sobota, 30 września 2023

Hanna Turnau o serialu "M jak miłość", książkach z dzieciństwa i spektaklu "Dzieci z Bullerbyn" [WYWIAD]

 Hanna Turnau o serialu "M jak miłość", książkach z dzieciństwa i spektaklu "Dzieci z Bullerbyn" [WYWIAD] 
















fot. Marta Chodorowska

Z Hanną Turnau, która w serialu "M jak miłość" pojawiła się w 1653 odcinku w roli Sylwii, spotkałam się w Warszawie. Rozmawiamy o serialu, przemianie, jaką przechodzi jej bohaterka, ale też o książkach z dzieciństwa, spektaklu "Dzieci z Bullerbyn", w którym występuje w stołecznym Teatrze Lalka, ale też o podróżach. 

Bije od Ciebie pozytywna energia. To nastawienie, to Twój świadomy wybór? Chyba nie mogłabyś inaczej, prawda? (Śmiech.)

Nie klasyfikowałabym tego w kategoriach wyboru, to wynika z  charakteru. Po prostu tak mam. (Śmiech.) Są oczywiście gorsze momenty i osoby, które dobrze mnie znają, wiedzą, że czasami nawet zdarza mi się uprawiać czarnowidztwo. Specjalnie używam właśnie tego słowa, bo od dziecka słyszałam od mojej mamy „nie uprawiaj czarnowidztwa”. Ale w głębi duszy jestem pozytywnie nastawiona do życia. 

Takie nastawienie jest dla Ciebie choć w pewnym stopniu, ułatwieniem funkcjonowania w niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Pozytywne nastawienie ułatwia funkcjonowanie w każdej branży. A w mojej szczególnie. 

Można się go nauczyć?

Uważam, że tak. W naszym zawodzie różnie bywa, dlatego też nauczyłam się tak podchodzić do życia. Kiedy aktor przez dłuższy czas nie ma pracy, wtedy bardzo trudno o pozytywne myślenie i nastawienie. W pewnym momencie postanowiłam, że praca nie będzie tym, co determinuje moje samopoczucie. 

Wróćmy jednak do początków. Jak to się stało, że ze wszystkich zawodów na "A", wybrałaś akurat aktorstwo? (Śmiech.) 

Od zawsze chciałam być aktorką. Komunikowałam to światu już jako mała dziewczynka. Bardzo lubiłam występować, śpiewać i brałam udział w szkolnych przedstawieniach. 

Masz to szczęście, że nie realizujesz się tylko przed kamerą, ale również na deskach teatralnych. Jesteś aktorką stołecznego Teatru "Lalka", gdzie obecnie można Cię oglądać między innymi w spektaklu "Dzieci z Bullerbyn", obrazującym przygody napisane przez Astrid Lindgren. Czy w dzieciństwie sięgałaś po jej książki? 

Uwielbiam Astrid Lindgren. Na początku jej książki czytała mi mama, później już sama po nie sięgałam. "Dzieci z Bullerbyn" były moją ukochaną lekturą. Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy się dowiedziałam, że zagram właśnie w tym spektaklu, ale największą radością było spotkanie z reżyserką Agnieszką Glińską, o której wiele słyszałam i zawsze chciałam ją spotkać na swojej teatralnej drodze. 

Uważasz, że dzieciaki, po obejrzeniu spektaklu chętniej sięgną po tę i inne lektury szkolne? Jak to było w Twoim przypadku - w latach szkolnych chętnie sięgałaś po lektury? 

Zawsze dużo czytałam, tę miłość do czytelnictwa zaszczepiła we mnie mama. Do dzisiaj wymieniamy się książkami. We wczesnych latach szkolnych po lektury sięgałam chętnie, trochę gorzej było z tym w liceum, wolałam czytać lektury spoza listy obowiązkowej. Nigdy nie przebrnęłam przez „Nad Niemnem” Orzeszkowej czy „Krzyżaków” Sienkiewicza. Za to kochałam „Lalkę” Prusa, uważam że nadal świetnie się ją czyta.

Wracając do „Dzieci z Bullerbyn” myślę, że dzięki naszemu spektaklowi dzieciaki chętniej sięgną po tytuły Astrid Lindgren, co zresztą bardzo polecam. 

Z jakimi jeszcze książkami miałaś do czynienia w pierwszych latach edukacji?

Pamiętam „Lottę z ulicy Awanturników” też Astrid Lindgren czy „Karolcię” Marii Kruger. To pierwsze książki, które przychodzą mi na myśl, ale razem z mamą czytałyśmy bardzo dużo. 

Mówi się, że dzieciaki są najbardziej wymagającymi odbiorcami. Czy to się zgadza? (Śmiech.)

To prawda. Kiedy pierwszy raz przyszłam do Teatru Lalka, trochę się tego bałam. Mały widz, to widz, który niczego nie udaje, ale też widz najbardziej szczery. Kiedy coś mu się nie podoba, daje temu wyraz. (Śmiech.) To bywa czasami trudne, ale można sobie z tym poradzić. Robienie teatru dla dzieci jest trudniejsze, niż tworzenie dla dorosłych, ale uważam to za bardzo ważne.

Teatr Lalka ma świetny repertuar i szeroką ofertę dla młodego widza. Bardzo zachęcam wszystkich rodziców, by zabierali do nas dzieciaki, zdziwią się jak sami będą się świetnie bawić. Uważam, że Teatr Lalka to teatr dla wszystkich, nie tylko dla najmłodszych. Wbrew pozorom dzieci rozumieją czasami więcej, niż nam się wydaje oraz mają ogromną wyobraźnię.

Od 1653 odcinka w "M jak Miłość" wcielasz się w rolę Sylwii, przyjaciółki Julii, (w tej roli Marta Chodorowska, przyp. red.) Czy zanim trafiłaś do serialu, zdarzało Ci się go oglądać, miałaś swoich ulubionych bohaterów, ulubione wątki?

"M jak miłość" nie śledzę już od lat. Pamiętam jednak początki, kiedy wątki bohaterów śledziłam razem z mamą, która nadal serial ogląda, ale teraz chyba głównie ze względu na mnie (śmiech).

Zastanawiałam się, jakbym mogła z perspektywy widza opisać Twoją bohaterkę. (Śmiech.) Na pewno jest wierną przyjaciółką Julii, której nie pozwala skrzywdzić. Co Ty powiedziałabyś o Sylwii?

Role w serialach codziennych czy telenowelach mają to do siebie, że często na początku nie mamy pojęcia jak potoczą się dalsze losy granego przez nas bohatera. Na początku Sylwia występowała wyłącznie w cieniu Julii, niewiele mogliśmy o niej powiedzieć, poza tym, że jest wierną przyjaciółką. To z biegiem czasu się zmieniło, bo rozwinął się wątek mojej bohaterki. Teraz widzimy w niej różne odcienie, dobre i złe strony.

Najnowsze odcinki powiedzą wiele nowego o Sylwii, okaże się, że niesłusznie broniła swojej przyjaciółki, bo zostanie przez nią perfidnie wykorzystana. Ale nie będę więcej zdradzać, zachęcam do oglądania - Sylwia będzie się pojawiać coraz częściej.

Czy jednak to, że miała w sobie na początku swego rodzaju złamanie, było dodatkowym atutem do grania?

Oczywiście. Dla aktora dużo ciekawiej grać czarne charaktery. Ale w serialu "M jak miłość", oglądanym przez miliony widzów jest tak, że ludzie zaczepiają na ulicy i utożsamiają nas z graną postacią, więc bezpieczniej grać pozytywnych bohaterów (śmiech).

Hejt się pojawia?

Nie. Nie mam aż takiej rozpoznawalności, więc nie mam do czynienia z hejtem. Coś czasem oczywiście przeczytam w internecie, ale dotyczy to wtedy raczej mojej bohaterki, niż mnie samej. 

Nie sposób nie wspomnieć, choć w kilku słowach o serialu "Echo serca", emitowanym w TVP2, który w trakcie pandemii, praktycznie ze dnia na dzień, zniknął z anteny. Jak wspominasz pracę na tym planie? 

Wielka szkoda, że serial został zdjęty z anteny. Wydarzyło się to w bardzo trudnym, pandemicznym momencie, cała ekipa została bez pracy praktycznie z dnia na dzień. Dla mnie to był jedyny projekt, w którym w tamtym czasie brałam udział.  

Szkoda mi tego serialu. Bardzo miło wspominam współpracę z reżyserem, Tomkiem Szafrańskim. Świetnie grało mi się z serialowym partnerem, w którego wcielał się Antek Pawlicki. 

Jak w ogóle odnajdywałaś się  na planie serialu medycznego?

Nie miałam do czynienia z terminologią medyczną, bo grałam księgową, czyli znów bliżej Sylwii, która jest prawniczką. (Śmiech.) 

Porozmawiajmy jeszcze o podróżach, których jesteś wielką fanką. Jakie miejsce zachwyciło Cię  ostatnio?

Ostatnio zachwyciła mnie Kreta. W tym roku byłam tam po raz pierwszy. Jestem zachwycona tym krajobrazem górsko-morskim. Uwielbiam takie połączenie. Zachwycili mnie ludzie, przepyszne jedzenie, którego jestem fanką. Lubię odkrywać nowe smaki, jeść i gotować. (Śmiech.)

Jaki grecki przysmak najbardziej przypadł Ci do gustu?

Najbardziej smakowały mi greckie gołąbki w liściach winogron, które są tam znane pod nazwą Dolmades. 

Podróż marzeń Hanny Turnau to... 

Lista takich miejsc się powiększa, a czasu coraz mniej, bo oboje z mężem sporo pracujemy. (Śmiech.) 

Marzy mi się podróż do Nowego Jorku. Mieliśmy lecieć w listopadzie, ale właśnie weszłam w próby do nowego spektaklu.

piątek, 29 września 2023

Wojciech Solarz o Teatrzyku Gędźba, skłonności do rozśmieszania ludzi oraz "Barwach szczęścia" [WYWIAD]

 Wojciech Solarz o Teatrzyku Gędźba, skłonności do rozśmieszania ludzi oraz "Barwach szczęścia" [WYWIAD]














fot. Teatrzyk Gędźba / Facebook /

Z Wojciechem Solarzem spotkałam się w Jastrzębiu. Rozmawialiśmy o tym, jak sprawnie łączyć aktorstwo z podążaniem drogą kabaretu, ale też o słowotwórstwie, ulubionych i kontrowersyjnych słowach.

Nie zabrakło miejsca na omówienie kultowej serii filmów Jacka Bromskiego "U Pana Boga..." i podsumowanie Cielęckiego, czyli bohatera, w którego to aktor wciela się na ekranie. Wojciech Solarz we wzruszających słowach wspominał Emiliana Kamińskiego. 

Optymista. Aktor, jeden z twórców Teatrzyku Gędźba, czyli aktorskiego kabaretu piwnicznego, który jest kontynuatorem i przedłużeniem Kabaretu na Koniec Świata. Wszystko się zgadza? (Śmiech.) 

(Śmiech.) Wszystko się zgadza.

Drogą kabaretu podąża Pan od lat. Podobno te rejony lubił Pan od zawsze, a kiedy myślał Pan o wyborze zawodu aktora, zawsze myślał Pan w kategoriach kabaretu i komedii. Proszę powiedzieć coś więcej. 

Od wczesnych lat lubiłem żartować. To, że mo rozbawiać ludzi, sprawia mi olbrzymią radość. Już od podstawówki bardziej pochłaniało mnie, mówiąc kolokwialnie, robienie sobie jaj na biologii, niż przyswajanie wiedzy. (Śmiech.) Oczywiście, uczyłem się, ale na żarty zawsze znajdowałem miejsce. 

Od zawsze byłem otwarty, lubiłem wychodzić do ludzi. Być może potrzebowałem też akceptacji, ale zawsze towarzyszyła mi radość bycia z ludźmi poprzez śmiech. W takich momentach można się dobrze z tymi ludźmi poznać. 

Kiedy zdawałem na SGH, przyszło mi do głowy, by spróbować swoich sił w aktorstwie i...udało się. Przyszedł też ten moment, w którym myślałem o stworzeniu kabaretu, ale równolegle okazało się, że trzeba przejść przez wszystkie wszystkie inne konwencje, by taki kabaret stworzyć. 

Wspominany przez nas Kabaret na koniec świata, został swego czasu stworzony z potrzeby absurdu, ale też z potrzeby  podróży absurdalnej po Polsce, po Warszawie i po potrzebach aktorów. Co przyczyniło się do stworzenia Teatrzyku Gędźba, który został powołany do życia w listopadzie 2021 roku? 

Stworzenie Teatrzyku Gędźba było inicjatywą Maćka Makowskiego. Stowrzyliśmy go we dwóch. Jego inicjatywą nie było tylko samo powstanie Gędźby. Maciek wymyślił też nazwę. Była to dosyć naturalna kontynuacja Kabaretu na koniec świata. Ten projekt wygasł w trakcie pandemii. Nasze drogi z reżyserem Wawrzyńcem Kostrzewskim rozeszły się. 

Stwierdziliśmy, że trzeba tworzyć dalej i zebraliśmy osoby, które chciały robić to razem z nami. Nasza grupa rozrosła się o kilka nowych osób. Dołączyła Monika Mariotti i Eliza Borowska. Nasze szeregi zasilił również Łukasz Matecki i Arek Wrzesień. W tym składzie kontynuujemy to, co było. 

Jaka była droga od pomysłu, do jego realizacji, w postaci stworzenia Teatrzyku Gędźba?

Ta droga trwała parę miesięcy. Najpierw stworzyliśmy "Konkurs Chopinowski dla ludzi bez talentu". To był mój pomysł. Najpierw były rozmowy wstępne, potem ten pomysł na pierwszy program rozwinęliśmy. Potem przyszły kolejne programy. W głowach mamy już kolejne nowości. 

Nazwa nurtuje od samego początku. (Śmiech.) Wiadomo, że szukaliście nazwy nieco śmiesznej, ale też nie do końca oczywistej. Nie wszyscy wiedzą, co to słowo znaczy. Rozszyfrujmy. (Śmiech.) 

"Gędźba" to po staropolsku "muzyka". Maciek Makowski jest też świetnym pianistą i kompozytorem. Komponuje też muzykę do naszych programów. To on zdecydował, że to fajna nazwa. Prawdą jest, że faktycznie, prawie nikt nie wie, o co może chodzić. (Śmiech.) 

W "Gędźbie", często to Pan pisze teksty i skecze. Co jest dla Pana najczęstszą inspiracją?

Najczęściej inspirują mnie absurdy, czyli mówiąc najprościej, zderzenie sacrum z profanum. Czasem jadąc autobusem, widzę jakąś dziwną sytuację i pierwsze, co robię, to zapisuję ją w telefonie. Takie rzeczy najczęściej zapisuję hasłami, po czym próbuję odtworzyć w głowie, to co się wydarzyło i coś z tego napisać. Z takich rzeczy biorą się m.in. pomysły na piosenki, skecze lub krótkie scenki. 

Jeśli ktoś lubi bawić się słowem, pisanie idzie jak z płatka. Pan lubi. Gdyby miał Pan wskazać swoje ulubione słowo, na jakie mogłoby paść?

Nie wybiorę jednego słowa. Lubię bawić się w słowotwórstwo. Zdarza mi się wymyślać nazwiska i inne, jak np. "strycimączka". Właśnie wymyśliłem słowo, które mogę powiedzieć, że na ten moment jest moim ulubionym. (Śmiech.) 

Słowo najbardziej kontrowersyjne na dzisiejsze czasy to...

Jest to słowo "konflikt". Pernamentny konflikt jest dla mnie chorobą dzisiejszych czasów. 

Spotkałam się już z teorią, że kabareciarze w życiu codziennym wcale nie bywają  radosnymi ludźmi. Pan zdecydowanie obala ten mit. (Śmiech.) Jak to jest?

Lubię się śmiać. Rozmawiamy przed spektaklem "Goło i wesoło", a to właśnie przy okazji tej sztuki, bardzo lubimy żartować z chłopakami. 

Ostatnio Pan Stefan Friedmann podczas wywiadu powiedział mi, że często śmieje się ze swoich starych żartów. Z czego to Pan najczęściej śmieje się w dzisiejszych czasach?

Podzielam zdanie Pana Stefana Friedmanna. Ja również lubię się śmiać ze swoich starych żartów. 

Oprócz grania w Teatrze i kabarecie, występuje Pan w popoluarnych filmach i serialach. Widzom jest Pan doskonale m.in. z cyklu filmów Jacka Bromskiego, "U Pana Boga...". Jak w kilku słowach, ze swojej perspektywy opisze Pan Mariana Cielęckiego?

Bardzo lubię tę postać. Zawsze marzyłem, by zagrać takiego trochę przesuniętego gościa. (Śmiech.) Ludzie mówią, że jest ciapą, a moim zdaniem nie do końca o to w tym wszystkim chodzi. 

To przede wszystkim budowanie postaci faceta, który tak na dobrą sprawę żyje w trochę innym świecie. 

Obecnie w produkcji jest film "U Pana Boga w Królowym Moście". To ostatni film z tego cyklu, w którym można zobaczyć nieodżałowanego Emiliana Kamińskiego. Jak wspomina Pan zmarłego w zeszłym roku aktora? 

Jego odejście było dla mnie bardzo trudne. Z Emilianem byłem bardzo blisko, znaliśmy się osiemnaście lat. 

Oprócz tego, że spotykaliśmy się, kręcąc poszczególne części filmu Jacka Bromskiego, grałem też u Niego w Teatrze Kamienica. Był wielkim i wspaniałym człowiekiem. Udało Mu się zagrać wszystkie sceny, więc pojawi się w filmie, ale też w serialu pod tym samym tytułem. 

Serialem, którego nie wolno pominąć, zdecydowanie są "Barwy szczęścia", do obsady których dołączył Pan w 1998 odcinku, wcielając się w Rafała Zaborskiego. To jednozacznie negatywny bohater. Czy każdą postać można wybronić?

Tak, ponieważ każda postać ma jakieś wewnętrzne motywacje. Jest strasznym skurczybykiem. Póki co, mój bohater siedzi w więzieniu, ale to nie koniec tej historii. Będą się działy straszne rzeczy. Więcej nie zdradzę. Zapraszam do oglądania. 

Czy takie postaci tworzą dla aktora dodatkowy atut do grania?

Nigdy wcześniej nie grałem tak złego bohatera. Zazwyczaj przypadały mi w udziale wcielenia komediowe. Chętnie wcielę się w kolejnego negatywnego bohatera, bo to zawsze jest fajnym wyzwaniem. 

Dziś spotykamy się przed spektaklem "Goło i wesoło". Chyba nie ma śmieszniejszego spektaklu, prawda? (Śmiech.)  Co na koniec opowiedziałby Pan o swojej roli w tym wszystkim?

Gram w tym spektaklu dwie role, więc jestem trochę tym, a trochę tym. (Śmiech.) Jestem Bońkiem, bo podobno jestem do niego podobny, (Śmiech.) ale wcielam się też w rolę Bernarda. Lubię te wcielenia.  Zapraszam do Teatru. 

czwartek, 28 września 2023

Alicja Ostolska o serialu "M jak miłość", modzie i projektowaniu sukien ślubnych [WYWIAD]

 Alicja Ostolska o serialu "M jak miłość", modzie i projektowaniu sukien ślubnych [WYWIAD] 


















fot. @minniethephotographer / Iga Beata Maćkiewicz

Z Alicją Ostolską, aktorką i influencerką, spotkałam się podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie. Rozmawiałyśmy o tym, jak jej życie zmieniło się po tym, jak w 2020 roku dołączyła do obsady "M jak miłość", o samym serialu, ale też o modzie, projektowaniu sukien ślubnych i wielu innych rzeczach. To moja druga rozmowa z nią. 

Aktorka, influencerka, miłośniczka mody, projektantka sukien ślubnych.  Wszystko się zgadza? (Śmiech.) 

Wszystko się zgadza. 

Po raz pierwszy rozmawiałyśmy w kwietniu 2020 roku, czyli w momencie, kiedy pandemia koronawirusa zweryfikowała plany wielu z nas. Mam wrażenie, że od tego prawie wszystko w Twoim życiu zawodowym zmieniło się wręcz diametralnie. Jak podsumowałabyś najważniejsze dla siebie zmiany?

Moje życie zawodowe tak naprawdę zaczęło się w 2020 roku. Wcześniej działałam jedynie przy małych projektach. Przed pandemią koronawirusa dostałam się do obsady serialu "M jak miłość". Wygląda inaczej, niż wyglądało. Tak naprawdę, mało co ma wspólnego z tym, co było przed tym, zanim dostałam się do serialu. Zmieniło się tak naprawdę wszystko, a przede wszystkim wartości i priorytety. 

Zaczęłaś się regularnie pojawiać w programie "Pytanie na śniadanie", gdzie czasem udzielasz porad modowych, a innym razem udzielasz się w kuchni lub bierzesz udział w QUIZACH. Bycie częścią składową telewizji śniadaniowej to spełnienie Twoich marzeń, prawda?

Tak. Mam nadzieję, że to wszystko będzie miało jeszcze większy rozmach, niż do tej pory. 

Nie tak dawno, program obchodził dwudzieste pierwsze urodziny, których i Ty byłaś częścią. Opowiedz coś więcej o tym wyjątkowym dniu.

(Śmiech.) Tak naprawdę jesteśmy w tym samym wieku. (Śmiech.) To trochę zabawny zbieg okoliczności.

Na planie spędziłam cały dzień. Ja królowałam w kuchni. Przyjechali wszyscy prezenterzy, cała ekipa i produkcja. To był wyjątkowy dzień. Czegoś takiego w telewizji doświadczyłam pierwszy raz. Zazwyczaj spotykam się jedynie z prezenterami, a tym razem było naprawdę uroczyście. 

Ile miałaś lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś ten program? 

Miałam wtedy czternaście lat. 

Kiedy przyszedł ten moment, w którym zaczęłaś myśleć, by być kiedyś być jego częścią? (Śmiech.) 

Było to w czerwcu 2021 roku, czyli wtedy, kiedy minął rok od momentu, kiedy zaczęłam grać w "M jak miłość". 

W rolę Ali Wrońskiej w serialu "M jak miłość" wcielasz się od 1496 odcinka. Jak w kilku słowach opisałabyś przemianę, którą Ala przeszła na przestrzeni odcinków. Na pewno wydoroślała. (Śmiech.) 

Moja bohaterka zmieniła się diametralnie. Kiedy dostała pracę w bistro u Kingi, wtedy na pewno wydoroślała. Wzięła życie w swoje ręce. Zmieniła mieszkanie. Jeździła do swojego wujka (w tej roli Maciej Damięcki, przyp. red.) już tylko w gości. Jednym słowem - wzięła życie na poważnie. 

Stwierdziłaś, że moment dostania się do serialu wywrócił Twoje życie do góry nogami. Co się zmieniło? Uważasz, że gdybyś wtedy nie wygrała castingu, nie byłabyś w miejscu, w którym jesteś teraz?

To na pewno. Rola w serialu dała mi szansę na rozwój. Zmieniła wiele w moim życiu. Kiedy jest okazja, widzowie podchodzą, proszą o wspólne zdjęcia. Tak dzieje się przede wszystkim przed prezentacjami ramówki, przed eventami i premierami kinowymi. To jest bardzo miłe i bardzo lubię takie momenty, ale na początku mojej drogi, wydawało mi się to trochę dziwne. (Śmiech.)

Zdążyłaś się już z tym oswoić?

Tak. Czekam na te momenty i cieszę się, że i my mamy wspólne zdjęcie. (Śmiech.) 

25 sierpnia minęły 23 lata od momentu, kiedy na planie kultowej "Emki" padł pierwszy klaps. Jesteś młodsza od serialu, (śmiech.) więc nie możesz pamiętać dokładnie jego początków, ale w Twoim domu na pewno był oglądany.

Mając sześć lat, byłam wtedy w zerówce, a do dziś pamiętam odcinki, które były wtedy emitowane. 



















fot. @minniethephotographer / Iga Beata Maćkiewicz

Wybory kreacji, które zakładasz na różnego rodzaju wyjścia branżowe, zachwycają za każdym razem. Na jesiennej konferencji ramówkowej zadałaś szyku. Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy, na poważnie zafascynowałaś się modą?

Dziękuję, to miłe. Mieszkałam z dziadkami. Moja babcia wystawiała rzeczy na rynku w moim mieście.  Co dwa tygodnie jeździła też  autobusem do Turcji. Przywoziła stamtąd rożne rzeczy, w tym ubrania i złoto. Kiedy mój tata był mały, jeździł razem z nią. Kiedy ten biznes się rozwinął, jeździł po hurtowniach w całym kraju. Pożegnał się z tą branżą, kiedy miał czterdzieści lat, a ja miałam wtedy osiemnaście. Podsumowując, dosłownie przez całe życie siedziałam w tych ubraniach. (Śmiech.) Pamiętam ten widok, kiedy całe garaże tonęły w ciuchach. 

Pamiętam też, że kiedy chodziłam do podstawówki, babcia z tych hurtowni przywoziła mi fajne, orginalne ciuchy. Dzień przed wyjściem do szkoły grzebałam w tych ciuchach i tworzyłam dla siebie nowy outfit, bo miałam w czym wybierać. (Śmiech.) 

Swego czasu w swoich mediach społecznościowych regularnie zamieszczałaś look-booki na różne okazje, które cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Czy jest szansa, że wrócisz jeszcze do ich tworzenia?

Tak. To właśnie od look-booków, zaczynałam swoją instagramową działalność. To jest dla mnie fascynujące, ale przyszedł taki czas, kiedy uznałam, że jest ich bardzo dużo, co spowodowało u mnie chwilę zawahania, czy ludzie chcą to oglądać. Rozmawiałam ostatnio ze swoją managerką, że zasięgi tych rolek były bardzo duże, bo sięgały do dwustu tysięcy. Uznałyśmy, że warto do nich wrócić. Na chwilę przed naszą rozmową miałam spotkanie, na którym zdecydowałam, że chciałabym robić crosy z innymi twórcami filmików odzieżowych, by te zasięgi jeszcze bardziej rozbudzić. 

Moda z początku była u Ciebie jedną z pasji, jednak teraz mam wrażenie, że przerodziła się w sposób na życie. Jaka była Twoja droga do tego, by z miłośniczki mody stać się projektantką?

To wyszło bardzo spontanicznie. Moja znajoma zajmowała się szyciem na miarę, w tym również szyciem sukni. Doszłyśmy do wniosku, że warto zrobić coś razem. Miałyśmy na uwadze, że przez to, że jestem jednak popularna, m.in. dzięki serialowi, to możemy dotrzeć do szerszej grupy osób. Zrobiłyśmy trzy sukienki, które dobrze się sprzedają. 

Czy Ty, oprócz tego, że lubiłaś wcielać się w różne postaci, projektowałaś już wtedy pierwsze ciuchy i wymyślałaś stylizacje?

Dawałam wyraz temu przede wszystkim w wyborze codziennych stylizacji. Nie lubiłam zakładać zwykłych rzeczy, zawsze chodziłam w kolorze i nietypowych stylizacjach. Mama czasem się śmieje, że moje stylizacje nie pasują do Garwolina. (Śmiech.) To prawda. W miastach chodzi się zazwyczaj basicowo, zwyczajnie. Kiedy zakłada się co innego, każdy się patrzy. Sama zwracam uwagę na takie rzeczy. 

Moja kreatywność projektowania obiawiała się już w stylizacjach. Nie robiłam projektów graficznych. 

Jakie to uczucie, kiedy przyszła Pana młoda wybiera suknię z Twojej kolekcji? 

To wspaniałe uczucie. Z paniami, które wybrały suknie mojego projektu, spotkałam się kiedy podejmowały decyzję, co założą oraz przy przymiarkach. Kiedy zachwycały się tym, co wmyśliłam, było to dla mnie bardzo wzruszające. Byłam zachwycona, że komuś to się podoba. Myślę, że zapamiętam to na długo. 

Jak wyglądało tworzenie takich sukien?

Zaczynałam od tej, ze zdejmowaną spódnicą. Zaprojektowanie wszystkich trzech sukienek zajęło mi cztery miesiące. 

Myślałaś już kiedyś o tym, czy chciałabyś wziąć ślub w sukience, którą sama sobie zaprojektujesz? (Śmiech.)

Na pewno. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. (Śmiech.) 

Niedawno skończyłaś zdjęcia na planie pewnej fabuły i podzieliłaś się informacją o wygranym castingu do pewnego serialu. Czy o którymś z tych projektów można powiedzieć coś więcej?

Jeśli chodzi o film fabularny, jego premiera odbędzie się w styczniu przyszłego roku. Gramy całą paczką. Każdy z nas w tym filmie ma swój wątek. O serialu nie mogę mówić, bo jeszcze nie podpisaliśmy umowy. Trzymajcie za mnie kciuki. 

poniedziałek, 25 września 2023

Monika Miller o hejcie, serialu "Gliniarze" i muzyce [WYWIAD]

 Monika Miller o hejcie, serialu "Gliniarze" i muzyce [WYWIAD] 












fot. zdjęcie nadesłane

Z Moniką Miller spotkałam się podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie. Podczas rozmowy poruszonych zostało wiele tematów. Zdradziła, czego nauczyła swojego dziadka, a czego on nauczył się od niej, z przerażeniem przyznała, że najczęściej hejtują ją kobiety, ale też opowiedziała o serialu "Gliniarze" i tym, czego dzięki roli Żanety nauczyła się o cyberpzestępczości. 

Już od pierwszych minut naszej rozmowy bije od Ciebie masa pozytywnej energii. Pozytywne nastawienie to Twój świadomy wybór? Chyba nie mogłabyś inaczej, prawda? (Śmiech.)

Staram się, jak mogę. Nawet, jeżeli czuję się źle lub mentalnie jestem w dołku, nie chcę psuć humoru innym. Chcę, by inni mimo wszystko, dobrze czuli się w moim towarzystwie. 

Takie nastawienie, mimo wszystkich trudności, jest dla Ciebie, choć w pewnym stopniu, ułatwieniem funkcjonowania w niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Zdecydowanie tak. Czasem jest już zmęczona wszystkimi wywiadami, ściankami, postami na Instagramie, ale jednak jest to moja praca, więc w takich momentach zawsze sobie powtarzam, że kocham swoje życie i wszystko jest dobrze i chcę ludzi wokół zarażać tą energią.

Podziwiam u Ciebie tę energię, bo choć życie Cię nie rozpieszcza, zaciskasz zęby, podnosisz głowę,  ciężko pracując na swoją dalszą przyszłość. Czy takiego podejścia do niełatwych spraw nauczył Cię Twój Dziadek? Czego jeszcze Cię uczy?

Tego dziadek mnie nie nauczył, bo rzadko miałam z nim kontakt przez to, że tyle pracuje. Ma czas tylko w weekendy, a w tygodniu jest w Brukseli. Tego nauczyłam się, chodząc na terapię, a uczęszczam na nią już trzynaście lat. To mechanizmy obronne, które ułatwiają mi codzienne funkcjonowanie. 

Kiedy czujemy, że jest taka potrzeba, warto pójść na terapię. 

To jest bardzo ważne. Polecam to każdemu, kto ma jakieś nierozwiązane problemy lub tym, u których wewnętrzne spirale powodują, że wpadają w depresję. To naprawdę pomaga. 

Zapytam jeszcze, czego to Twój Dziadek uczy się od Ciebie? 

Mój dziadek uczy się ode mnie przede wszystkim tolerancji. Otwieram go na wiele rzeczy, edukuję. Dzięki mnie polubił Drag Qeen, bo mam wielu takich znajomych i opowiadam mu różne historie, jacy to są wspaniali ludzie, pełni pozytywnej energii. 

Prawie za każdym razem, kiedy czyta się artykuł na Twój temat, przewija się ten wątek, że jesteś "instagramerką i wnuczką znanego polityka". To do pewnego stopnia wydaje się krzywdzące, bo pomija się Twoje sukcesy i milczy na temat tak wielu rzeczy, które robisz zawodowo. Jak Ty to odbierasz? 

Odbieram to tak samo. Na początku było to dla mnie bardzo oburzające. Zawsze na pierwszym miejscu było to, że jestem wnuczką znanego polityka, ale z czasem już do tego przywykłam i stwierdziłam, że te portale, które tak mnie tak opisują, robią tak naprawdę idiotów z siebie, a nie ze mnie. 

Krzywdzący jest również hejt, który Cię spotyka. Czy to prawda, że hejtują Cię głównie kobiety? 

Kobiety szczególnie mnie nie lubią i faktycznie, to od nich dostaję najwięcej hejterskich komentarzy. Niestety, żyjemy w takim kraju, w jakim żyjemy. Mam dużo znajomych Instagramerek ze Stanów i Anglii i tam jeszcze się z czymś takim nie spotkałam. Jednak do tego, co dzieje się u mnie na Instagramie, zdążyłam już przywyknąć. 

W jednym z wywiadów opowiadałaś taką historię, że kiedy dołączyłaś do obsady serialu "Gliniarze", zakumplowałaś się z aktorką, która, jak się okazało, zanim Cię poznała, wierzyła we wszystkie plotki na Twój temat. Opowiedz proszę coś więcej. O serialu jeszcze porozmawiamy. 

Na mój temat krąży wiele plotek. Jeżeli ktoś mnie nie poznał, zazwyczaj myśli o mnie, że jestem pyskata, zimna, nieprzyjemna, a przede wszystkim rozpieszczona. Faktycznie jest tak, że kiedy ludzie mnie poznają, przyznają, że wierzyli w te plotki, ale widzą, że tak nie jest. To dla nich pozytywne zaskoczenie. Często to się zdarza, ale jest mi bardzo miło, że ludzie zmieniają zdanie na mój temat. 

Trochę śmieszne jest określanie Ciebie instagramerką, bo przecież odrzucasz propozycje, by w swoich social mediach cokolwiek reklamować. Otwarcie mówisz, że choć na samym początku swojej medialnej drogi coś tam jednak reklamowałaś, to wiesz, że to nie Twoja droga. 

Czuję, że reklamowanie nie jest dla mnie. Jeżeli mam reklamować coś, w co sama nie wierzę, co się często zdarza, to nie chcę wciskać ludziom kitu tylko dlatego, że mi za to płacą. 

Mówisz, że Twoją drogą jest muzyka. Od 2019 roku figurujesz na scenie jako Monami. Mam wrażenie, że Twój pseudonim artystyczny, to nic innego, jak gra słów i połączene liter imienia z fragmentem nazwiska. 

Tak, zgadza się. (Śmiech.) 

Do serwisów streamingowych trafiła już Twoja,  zapowiadana od dłuższego czasu płyta "Spectrum". Jak się z tym czujesz? (Śmiech.)

Kamień spadł mi z serca. (Śmiech.) Długo nagrywałam tę płytę i na przestrzeni lat wiele się zmieniło, ja też. 

Ewoluowałaś jako artystka?

Zdecydowanie. Cały czas chodziłam na treningi wokalne, więc bardzo dużo się nauczyłam. Chciałam wypuścić płytę jako swój projekt artystyczny, bez wielkich zapowiedzi i reklam. Było to dla mnie terapeutyczne. 

Gdybyś miała zamknąć pracę nad "Spectrum" w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść? 

To, co padło tu przed chwilą. Ewolucja. 

Muzykę umiejętnie łączysz z pracą na planie "Gliniarzy". W serialu pojawiłaś się pierwszy raz trzy lata temu, zaczęłaś swoją przygodę od dziewiątego sezonu. Zanim trafiłaś na plan, znałaś ten serial?

Nie, nie znałam tego serialu. (Śmiech.) Nie mam telewizji, mam jedynie Netflixa. (Śmiech.) Nie spodziewałam się, że jest to tak fajny serial. Czasem oglądam go z chłopakiem w internecie i naprawdę mnie wciąga. (Śmiech.) 





















fot. Gliniarze / Facebook, mat. pras. / fot. Mikołaj Tym

Lubisz oglądać siebie na ekranie?

Nie lubię. (Śmiech.) Zauważam swoje błędy, nie podoba mi się, jak to wszystko prezentuje się wizualnie. Jestem bardzo samokrytyczna. 

Wcielasz się w rolę Żanety Kujawskiej, specjalistki od cyberprzestępczości. Czy wcielanie się w jej postać, wymagało od Ciebie nabycia jakichś konkretnych, nowych umiejętności? 

Musiałam nauczyć się wiele na temat technologii. Terminologia, dotycząca kart prepaid i anten BTS, była mi kompletnie obca. Trudno było mi na począ zapamiętać swoje kwestie, bo były wypełnione tą fachową terminologią. 

Zgłębiałaś temat cyber-przestępczości? Co najbardziej zaskoczyło Cię w tej materii?

Zainteresował mnie ten temat. Najbardziej zaskoczyło mnie, jak wiele można dowiedzieć się o ludziach, grzebiąc w mediach społecznościowych. Choć większości tak się wydaje, to tak naprawdę, nikt nie jest anonimowy, każdego można namierzyć. Muszę przyznać, że jest to trochę przerażające. 

Na koniec nie sposób nie porozmawiać o "Tańcu z gwiazdami". Byłaś uczestniczką dziesiątej edycji programu. Tańczyłaś z Jankiem Klimentem. Jakim był partnerem? (Śmiech.) 

Był bardzo dobrym nauczycielem. Całkowicie zmienił moje nastawienie do tańca. Troszkę się czubiliśmy, ale przecież, kto się czubi ten się lubi. Była między nami dynamika. (Śmiech.) Kiedy tańczyliśmy, parkiet był nasz. W swoim towarzystwie czuliśmy się dobrze. 

Czego nauczyłaś się o sobie w tym programie?

Nauczyłam sobie radzić ze stresem, nieco inaczej patrzę na życie i szanse, które są nam dane. To było kolejne terapeutyczne doświadczenie, które pomogło mi sobie poradzić po śmierci taty. Nauczyłam się też kochać siebie i akceptować swoje ciało. 

Czy teraz, kiedy już wiesz wszystko o tym formacie, zdecydowałabyś się na ponowny udział w nim?

Tak. Było to trudne doświadczenie, ale też przygoda, której nie zapomnę do końca życia. 

Zastanawiałaś się, w jakim jeszcze programie o podobnej formule mogłabyś wziąć udział? Może "Azja Express"? (Śmiech.)

Oj, trafiłaś w punkt. (Śmiech.) To byłoby fajne wyzwanie. Są też programy, które do mnie nie przemawiają. Zaliczam do nich "Twoja twarz brzmi znajomo" oraz "Mask Singer". Czuję, że kompletnie bym się w nich nie odnalazła. 

niedziela, 24 września 2023

Oskar Wojciechowski o "Pierwszej miłości" i filmie "Święta inaczej" [WYWIAD]

 Oskar Wojciechowski o "Pierwszej miłości" i filmie "Święta inaczej" [WYWIAD] 























fot. Zuzanna Piotrowska

Aktor dziecięcy, który swoją aktorską przygodę zaczynał na planie serialu "Pierwsza miłość". Jak sam mówi, gdyby nie ten serial, prawdopodonie nie byłby w miejscu, w którym jest teraz. 

Kiedy był w gimnazjum, nachodziły go myśli, by zostać piłkarzem, ale szybko uświadomił sobie, że nie rzuci aktorstwa. Zagrał też w "Apokawixie" i filmie "Święta inaczej". Dorian, to kolejny introwertyk, którego przyszło mu grać. Oskar mówi, że na planie przeżył świetną przygodę, ale mimo tego, nie wyobraża sobie, by w życiu prywatnym zrezygnować z tradycyjnych dań, czasu z rodziną i całej tej świątecznej otoczki. 

Nawet nie pytam, czy od najmłodych lat lubiłeś się wcielać w różne postaci, bo przecież na planie spędziłeś całe swoje dzieciństwo. (Śmiech.) W "Pierwszej miłości" od blisko trzynastu lat wcielasz się w rolę Tomka. Jak wspominasz swoje początki na planie? 

Pierwszy dzień na planie pamiętam, jakby był wczoraj. Na początku miałem po parę dni zdjęciowych w miesiącu, nie miałem za dużo tekstu do przyswojenia, bo kończyło się zazwyczaj na jednym lub dwóch zdaniach. Z czasem dni zdjęciowych i tekstu było więcej, a moja postać zaczęła się rozwijać. Wspominam ten czas bardzo dobrze. 

Zastanawiałeś się kiedyś, czy gdybyś nie trafił te trzynaście lat temu do serialu, miałbyś szansę być w miejscu, w którym jesteś teraz?

Myślałem o tym, ale uważam, że gdyby nie serial, nie byłbym w miejscu, w którym jestem teraz. Zastanawiałem się też nad tym, jakie inne studia mógłbym wybrać, gdyby nie wyszło z aktorstwem, ale wiem, że nic nie wymyślił. (Śmiech.) 

Znam przypadki wielu aktorów dziecięcych, którzy trafiają na plan, z którym są związani kilka lat, a potem wybierają inną drogę i słuch po nich ginie. Pamiętasz ten moment, w którym uświadomiłeś sobie, że to nie tylko krótka przygoda, a droga, którą chcesz podążać?

Od małego grałem w piłkę. Zawsze mówiłem, że kiedy skończę karierę piłkarską, wtedy będę aktorem. Po gimnazjum piłka odeszła w niepamięć, a ja zdałem sobie sprawę, że aktorstwo jest tym, co chcę robić w życiu.

Już jesienią rozpoczynasz nowy rozdział w życiu, albowiem dostałeś się do Akademii Teatralnej w Krakowie. Gratuluję. Jak się z tym czujesz? Emocje już opadły? (Śmiech.)

Emocje opadły, ale kiedy sobie o tym przypominam, odczuwam przypływ energii. Marzyłem o studiach teatralnych, bo wiadomo, że nie jest łatwo tam się dostać. Dodatkowo cieszy mnie fakt, że dostałem się do Krakowa. 

Rok temu, kiedy kręciłem film "Apokawixa", zdawałem po raz pierwszy, ale o wiele wcześniej wiedziałem, że chciałbym się dostać właśnie do Krakowa. 

Ogromne wsparcie dostałeś od kolegów z planu. Gratulacje składali Ci m.in. Łukasz Płoszajski i Aleksandra Zienkiewicz. 

To było cudowne, złapało mnie to za serducho. Ze wszystkich planów zdjęciowych napływało do mnie wsparcie, ale też rady, z których zawsze chętnie korzystam. To zawód, którego człowiek uczy się całe życie, więc wskazówki są zawsze bardzo cenne, korzystam z nich, jak mogę. 

Z "Pierwszą miłością" jesteś związany od 1160 odcinka. Jak w kilku słowach opisałbyś przemianę, którą Twój bohater przeszedł na przestrzeni lat?

Słowa, którymi mógłbym podsumować przemianę mojego bohatera są "dojrzałość", "nauka" i "rozwój". 

Czy losy Tomka, pisane przez scenarzystów, są Cię jeszcze w stanie zaskoczyć? (Śmiech.) 

Tak. Od jakiegoś czasu realizowany jest wątek z moją serialową dziewczyną, w którą wciela się Justyna Zielska. Kiedy ona się pojawiła, był to taki przełomowy moment dla Tomka. Cały czas pojawiają nowe pomysły scenarzystów. 

Teraz w serialu "Pierwsza miłość" rozgrywane są wręcz dramatyczne sceny, które przypadają również w udziale Twojej postaci. Mowa oczywiście o dramatycznej sytuacji Twojej serialowej mamy, zmagającej się z nowotworem. Jak radzisz sobie z trudnymi emocjami, które masz do zagrania przed kamerą? One często siedzą jeszcze w człowieku już po zakończonym dniu zdjęciowym, prawda?

U mnie z emocjami jest inaczej. Potrafię rozdzielić życie prywatne od roli. Jestem w stanie wejść w daną sytuację, która przypada mi w udziale do zagrania, ale kiedy scena się kończy, zostawiam te trudne emocje na boku i jestem sobą. 

Jakie masz swoje sposoby na przygotowanie się do trudnych scen? Wywołujesz w sobie emocje, które chcesz pokazać? Czy pracujesz nad nimi inaczej?

Każdy pracuje inaczej. Niektórzy potrzebują czasu, by to, co mają do zagrania, zbudować w sobie. Ja potrafię wejść w postać i po prostu zrobić to, co trzeba. Niektórzy mówią, że mam taki dar. 

Zdarza Ci się czasem oglądać produkcje, w których występujesz? Jak większość aktorów tego nie lubisz? (Śmiech.)

Lubię oglądać siebie na ekranie. 

Jednym z filmów, o których wato porozmawiać, są "Święta inaczej". Jak mówiłeś w Polskim Radio, to nie tylko komedia, a film, grany na poważnie. Rozwiń proszę tę myśl. 

Założeniem filmu było, by nie był on typowo świąteczny. Zawarty jest w nim również wątek nieco dramatyczny. Wszystko jest fajnie pokazane. Jest śmiesznie, ale też poważnie. 

Coraz bliżej święta, bo przecież już wrzesień. (Śmiech.) W filmie odchodzicie od tradycji, święta traktujecie jak imprezę. Ty jednak nie wyobrażasz sobie świąt bez karpia, barszczu i uszek, prawda? (Śmiech.)

Zgadzam się. To tradycja. Święta są zawsze pięknym czasem z rodziną i nie wyobrażam sobie, by było inaczej. 

Zagrałeś Doriana, chłopaka nieco odsuniętego od społeczeństwa, nie mającego kolegów. Jak pracowałeś nad tą postacią? 

Bardzo często gram introwertyków, a prywatnie jestem ekstrawertykiem, więc to za każdym razem jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Granie Doriana przyszło mi z łatwością, ale musiałem trochę o tej roli pomyśleć i poprzestawiać sobie co nieco w głowie, by wszystko dobrze wyszło.

Próbowałeś zrozumieć jego działania i to, co doprowadziło do takiego stanu rzeczy, choć jego postać na przestrzeni filmu ewuluowała? Czy to, że nagrywanie zaczęliście od końca, było pewnym ułatwieniem?

Było to na pewno ułatwieniem relacji dwóch naszych bohaterów. Kręcenie od końca pomogło nam zbudować należytą więź. 

Warto też prozmawiać o "Apokawixie". To film, który obrazuje tę pandemiczną rzeczywistość. To historia grupy maturzystów, którzy – zmęczeni kolejnymi lockdownami – postanawiają zorganizować nad morzem „melanż życia”. Ty wcielasz się w Janka, co opowiesz o swoim bohaterze?

Janek również jest typem introwertyka. Jest nerdem i okularnikiem. Jest romantykiem, który siedzi w książkach i komputerze. Nigdy wcześniej nie miał się okazji wyszaleć, zrobił to po raz pierwszy, kiedy starszy brat zabrał go ze sobą na imprezę. 

Lockdown na planie "Apokawixy" nie był tak męczący, jak ten rzeczywisty, to trzeba przyznać, prawda? (Śmiech.) 

Na pewno. (Śmiech.) Było dużo łatwiej. 

Gdybyś miał zamknąć pracę nad tym filmem w jednym zdaniu, jakie mogłoby paść?

Powiem tylko "przyjaźń". 

Twoje najbliższe plany, to przede wszystkim studia i kolejne przygody na planie "Pierwszej miłości", ale dzień przed naszym spotkaniem miałeś też casting. Jak poszło? 

Nie mnie oceniać, ale wyszedłem zadowolony. 

Skupiam się na studiach i "łapaniu" ról w mniejszych i większych produkcjach, by mój dorobek się powiększał. 

czwartek, 21 września 2023

Artur Pontek o serialu "Ojciec Mateusz", pierwiastkach ludzkich u swoich postaci oraz dubbingu [WYWIAD]

 Artur Pontek o serialu "Ojciec Mateusz", pierwiastkach ludzkich u swoich postaci oraz dubbingu [WYWIAD]


















fot. zdjęcie nadesłane

Z Arturem Pontkiem spotkałam się w Cieszynie. Rozmawialiśmy o serialu "Ojciec Mateusz", budowaniu postaci w oparciu o pierwiastki ludzkie, ale też o samoakceptacji. Aktor wspomina również swoje ostatnie spotkanie ze Stanisławem Jędryką i opowiada o dubbingu. 

Pontek przyznaje, że z dubbingiem jest tak, jak z zabawkami. Choć dorosłym nie wypada się bawić, to kiedy wchodzą na plac zabaw, można robić wszystko i nikt nie pomyśli, że coś jest nie tak. O co chodzi?

Zacznijmy od...początku. Wiele jest zawodów na "A", a Pan wybrał akurat aktorstwo. (Śmiech.) Czy choć swoje pierwsze kroki stawiał Pan w tym zawodzie w wieku kilku lat, to już wtedy wiedział Pan, że to zawód dla Pana?

Trochę tak było. Kiedy byłem w wieku wczesnoszkolnym, na podwórku, wśród starszych dzieciaków, była grupa osób, którą reżyser radiowy zabierał na audycje. Byłem za mały, nie umiałem jeszcze wtedy dobrze czytać, ale mimo to, bardzo chciałem w tych nagraniach uczestniczyć. W końcu taką szansę dostałem. Kiedy zobaczyłem, jak to jest, dostałem pierwszą małą rólkę z kilkoma zdaniami. By móc grać z dorosłymi aktorami i móc sięgnąć mikrofonu, musiałem stawać na krześle. (Śmiech.) Ta młodzież powoli się wykruszała, ponieważ było to dla nich taką trochę podwórkową przygodą. Nie tylko ja uczesniczyłem w tych audycjach, mój starszy brat również. On w pewnym momencie zaczął interesować się sportem. Kiedy wystrzelił do góry, ja z tym wzrostem i krzesełkiem, robiłem dalej swoje. Ten bajkowy i radiowy świat cały czas mnie fascynował. 

Pana przygoda z aktorstwem rozpoczęła się w podstawówce, od występów w audycjach radiowych. Zatem jako pierwsze pojawiło się u Pana zamiłowanie do radia, czy przyszło ono jakoś tak równolegle z aktorstwem?

Wtedy traktowałem to troszeczkę inaczej. Będąc kilkulatkiem, nagrywałem takie bajki jak - "Królowa śniegu", ale też pracowałem przy cyklu bajek z całą plejadą gwiazd, m.in. Ireną Kwiatkowską i Marianem Kociniakiem. Spotykałem się z nimi w sali prób i podczas audycji. Radio traktowałem jako wejście w świat bajek. To był zupełnie inny świat. Moi koledzy z klasy i podwórka chodzili grać w piłkę, a ja na 14:30 szedłem do radia, które początkowo mieściło się przy ulicy Myśliwciekiej, później przy Woronicza. 

Tak to się zaczęło. Potem trafiłem do filmu dyplomowego jednej ze szkół filmowych, a potem do kolejnych. Przechodziłem przez liczne zdjęcia próbne. Zagrałem u nieodżałowanego, wspaniałego pana Stanisława Jędryki, który stworzył wiele kultowych filmów i seriali. Miesiąc przed jego odejściem, spotkałem go zupełnie przypadkowo w parku. Widziałem z daleka, jak idzie. Początkowo nie poznałem, kto to. Potem zastanawiałem się, czy to nie on. Spędziliśmy chwilę razem, porozmawialiśmy, poznał mojego syna. 

Trafiłem też na deski Teatru Ochoty. Zobaczyłem radio, telewizję i teatr. Między dziesiątym a piętnastym rokiem życia wszystko działo się bardzo intensywnie. 

Nigdy nie miał Pan innych pomysłów na siebie? Od zawsze ciągneło Pana tylko w stronę aktorstwa?















fot. Małgorzata Krawczyk 

Trudno powiedzieć, czy miałem na siebie jakiś inny pomysł. Zawsze to wszystko było jakoś tak nierozerwalnie związane z tym światem aktorskim, teatralnym i radiowym. Próbuję stanąć po drugiej stronie, trochę więcej reżyserować, ale też działać w dubbingu. To odzielna dziedzina, w której również realizowałem się od dziecka. 

Dziś często staję jako reżyser po drugiej stronie kamery lub produkuję i organizuję swoje wydarzenia artystyczne. 

Czy kiedy nie można było grać spektakli, a plany filmowe nie funkcjonowały, miał Pan taki moment, w którym myślał o tym, co dalej, rozważał przebranżowienie się?

W czasie pandemii wszyscy mieliśmy pustkę w głowie. Z tego względu, że nie dotyczyło to tylko określonego obszaru, ale całego świata. Każdy szukał jakichś pomysłów na siebie w tym czasie. Nie chciałem się może przebranżowić, ale nie boję się żadnej pracy i byłem gotów robić coś innego. Problem polegał jednak na tym, że nie było alternatywy. O branży rozrywkowej nie wspomnę. Gdyby ktoś chciał się wtedy utrzymać np. z prowadzenia restauracji, też nie było na to szans. Mój brat, który pracował właśnie w gastronomii, przebranżowił się i pracował w stolarce. Ja również zacząłem eksperymentować w kuchni, ale to przede wszystkim ze względu na to, że chciałem sobie ten czas jakoś zagospodarować. W rozrachunku wyszło mi, że jeśli ja bawię się w kuchni, a mój brat z tego rezygnuje i idzie w stolarkę, to pewnie wkrótce jakiś stolarz zostanie aktorem. (Śmiech.)

Na szczęście, aktorstwo jest takim zawodem, w którym można być tym, kim się chce, a czasem nawet spełniać marzenia z dzieciństwa. Czy jako kilkuletni chłopiec, myślał Pan o tym, by zostać policjantem? (Śmiech.) 

Oglądałem filmy i seriale kryminalne, ale nigdy nie myślałem, że chciałbym być policjantem lub go zagrać. Zetknięcie z postacią Marczaka było moim policyjnym debiutem, bo nigdy wcześniej w takiej roli nie występowałem. 

Jeśli chodzi o mój wzrost i warunki, nie mam z tym żadnego problemu. Jestem rudy i nieco mniejszego wzrostu, niż moi niektórzy koledzy. Świetnie się z tym czuję. Potrafię żartować na ten temat, mam dystans do tego. Dziwią mnie osoby, próbujące komuś dokuczyć, zwracając uwagę na jego wzrost. Nie wiem, co taka osoba chce przez to osiągnąć, bo przecież coś takiego również może być czyimś atutem. Śmieję się nawet, że Marczak jest jednym z niższych policjantów w Polsce. (Śmiech.) Z tego, co pamiętam, podczas egzaminów do szkoły policyjnej, są jakieś konretne wymogi, dotyczące wzrostu. 

Kiedyś, przez przypadek spotkałem policjanta, który był mojego wzrostu, a może nawet trochę niższy. Nie mogłem utrzymać powagi, choć sytuacja była trochę poważna, bo chodziło o brak biletu. (Śmiech.) 

Pytam oczywiście w związku z serialem "Ojciec Mateusz", w którym wciela się Pan w postać Mariana Marczaka. Nabycie jakich umiejętności okazało się dla Pana kluczowe, by móc wiarygodnie wcielać się w stróża prawa?

Pracę nad każdą rolą opieram na pierwiastkach ludzkich. To nie tylko pozytywne i wybitne pierwiastki. Jeśli chodzi o pierwiastki charakteru, składamy się przede wszystkim z tych nieudanych. Ktoś się spóźnia, ktoś się potyka, ktoś zapomina, a jeszcze ktoś nie może poskładać sobie pewnych faktów w całość. To jest śmieszne i fajne. 

Jaka jest taka ludzka cecha, którą nadał Pan Marczakowi? 

Na początku było tak, że czego się nie dotknął, to mu nie wychodziło. Wszystko mu z rąk leciało. Jak już zebrał akta, to połowa lądowała na podłodze. (Śmiech.) Jednak w tym wszystkim, do dziś potrafi się skoncetrować, celnie strzelać. Gdyby był detektywem, który wszystko świetnie rozwiązuje, byłoby za nudno. Mamy księdza, on jest od tego. (Śmiech.) Roweru nikt mu na pewno nie ukradnie, bo się boi. 













fot. Małgorzata Krawczyk 

No, tego chyba jeszcze w serialu nie było. (Śmiech.) 

Właśnie teraz uświadomiłem sobie, że to dobry pomysł, by taki wątek się pojawił. To byłoby coś, gdyby jednak buchnęli mu ten rower. (Śmiech.) 

Gdyby miał Pan wskazać, które czynności policyjne sprawiają Panu najwięcej frajdy, pewnie wybrałby Pan strzelanie, mam rację? (Śmiech.)

Nie mamy za dużo okazji, by strzelać. Kiedy mam okazję, wychodzę na strzelnicę. To bardzo trudne i precyzyjne zajęcie. 

Kiedy rozmawiam z aktorami, wcielającymi się w policjantów, równie często przyznają, że największe trudności przysparza zakuwanie w kajdanki. Jak Pan to odbiera?

No właśnie. Te kajdanki w ogóle nie chcą się zapinać. (Śmiech.) Wszyscy myślą, że zajmuje to moment, a tak naprawdę, trwa to bardzo długo. 

Zdarza się Panu go oglądać? Jak to jest w Pana przypadku, lubi Pan oglądać siebie na ekranie, czy jak większość aktorów, raczej tego unika? (Śmiech.)

Jak większość nie przepadam, ale nie mam z tym jakiegoś wielkiego problemu. Już od najmłodszych lat, jestem wobec siebie bardzo krytyczny, od zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę. Wyznaje zasadę, by móc coś poprawić, trzeba zobaczyć, co się zrobiło. 

Jest Pan nie tylko aktorem serialowym, filmowym i teatralnym, ale również dubbingowym. Co jest dla Pana najważniejsze w pracy głosem? 

Sama praca głosem jest najistotniejsza. Kiedy mamy do czynienia z kreskówkami Disneya, nagrywanie jest bardzo rzetelne. Są też kreskówki, dubbingowane dość szybko. Takiej postaci, narysowanej inaczej, trzeba nadać charakter i zbliżyć się do jej głosu. To oczywiście nie musi być 1:1, ale trzeba tą postacią trochę żyć. 

Czy praca głosem jest większym wyzwaniem dla aktora, niż wcielanie się w postać na scenie lub przed kamerą?

To zupełnie inna historia. Stojąc przed mikrofonem, czynności aktorskie wykonywane są tak, by nie przeszkodzić dźwiękom od strony technicznej. Ekspresję, głos i wszystkie intencje trzeba pogodzić. Musimy zmieścić się w odpowiednim czasie. Jest wiele czynności, które muszą się na to złożyć, więc jest to precyzyjna, aktorka dłubanina, która często nie jest doceniana przez tych, którzy tego nie robią. Uwielbiam filmy, w których widać i słychać, że reżyser poświęcił temu dużo czasu. 

Powiedział Pan kiedyś, że z dubbingiem jest tak, jak z zabawkami. Choć dorosłym nie wypada się bawić, to kiedy wchodzą na plac zabaw, można robić wszystko i nikt nie pomyśli, że coś jest nie tak. (Śmiech.) Rozwińmy proszę tę myśl.

Mogłoby się wydawać, że dorosłemu chłopcu, który ma prawie pięćdziesiąt lat, nie wypada robić niektórych rzeczy. Nie pójdę do piaskownicy z łopatką, bez małego dziecka i kopać nie będę. (Śmiech.) Kiedy pójdę z małym dzieckiem, bezkarnie mogę budować zamki z piasku. Z dubbingiem jest podobnie. Co prawda idziemy do pracy, ale oglądamy bajki. (Śmiech.) Nie wszystkie są mądre i fajne, ale trafia się dużo ciekawych rzeczy. 

Czy ze względu na to, że jest Pan zawodowo związany z dubbingiem, zwraca Pan czasem uwagę na to, jak dubbingowane są filmy? 

Nie chciałbym mówić, że mam swoje ulubione. Przyglądam się temu przez pryzmat wykonywanej pracy. Mogą to być fragemntów, lub którejś sagi fantasy. Lubię, kiedy głosy są zbliżone do siebie, kiedy czuję, że aktor aż oddycha razem z tą postacią. 

Porozmawiajmy jeszcze o spektaklu "Cudowna terapia". Czy to prawda, że spektakle komediowe są największym wyzwaniem aktorskim?

"Cudowna terapia" jest komedią napisaną w taki sposób, że ja zawsze, pół żartem, pół serio, mówię, że staramy się jak możemy, by tego nie spieprzyć. (Śmiech.) Komedia jest trudną sztuką. Między komedią, a farsą, jest spora różnica. Niektórzy o tym zapominają, używając środków, które nie sprawdzają się w sztuce, jak ta. 

Jest napisana inteligentnie, tekst jest fantastyczny. Mówi o rzeczach, które nas dotykają. To prolemy życia codziennego. Nie jest to typowa komedia pomyłek. 

W spektaklu wciela się Pan w rolę tytułowego terapeuty. Czy terapeuta po spotkaniu z parą z problemami nie będzie czasem sam potrzebował specjalisty? (Śmiech.) 

To już trzeba ocenić samemu. (Śmiech.) Najlepiej, przychodząc na "Cudowną terapię" do Teatru. Gramy na terenie całej Polski. Zapraszamy.  

W dzisiejszych czasach ludzie często nie przyznają się do korzystania z terapii, uważając to czasem za wstydliwe. Jak Pan myśli, dlaczego tak jest?

Jesteśmy wstydliwi z natury. Wydaje nam się, że powinniśmy być idealni, nieomylni, nie wolno nam popełniać błędów.

 Jestem ojcem dwójki dzieci, kiedy czegoś nie wiem, po prostu się przynaję i sprawdzamy razem odpowiedź na nurtujące nas zagadnienie. Jako tata, też popełniam błędy. Dawanie przykładu polega na tym, że kiedy się potykamy, umiemy się z tego pozbierać i pokazać, że nie jest to takie straszne. To czasami trudne zadanie.

Ludzie czasami chowają się i wstydzą, ponieważ świat jest tak skonstruowany, że wszyscy zakrywają się filtrami, ikonkami i followersami. W sieci wszystko musi być zabawne, szybkie wesołe. W życiu nie zawsze tak jest. 

Czy "Cudowna terapia" może zmienić coś w świadomości społeczeństwa i spowodować, że ktoś zdecyduje się po Waszym spektaklu np. na terapię u psychologa?

Zdarzają się osoby, które nasz spektakl traktują terapeutycznie. Wiele osób widzi w tej sztuce siebie. Ja podczas spektaklu mam możliwość obserwowania widzów. Na widowni mam "potencjalnych pacjentów", podobnych do tych, których mam na scenie. Widzę, jak np. kobieta z czegoś się śmieje, a siedzący obok niej mężczyzna ma zdziwienie w oczach, patrząc na jej reakcję. 

Dochodzi do przezabawnych sytuacji. Pary po spektaklu czasem się kłócą, a czasem godzą. 

czwartek, 14 września 2023

Małgorzata Klara o "Rage of Stars", rolach, w których nie można dobrze wyglądać i i serialu "Korona królów. Jagiellonowie" [WYWIAD]

Małgorzata Klara o "Rage of Stars", rolach, w których nie można dobrze wyglądać i  i serialu "Korona królów. Jagiellonowie" [WYWIAD] 



















fot. Naturalne Portrety

Małgorzata Klara, aktorka, która jak sama mówi, lubi role w których nie trzeba, a nawet nie można dobrze wyglądać. Ceni sobie współpracę z początkującymi twórcami, którym daje swoje doświadczenie, w zamian za fajną przygodę. 

Ostatnio zakończyła pracę na planie "Rage of Stars", filmie, klasyfikowanym jako kino przyszłości. Przyznaje bez ogródek, że to jedna z najbardziej szalonych zawodowych przygód ostatnich lat. 

W wywiadzie opowiada również o roli Anny Witoldowej z "Korony królów" i podróżach. Aktorka, która z jednym plecakiem jest w stanie wyruszyć na drugi koniec świata, marzy o udziale w "Azja Express". 

Już od pierwszych minut naszej rozmowy, bije od Ciebie radość, ciepło i masa pozytywnej energii. Pozytywne nastawienie to Twój świadomy wybór? Chyba nie mogłabybyś inaczej, prawda? (Śmiech.)

Dzisiaj mam bardzo dobry humor, bo przed naszym spotkaniem dostałam informację, że wygrałam casting do serialu w Wielkiej Brytanii. W sobotę nagrywałam selftape, którego deadline mijał w poniedziałek. Kilka godzin po zakończeniu castingu dostałam informację, że mnie wybrano. Wylatuję na tydzień do Birningham. Staram się być pozytywną osobą, ale dzięki wygranemu castingowi mam do tego dodatkowy powód. Złapałaś mnie w dobrym momencie. (Śmiech.) 

Takie nastawienie jest choć w pewnym stopniu, ułatwieniem funkcjonowania w niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Wydaje mi się, że jeżeli mamy świadomość, że  szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta, to wtedy jest nam łatwiej. Tym bardziej, że zawód aktora łączy się z wiecznym odrzuceniem, którego jest czasem więcej, niż pozytywnych rzeczy. Uważam jednak, że odrzucane są osoby, które próbują, walczą o marzenia, ryzykują. By w tym zawodzie przetrwać, trzeba mieć w sobie wiarę i pozytywne myślenie. 

Czasami spotykam się z opinią, że pozytywnego nastawienia, tak, jak gry na fortepianie, czy jazdy na rowerze, można się nauczyć. Jak Ty to odbierasz?

Ja się tego nauczyłam. Jeszcze kilkanaście lat temu byłam trochę marudą, ale w pewnym momencie przedstawiłam sobie coś w głowie. To nastawienie bardzo pomaga. 

Wróćmy jednak do początków. Jak to się stało, że ze wszystkich zawodów na "A", wybrałaś  akurat aktorstwo? (Śmiech.) 

Aktorką chciałam zostać od zawsze. Podobno pierwszy raz powiedziałam to, kiedy miałam trzy latka, ale kompletnie tego nie pamiętam. Później były kółka teatralne, na które mnie ciągnęło. 

Kiedy skończyłam liceum, przez rok studiowałam dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale cały czas pisałam o teatrze, w czym byłam bardzo monotematyczna. W tajemnicy przed wszystkimi postanowiłam, że na aktorstwo będę zdawała raz, a kiedy się nie dostanę, temat uznam za niebyły. Miałam to szczęście, że dostałam się za pierwszym razem, bo nie jestem pewna, czy próbowałabym dalej. 

Przeczytałam gdzieś, że lubisz takie role, w których nie trzeba, a wręcz nie można dobrze wyglądać. (Śmiech.) Takie role stwarzają dodatkowy atut do grania?

(Śmiech.) Wydawać by się mogło, że najciekawsze są role, do których trzeba zmienić się fizycznie. Jakiś czas temu dostałam rolę, gdzie w didaskaliach było napisane, że moja bohaterka ma wyglądać olśniewająco. Sparaliżowało mnie na samą myśl. 

O wiele łatwiej jest nie skupiać się na wyglądzie, a przeprowadzić jakiś konkretny proces. Role bitej żony lub kogoś, kto siedzi w więzieniu, oparte są m.in. na swoich celach. Role, które nie są tylko ładne lub nie są tylko dodatkiem do mężczyzny, zawsze są ciekawsze. 

Z takimi rolami miałaś w ostatnim czasie do czynienia m.in. przy serialu "Sortownia" oraz przy filmie krótkometrażowym "Kaja". Opowiedz proszę o "Kai". 

"Kaja" swoją premierę miała rok temu na WAMA Film Festival. Film krótkometrażowy, który dostał się na różne festiwale, był tak naprawdę pierwszorocznym egzaminem. Grałam tam dziewczynę, która po wielu latach wychodzi z więzienia i musi zmierzyć się z rzeczywistością, która na nią czeka. Okazuje się, jak często w takich sytuacjach, że nie ma do czego wracać. Była to dla mnie niesamowita przygoda.

Lubię brać udział w etiudach szkolnych. Bardzo lubię twórczą pracę ze studentami, bo mają w sobie ogromną pasję i swieże spojrzenie na rzeczywistość, na nasz zawód.  Otaczając się młodymi ludźmi, ja też się  poniekąd odmładzam. Przynosi to  obopólne korzyści.  Ja daję swoje doświadczenie, a zyskuję energię i młodość. Ostatnio zagrałam w krótkim metrażu "Mania" u Leny Jaworskiej. Mimo, że był on egzaminem pierwszego roku w Szkole Filmowej w Katowicach, dostał się m.in. na festiwale w Koszalinie i Gdyni. 

Czy o tym, że przyjęłaś tę rolę, zadecydowało m.in. to,  że lubisz twórczą pracę ze studentami szkół filmowych? Gdybyś miała wytyczyć swój ulbuiony z dotychczas realizowanych projektów z twórczą młodzieżą, padłoby na który?

Zazwyczaj najbardziej żyją we mnie projekty, które realizowane były ostatnio. "Manię" realizowaliśmy faktycznie niedawno, bo w minione wakacje. Kręciliśmy z dzieckiem i z kurami, a wiadomo, że kury są nieobliczalne. Zwierzęta to zawsze armagedon na planie. (Śmiech.) Spośród tych moich studenckich projektów, to właśnie ten wspominam z największym rozrzewnieniem. Mam tak, że żyję rolami, które były ostatnio, a nie tymi sprzed dziesięciu lat. 

W "Kai" wcieliłaś się w więźniarkę, mającą wkrótce wyjść na wolność. To kolejna rola ze złamaniem i  z tych, gdzie nie można być ładnym. (Śmiech.) Z jakimi emocjami mierzyłaś się, tworząc ją?

Starałam się znaleźć w sobie poczucie, że nic na mnie nie czeka, że całe życie mnie w roli Kai jest za mną, a nie, jak prywatnie - przede mną. Czułam, że nie chcę wyjść z więzienia, a być może nawet, zaraz do niego wrócę, bo więzniowie często nie umieją odnaleźć się na wolności, przez co robią coś, by za te kratki wrócić. Starałam się znaleźć w sobie poczucie bezsensu, zamknięcia. Pierwszym tytułem tego shorta było "Bez wyjścia", co moim zdaniem bardziej oddawało jego klimat i uczucia bohaterki.

"Rage of stars" to, jak sama określiłaś przed rozmową, jeden z najfajniejszych projektów, który obecnie realizujesz. To "future film", czyli jednym słowem, kino przyszłości. Co jeszcze dodałabyś na jego temat?

Ja swoje zdjęcia skończyłam miesiąc temu, a zdjęcia do produkcji zakończono kilka dni temu. To chyba najbardziej szalone przedsięwzięcie, w jakim kiedykolwiek wzięłam udział. To produkcja polska, finansowana z prywatnych funduszyy  w której wzięła udział międzynarodowa plejada aktorów m.im. z  Wielkiej Brytanii, Holandii, Irlandii, Zimbabwe, pojawiły się też polskie akcenty:) Dodatkowe szaleństwo polega na tym, że gram po angielsku  rolę,  która początkowo napisana była dla faceta w średnim wieku. 

Po otwartych castingach, które dla wszystkich aktorów wyglądały podobnie, Łukasz zadzwonił do mnie i powiedział,  że jestem dziewczyną, która jest w stanie udźwignąć rolę, zapisaną stereotypowo dla mężczyzny - rolę dowódcy międzynarodowej policji operacyjnej. Podobno jako jedyna miałam taką siłę i charyzmę, dzięki której według reżyera byłam  w stanie tę rolę "pociągnąć". Było to ogromne wyzwanie.  Co ciekawe już drugi raz zdarzyło  się, że przypadła  mi w udziale rola, napisana pierwotnie  dla mężczyzny. Pierwszy raz miało to miejsce przy "Chyłce", gdzie w książce pojawia się prokurator, co zostało zmienione na panią prokurator, specjalnie dla mnie. 

Teraz, po raz drugi, charyzmatyczna rola męska została przepisana na kobietę. To nie było łatwe. Na plan przyjechały bardzo silne osobowości aktorskie. Ja musiałam trzymać ich wszystkich w ryzach i być tą, której mieli się słuchać i bać się mojego spojrzenia. (Śmiech.) 

Jak współpracuje się z reżysrem Łukaszem Rogiem? 

Łukasz jest szalony, jest wizjonerem, ale wie, czego chce. Wydaje mi się, że ten film był bardzo mocno inspirowany amerykańskimi filmami. Widziałam materiały i robią wrażenie. 

Na szybowisku na Bezmiechowej oraz nad Soliną lataliśmy helikopeterami. Była to świetna zabawa. Jedyne, czego żałowałam, to to, że nie mogłam podziwiać sobie tych widoków od tak po prostu podziwiać, bo musiałam łączyć to z graniem. (Śmiech.) 
















fot. Weronika Kuźma / Wukastudio

To pełnometrażowe rozwinięcie amatorskiego, polskiego filmu science-fiction NO STARS ANYMORE. Film w 2021 roku został doceniony na 38 międzynarodowych festiwalach filmowych, wygrywając jedenaście głównych statuetek. Czy "Rage of stars" ma szansę podzielić ten sukces? 

(Śmiech.) Mam nadzieję, bo na pewno jest bardziej profesjonalny. Chciałabym, by nasz film zainteresował widzów, nie tylko w Polsce. Jest to coś innego. Trzymam kciuki i życzę Łukaszowi, by wszystko się udało, bo była to prawdziwie szalona przygoda w moim życiu. Nauczyłam się mnóstwa nowych rzeczy. Pokonałam swoje lęki. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam te helikoptery, bałam się, że śmigło obetnie mi głowę. (Śmiech.) 

Kiedy dostałam kałasznikowa, buntowałam się, że nie będę strzelać. Potem latałam z nim, strzelałam i trafiałam w dziesiątki. Pokonałam mnóstwo ograniczeń, które siedziały w mojej głowie. Jestem bardzo wdzięczna. To nowe umiejętności. 

Jak sama przyznałaś, ta rola, to spełnienie Twoich marzeń. Z bronią, którą musiałaś opanować,  radzisz sobie coraz lepiej. 

Polubiłam to i nawet niedługo wybieram się na strzelnicę, bo połknęłam bakcyla. (Śmiech.) 

Gdybyś miała dotychczasową pracę nad nim zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Przygoda życia i najbardziej szalona rzecz, jaką ostatnio zrobiłam. 

Warto również porozmawiać o serialu "Korona Królów. Jagiellonowie", gdzie wcielasz się w Annę Witoldową. Podobno każda aktorka marzy o zagraniu w stroju z epoki. To prawda? (Śmiech.) 

U mnie to się totalnie sprawdza. (Śmiech.) Przez całe studia słyszałam, że mam taką urodę, która bardzo pasuje do kostiumu. W kostiumie grałam do pewnego czasu jednak tylko w Teatrze, a przed kamerą miałam okazję robić to rzadko. 

W średniowiecznym kostiumie pojawiłam się pierwszy raz faktycznie w "Koronie królów". Takich rzeczy w Polsce robi się bardzo mało, chyba nie ma drugiego serialu, gdzie kostiumy z tej epoki byłyby wykorzystywane. Te ciężkie stroje, które tę rolę wspomagają, są niesamowite, choć mówi i porusza się w nich nawet do trzech razy wolniej.

Trafiła mi się pełnokrwista postać, którą na nasze potrzeby nazywaliśmy Lady Mackbet. Steruje mężem, ma wpływ na politykę...

Czy w ramach pracy nad rolą zgłębiałaś losy Jagiellonów oraz Anny Witoldowej? Co w Jej życiorysie najbardziej Cię zaskoczyło?

Wiele o niej nie wiemy. Dotarłam do kilku materiałów źródłowych, ale jest ich  bardzo mało. Scenarzyści poprowadzili Annę w kierunku silnej, wpływowej kobiety. Jej nienasycenie i ambicja były dla mnie naprawdę ciekawym materiałem do grania. Odcinki, które nie były jeszcze w emisji, zaskoczą widzów. Zapraszam do oglądania. 

Uważam, że konsekwencja jest śmiercią aktorstwa, dlatego zawsze staram się zrobić jakąś voltę, jeśli tylko scenariusz na to pozwala. 

Na koniec porozmawiajmy o podróżach. Podobno jesteś w stanie wyruszyć z plecakiem do Indonezji, Gwatemali a nawet na Kubę. Co dają Ci podróże?

Podróże dają mi dystans do rzeczywistości, aktorstwa... Zazwyczaj, kiedy jestem w podróży, dzwoni ktoś, by zaproponować jakiś ważny casting. Tak się wydarzyło, kiedy siedziałam w Gwatemali, patrząc na budzący się wulkan. Powiedziałam, że jestem w drodze i zapytałam, czy mogą poczekać do mojego powrotu. Poczekali. Poznaję też ciekawych ludzi, podpatrując inne kultury i zachowania. Dla mnie podróże są równie ważne, jak mój zawód. Bez podróży nie istnieję.

Kiedy kupowałam ostatnio bilety na kolejną podróż, dowiedziałam się o kolejnym wygranym castingu, więc nie mogę lecieć, ale jestem wiecznie przed lub po podróży. 

Jakie miejsce zachwyciło Cię ostatnio?

Ostatnio dwa razy byłam w Maroko. Afryka nigdy mnie nie pociągała, ale zmieniłam zdanie na jej temat. Ten pustynny klimat, jedzenie i ludzie jest moim ostatnim odkryciem. 


Marzysz o udziale w "Azja Express"? (Śmiech.) 

Oj, tak. Cały czas mam nadzieję, że załapię się na udział w którejś z edycji. Uważam, że nadaję się do tego formatu. Koleżanka obiecała mi, że jeżeli ją zaproszą, to mnie weźmie. 

środa, 13 września 2023

Agata Komorowska o książce "Przez Ciebie, Synu" [WYWIAD]

 Agata Komorowska o książce "Przez Ciebie, Synu"  [WYWIAD]















fot. zdjęcie nadesłane

Certyfikowany cocach, autorka licznych poradników, ale przede wszystkim mama czwórki pociech, w tym Aleksa i Krystiana z zespołem Downa. To o swoim synu, zmagającym się z Trisomią, napisała książkę "Przez Ciebie, Synu", będącą intymną i szczerą relacją z trudnej, bolesnej i niezwykle odkrywczej podróży od dnia narodzin Krystiana, przez kolejne piętnaście lat aż do momentu oddania tej pozycji do druku.

W szczerzej rozmowie Agata odpowiada na pytanie, czy dalej ma żal do lekarzy, ale mówi też o tym, czym jest dla niej macierzyństwo i czy można je całkiem sprawnie łączyć z pisaniem książek. 

Jest Pani certyfikowanym coachem, autorką licznych poradników - m.in. "Depresjologia", "Optymizm mimo wszystko", "Czy mogę ci mówić Mamo", ale przede wszystkim mamą czwórki dzieci, w tym Aleksa, Krystiana z zespołem Downa i dwojga adoptowanych dzieciaków - Michała i Ady. Najtrafniej w chwili obecnej określa Panią słowo "Mama", prawda?

Chyba sama siebie tak najczęściej określam, bo macierzyństwo zajmuje mi najwięcej czasu i przestrzeni w sercu, ale jestem też kobietą, pisarką, przedsiębiorcą, a może teraz należałoby powiedzieć „przedsiębiorczynią”, doradcą rodzicielskim, przyjaciółką, szkoleniowcem, psiarą, kociarą, można by tak wyliczać… (Śmiech.)

Czym jest dla Pani macierzyństwo? 

Trudne pytanie. Nie zastanawiałam się, czym ono dla mnie jest. Ono chyba po prostu JEST,  jak słońce, niebo, czasem grad:) 

Jak długa była Pani droga do akceptacji wszystkich uroków i trudów macierzyństwa?

Nigdy nie miałam problemu z akceptowaniem macierzyństwa, ponieważ dla mie była to zupełnie naturalne kolej rzeczy. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy mam mieć dzieci. To było coś absolutnie naturalnego. Gorzej było z zaakceptowaniem niepełnosprawności mojego syna Krystiana - to już nie wydawało się naturalną koleją rzeczy. Ja jestem zadaniowcem: jest problem to znaczy, że trzeba go naprawić. I w takich kategoriach rozpatrywałam zespół Downa Krystiana. Zajęło mi sześć lat, żeby na niego spojrzeć z innej perspektywy, żeby dostrzec, że już jest idealnym dokładnie takim, jakim jest, żeby się nim zachwycić.

Choć nie zawsze jest kolorowo, nie zamieniłaby Pani tego czasu na nic innego, prawda?

Oczywiście, że nie:) Wynika to z tego, że ja jestem człowiekiem zadowolonym z życia, a to jakie dzisiaj jest moje życie, zawdzięczam zarówno zdarzeniom radosnym, jak i tym tragicznym. Może nawet bardziej tym dramatycznym, bo one jednym trafnym kopniakiem wyrzucają nas ze strefy komfortu i każą szukać nowych ścieżek. W ten sposób się rozwijamy.

Od lat łączy Pani wychowywanie dzieciaków z pracą. Pamięta Pani ten moment, w którym uświadomiła sobie, że całkiem sprawnie można to połączyć?

Nie można:) Zawsze coś, albo ktoś, cierpi. Trzeba tylko pilnować żeby nikt nie cierpiał za bardzo. Musi być równowaga pomiędzy cierpieniem, wysiłkiem, a radością i satysfakcją. Ostatnio musiałam przełożyć termin oddania kolejnej książki, bo moja córka ma obecnie bardzo wymagający czas i potrzebuje matki OBECNEJ. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałe wydawnictwo i cierpliwych czytelników. Teraz jestem przy mojej córce, a pisanie na tym cierpi. Potem zamienią się rolami. 

24 kwietnia ukazała się Pani najnowsza książka, "Przez Ciebie, synu", którą napisała Pani o swoim synu, ale także dla niego. Jak zareagował Krystian, kiedy dowiedział się, że powstaje o nim książka? Podobno, był niezwykle podekscytowany. Proszę opowiedzieć coś więcej. 

















fot. zdjęcie nadesłane, książka "Przez Ciebie, Synu"


To ja może zacytuję fragment z książki:

Siedzę w moim ukochanym fotelu i piszę. Podszedł Krystian, musnął mnie pocałunkiem w policzek i patrzy na ekran.

– To książka o tobie, synku – tłumaczę.

– O Nanu? – dziwi się Krys.

– Tak, o tobie – potwierdzam i się uśmiecham.

– Oooo uje, mamo! – Mój syn obejmuje mnie czule i znowu całuje.

Od tej pory codziennie wskazuje na komputer i pyta: „O Nanu?”.

Potwierdzam, a on po swojemu zagania mnie do pisania. Otwieram

komputer i zaczynam czytać pierwsze zdania książki. Słucha i widzę,

jak koniuszek jego noska zaczyna robić się czerwony, ociera łzę.

– Uję, mamusiu – mówi Krys i przytula mnie z całej siły.

Krystian towarzyszy Pani na spotkaniach autorskich, targach. Choć na co dzień jest wycofany i nie garnie się do obcych, to w kontekście promocji książki lubi się z Panią pojawiać na imprezach, prawda?

Tak, Krystian jest z tej książki bardzo dumny. Po raz kolejny mnie zaskoczył. Nie sądziłam, że będzie ona dla niego tak bardzo ważna. Chociaż już powinnam się przyzwyczaić, że on ciągle mnie zaskakuje:)

Jak wyglądała droga, od pomysłu, do zrealizowania książki? 

Robiąc porządki w moich zapiskach znalazłam notatkę z 2010 roku o tym, że chciałabym spisać swoje wspomnienia dotyczące Krystiana w formie książki. Pierwszą książkę wydałam w 2017 roku i była to "Depresjologia", więc zupełnie inny temat. Musiałam wydać jeszcze kilka innych pozycji, zanim byłam gotowa, by w końcu napisać "Przez Ciebie, Synu". Ta książka przeszła burzliwą drogę, zanim się pojawiła. Zaczęłam ją pisać w czasie pandemii, z nowym wydawnictwem. Przerwałam, by napisać "Bądź niezniszczalna", która traktowała o tym, jak radzić sobie w kryzysie, bo wszyscy mierzyliśmy się kryzysem pandemicznym. Potem wróciłam do pisania, ale z poprzednim wydawnictwem. Żartuję, że pisanie książki jest trochę jak ciąża i poród. Pisanie "Przez Ciebie, Synu" miało wiele podobieństw do ciąży i narodzin Krystiana. Ciąża pełna niepokoju, zmiana lekarzy prowadzących… Pewne analogie są. 

Gdyby miała Pani zamknąć pracę nad książką w jednym zdaniu, jakie mogłoby paść?

„Ciężka harówka, która się kompletnie nie opłaca:)”

Mówię serio. Kocham pisać, ale regularnie to pisanie rzucam. Mamy dosyć burzliwy związek. Nienawidzę „musieć pisać”, a mając konkretne terminy, częściej muszę niż nie muszę. Gdybym jednak nie miała presji konkretnego terminu, to pisałabym jedną książkę przez trzy lata. Dlatego to „muszenie” mnie mobilizuje, a czasem dobija. Zmagam się czasem z tym pisaniem jak kobieta w połogu. Można powiedzieć, że pisanie to taki permanentny poród. Parcie jest albo ze strony wydawcy, a jak wydawca jest kochany i mówi: "spokojnie, poczekamy", to wtedy sama mam to parcie, że muszę, bo się uduszę. Książki we mnie kiełkują, rosną, rozpychają się i w końcu muszę je urodzić, bo wybuchnę. Jak ktoś to będzie czytał to pomyśli, że jestem obłąkana. Czasem też tak myślę. Trzeba jeszcze dodać, że z pisania wyżyć się nie da, więc chyba każdy pisarz jest mniej lub bardziej obłąkany. Jeśli ktoś wydaje więcej niż jedną książkę w swoim życiu, to znaczy, że prawdopodobnie brakuje mu którejś klepki i kwalifikuje się do terapii. Tyle, że większość z nas, pisarzy, kocha to swoje obłąkanie.

Podczas pracy nad "Przez Ciebie, synu", przywoływała Pani niejednokrotnie bardzo trudne, więc traumatyczne wspomnienia, dotyczące walki o zdrowie Krystiana. Które wspomnienie było dla Pani najtrudniejsze? 

Kiedy nagrywałam audiobooka, głos łamał mi się kilkakrotnie, ale przerwać nagrywanie musiałam tylko raz, czytając fragment w którym tuż po porodzie przyszła do mnie Pani Krystyna, anestezjolog. To była bardzo trudna chwila…

Czy po latach, patrzy Pani na wszystkie swoje doświadczenia związane nie tylko z zespołem Downa u Krystiana, ale też z chorobami współistniejącymi, z nieco innymi emocjami, jak przed laty?

Oczywiście. Dzisiaj są one tylko wspomnieniami, bez większych emocji. To już przeszłość, a ja nie drążę przeszłości. Tym bardziej, że wcześniej już wspomniałam, że nie mam już potrzeby zmieniania przeszłości, bo lubię moje życie teraz, a ono nie byłoby takie gdyby nie doświadczenia z przeszłości.

Ma Pani jeszcze żal do lekarzy?

Nie, co nie oznacza, że wszystkich lubię:)

Do pewnego momentu, na wszelkie sposoby, próbowała Pani leczyć Krystiana. Pamięta Pani moment, w którym już wyleczenie go nie było priorytetem? 

Tak, to było wtedy, kiedy sama nadawałam się już tylko do leczenia. Zaczęłam więc leczyć siebie i w pewnym momencie okazało się, że nie mam już co leczyć u Krystiana. Kiedy zaakceptowałam siebie, moje słabości, inności i „upośledzenia”, to zaakceptowałam również mojego syna w całości.

Spotkała się już Pani z opinią, że książka pomogła komuś w zaakceptowaniu zespołu Downa u bliskiej osoby?

Dostaję listy, wiadomości i maile nie tylko od rodziców, ale też od babć, ciotek, rodzeństwa, nauczycieli, terapeutów i lekarzy. Praktycznie każdy, kto ma w swoim otoczeniu osobę  niepełnosprawną, coś dla siebie z tej książki może wyłowić. Jestem w niej bardzo szczera i mówię o tym wszystkim, o czym inni milczą, np. o tym, że były chwile, w których miałam nadzieję, że mój syn nie przeżyje operacji. Większość z nas, rodziców dzieci z niepełnosprawnościami takie myśli miało, ma, albo nadal miewa. Przyznając się do nich pozwalam tym wszystkim rodzicom swobodniej oddychać. Każdy kiedyś myślał, że „to tylko ja jestem takim potworem”, a tu się okazuje, że ja też. To pomaga wielu ludziom.

















fot. zdjęcie nadesłane

Podobno, po latach czuje Pani wdzięczność do tego, że w czasie ciąży nie była świadoma choroby Krystiana. Proszę opowiedzieć coś więcej. 

Zostało mi oszczędzone podejmowanie decyzji, czy mój syn ma żyć. Nie wiem jaką decyzję bym podjęła. Szczerze mówię, że nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że cierpienie moje i mojej rodziny rozpoczęłoby się parę miesięcy wcześniej.

Jaka jest obecnie świadomość społeczeństwa na temat zespołu Downa? Czy takie książki, jak "Przez Ciebie, synu" budują tę świadomość?

Mam taką nadzieję. To jest książka, którą warto przeczytać nawet nie mając żadnej styczności z niepełnosprawnością. To jest doskonała książka akcji, horror i literatura faktu w jednym. Można ją przeczytać jako książkę przygodową z wartką akcją i emocjami szybującymi w kosmos. Przy okazji można się dowiedzieć czegoś o zespole Downa i rodzicach dzieci z najróżniejszymi niepełnosprawnościami.

Co Pani wiedziała o Trisomii, kiedy Krystian przyszedł na świat? Nikt Pani nie tłumaczył, czym jest ta choroba? Pamiętam jedynie z książki, że jedna z Pań pielęgniarek, pomagała Pani w zapoznaniu się z nową rzeczywistością i jej choć stopniowym zaakceptowaniu…

Wiedziałam tylko tyle ile gdzieś tam w czeluściach pamięci mi zamigotało: dwóch chłopców z zespołem Downa w liceum, jakiś dorosły zalegający w hotelowym fotelu… Pamiętałam tylko te „najgorsze” przypadki, bo one najbardziej się wyróżniały i to one w mojej świadomości definiowały zespół Downa. Nikt nie wyjaśnił mi, czym jest trisoamia po narodzinach Krystiana. Pielęgniarka raczej nie pomogła, kiedy opowiadała jak pracowała na oddziale kardiologii i tam TE dzieci umierały, a TE dzieci są takie kochane… „Szlag - myślałam - ja nie chcę dziecka bardziej kochanego, chcę normalne, przeciętnie ładne, przeciętnie mądre, przeciętnie ogarnięte, ale NORMALNE.”

Jakie są najczęstsze mity na ten temat? Z jakimi mitami Pani się spotykała?

Szczerze mówiąc,  nie wiem. Nikt raczej nie podchodził do mnie i nie mówił: „Agata, mnie to mówili, że dziecko z zespołem Downa, to to czy tamto.” Nie znam mitów, znam tylko fakty.

Co każdy, o zespole Downa, czyli trisomii 21, dodatkowym chromosomie, nazywanym chromosomem szczęścia, wiedzieć powinien? 

Człowiek z zespołem Downa to zwykły człowiek, tyle, że nieco inaczej wygląda, nietypowo się zachowuje, gorzej mówi, jest bardziej radosny, szczery. Ludzie z trisomią kochają, smucą się, cierpią i marzą, tak jak każdy z nas. Nie znają intrygi, nie rozumieją kłamstwa. Mogą kogoś lubić albo nie. Jeśli lubią, to to okazują, jeśli nie, to też to okazują. Szczerość, miłość i przywiązanie do rodziny charakteryzuje większość ludzi z zespołem Downa. Naprawdę możemy się od nich wiele nauczyć. Ja się nauczylam doceniać każdy dzień, żyć teraz, a nie kiedyś, jak osiągnę to czy tamto. Każdy dzień to cud.