie?

Pierwszy raz razem zagraliśmy w Teatrze Syrena, w przedstawieniu "Królowa Śniegu". Ja grałem tam jeszcze jako taki mały nieboraczek. (Śmiech.) Biegałem po scenie, a mój brat grał rolę Kaja. Była to nasza pierwsza wspólna przygoda. 

W filmie "Czarny młyn", który miał swoją wyczekiwaną premierę 27 sierpnia, można zobaczyć Was obu. Gracie kolegów z podwórka. 

To, że jesteśmy w życiu codziennym braćmi, jest na pewno dużym ułatwieniem, ponieważ możemy sobie pozwolić na trochę więcej, niż wobec kolegów. Panuje między nami większy luz. Możemy się szturchnąć, popchnąć lub po prostu powiedzieć sobie wzajemnie, co musimy poprawić, czy inaczej zagrać. 























fot. zdjęcie nadesłane / na planie filmu "Czarny młyn".

Jak Wam się razem pracuje? Z rodziną dobrze tylko na zdjęciu? (Śmiech.) 

Pracuje nam się bardzo dobrze. Siłą rzeczy się już znamy. (Śmiech.) Nie musimy się przed sobą krępować. A wspólne zdjęcia robimy rzadko, bo zawsze któryś z nas zepsuje je głupim wyrazem twarzy (Śmiech.)

Wspieracie się, kibicujecie sobie wzajemnie, dajecie sobie wskazówki?

Tak, na planie o dziwo czasem pomagamy sobie i aż tak nardzo się nie kłócimy. W domu nie bywa już tak różowo. (Śmiech.)

To opowieść o akceptacji i tolerancji, do której dzieci muszą dojść własną drogą. Myślisz, że ten film otworzy oczy młodzieży i nauczy ich właśnie tolerancji, akceptacji i otwartości na inność?

Mam taką nadzieję. Ten film powinien uczyć tolerancji, tak widz powinien go odebrać. Jest też o przyjaźni, miłości i przemianie.

Jak zachęciłbyś widzów, aby zobaczyli Wasz film? Co według Ciebie jest gwarantem jego sukcesu?

“Czarny Młyn” to przepiekne zdjęcia, świetna muzyka, ale przede wszystkim wzruszająca historia z ważnym przesłaniem. Warto zobaczyć i zrozumieć ten film. Pod jego wpływem można zmienić swoje dotychczasowe nastawienie, nauczyć się rozumieć, czym jest tolerancja i zmiana, można zobaczyć, że piękno, wielką wartość i siłę można odnaleźć w każdym człowieku.
























fot. zdjęcie nadesłane / Borys Wiciński na planie filmu "Czarny młyn".

Czy Ty, od czasu pandemii byłeś już w kinie? Co zobaczyłeś? Nie wliczajmy teraz "Czarnego Młyna". (Śmiech.)

(Śmiech.) Były pojedyncze filmy na które chodziłem, ale było ich jedynie kilka. 

Kolejnym Waszym wspólnym projektem jest seria reklam Cyfrowego Polsatu, które realizujecie od dwóch lat. Czym różni się praca na planie filmu, czy serialu, od pracy na planie reklamy?

Na planie reklamy wszystko przebiega o wiele szybciej, niż na planie filmu, czy serialu. Mamy do dyspozycji cały story board i ściśle się go trzymamy. Na planie filmu i serialu już podczas nagrywania zmienia się wiele rzeczy. 

Która z dotychczas zrealizowanych reklam Cyfrowego Polsatu jest Twóją ulubioną i dlaczego?

(Śmiech.) To trudne pytanie, bo było ich naprawdę sporo. Moją ulubioną jest jedna z najnowszych reklam, gdzie przechodząc przez drzwi od domu, przechodziliśmy w świat bajek, filmów i seriali. 

Nie sposób pominąć również serialu "W rytmie serca", gdzie w latach 2017-2020 wcielałeś się w rolę Grzesia Biernackiego. Jak wspominasz pracę na planie serialu?

Pracę w serialu "W rytmie serca" wspominam bardzo dobrze. Poznałem tam wielu świetnych aktorów, na planie była cudowna, rodzinna, wręcz domowa atmosfera. 

Pracowałeś m.in z Basią Kurdej - Szatan i Mateuszem Damięckim. Czy macie jeszcze kontakt?

Kontakt mamy nikły, ale czasami się widujemy. Z Basią spotykam się czasami w studio dubbingowym. 

Realizacja serialu została przerwana m.in ze względu na pandemię koronawirusa. Jest jeszcze szansa, że wrócicie na ekrany?

Pewnie jest jakaś szansa, ponieważ serial skończył się bardzo nietypowo. Sam nie wiem, czy powróci na ekrany, ale mam szczerą nadzieję, że kiedyś tak. 

Intensywnie pracujesz w dubbingu oraz przy wielu słuchowiskach. Co Ci się najbardziej w tym podoba?

To praca z cudownymi reżyserami. Poznaję swoje postaci i wiem już, jak zachować się w takiej, czy innej sytuacji. 

Czy samo mówienie jest trudniejsze od gry przed kamerą?

Uważam, że jest łatwiejsze, ponieważ nie muszę grać ciałem, a jedynie głosem.
 
Czy tu trochę inaczej wygląda praca z emocjami?

Kiedy gram na planie, emocje wyrażam ciałem. W słuchowisku, czy dubbingu wszystko muszę robić głosem. 

Kto przygotowuje Cię do ról w dubbingu?

Nie mam spotkań przygotowawczych. Po prostu wchodzę do studia, dowiaduję się co to za film, czy rola i...mówię. 

Czy jest jakaś postać, która chciałbyś, aby przemówiła Twoim głosem?

W chwili obecnej mało oglądam telewizję i nie mam chyba takiej jednej postaci, którą chciałbym stworzyć swoim własnym głosem. No, może Morty’ego z serialu „Rick and Morty“ (Smiech.) 

Już wkrótce rozpoczeniesz prace nad swoim kolejnym projektem teatralnym. Opowiedz coś więcej.

Jest to mini-spektakl, który będzie trwał ok. trzydzieści minut. Jest stworzony przez jednego ze studentów Akademii Teatralnej. Gramy w trójkę. Dopiero rozpocząłem tę przygodę. 

Najbliższe plany. 

Na plany zawodowe mam jeszcze czas. (Śmiech.) Chociaż... hmmm... szykuje się nowa przygoda na planie serialu, ale na razie cicho sza! Nie zapeszajmy :)