Wojciech Solarz o Teatrzyku Gędźba, skłonności do rozśmieszania ludzi oraz "Barwach szczęścia" [WYWIAD]
fot. Teatrzyk Gędźba / Facebook /
Z Wojciechem Solarzem spotkałam się w Jastrzębiu. Rozmawialiśmy o tym, jak sprawnie łączyć aktorstwo z podążaniem drogą kabaretu, ale też o słowotwórstwie, ulubionych i kontrowersyjnych słowach.
Nie zabrakło miejsca na omówienie kultowej serii filmów Jacka Bromskiego "U Pana Boga..." i podsumowanie Cielęckiego, czyli bohatera, w którego to aktor wciela się na ekranie. Wojciech Solarz we wzruszających słowach wspominał Emiliana Kamińskiego.
Optymista. Aktor, jeden z twórców Teatrzyku Gędźba, czyli aktorskiego kabaretu piwnicznego, który jest kontynuatorem i przedłużeniem Kabaretu na Koniec Świata. Wszystko się zgadza? (Śmiech.)
(Śmiech.) Wszystko się zgadza.
Drogą kabaretu podąża Pan od lat. Podobno te rejony lubił Pan od zawsze, a kiedy myślał Pan o wyborze zawodu aktora, zawsze myślał Pan w kategoriach kabaretu i komedii. Proszę powiedzieć coś więcej.
Od wczesnych lat lubiłem żartować. To, że mo rozbawiać ludzi, sprawia mi olbrzymią radość. Już od podstawówki bardziej pochłaniało mnie, mówiąc kolokwialnie, robienie sobie jaj na biologii, niż przyswajanie wiedzy. (Śmiech.) Oczywiście, uczyłem się, ale na żarty zawsze znajdowałem miejsce.
Od zawsze byłem otwarty, lubiłem wychodzić do ludzi. Być może potrzebowałem też akceptacji, ale zawsze towarzyszyła mi radość bycia z ludźmi poprzez śmiech. W takich momentach można się dobrze z tymi ludźmi poznać.
Kiedy zdawałem na SGH, przyszło mi do głowy, by spróbować swoich sił w aktorstwie i...udało się. Przyszedł też ten moment, w którym myślałem o stworzeniu kabaretu, ale równolegle okazało się, że trzeba przejść przez wszystkie wszystkie inne konwencje, by taki kabaret stworzyć.
Wspominany przez nas Kabaret na koniec świata, został swego czasu stworzony z potrzeby absurdu, ale też z potrzeby podróży absurdalnej po Polsce, po Warszawie i po potrzebach aktorów. Co przyczyniło się do stworzenia Teatrzyku Gędźba, który został powołany do życia w listopadzie 2021 roku?
Stworzenie Teatrzyku Gędźba było inicjatywą Maćka Makowskiego. Stowrzyliśmy go we dwóch. Jego inicjatywą nie było tylko samo powstanie Gędźby. Maciek wymyślił też nazwę. Była to dosyć naturalna kontynuacja Kabaretu na koniec świata. Ten projekt wygasł w trakcie pandemii. Nasze drogi z reżyserem Wawrzyńcem Kostrzewskim rozeszły się.
Stwierdziliśmy, że trzeba tworzyć dalej i zebraliśmy osoby, które chciały robić to razem z nami. Nasza grupa rozrosła się o kilka nowych osób. Dołączyła Monika Mariotti i Eliza Borowska. Nasze szeregi zasilił również Łukasz Matecki i Arek Wrzesień. W tym składzie kontynuujemy to, co było.
Jaka była droga od pomysłu, do jego realizacji, w postaci stworzenia Teatrzyku Gędźba?
Ta droga trwała parę miesięcy. Najpierw stworzyliśmy "Konkurs Chopinowski dla ludzi bez talentu". To był mój pomysł. Najpierw były rozmowy wstępne, potem ten pomysł na pierwszy program rozwinęliśmy. Potem przyszły kolejne programy. W głowach mamy już kolejne nowości.
Nazwa nurtuje od samego początku. (Śmiech.) Wiadomo, że szukaliście nazwy nieco śmiesznej, ale też nie do końca oczywistej. Nie wszyscy wiedzą, co to słowo znaczy. Rozszyfrujmy. (Śmiech.)
"Gędźba" to po staropolsku "muzyka". Maciek Makowski jest też świetnym pianistą i kompozytorem. Komponuje też muzykę do naszych programów. To on zdecydował, że to fajna nazwa. Prawdą jest, że faktycznie, prawie nikt nie wie, o co może chodzić. (Śmiech.)
W "Gędźbie", często to Pan pisze teksty i skecze. Co jest dla Pana najczęstszą inspiracją?
Najczęściej inspirują mnie absurdy, czyli mówiąc najprościej, zderzenie sacrum z profanum. Czasem jadąc autobusem, widzę jakąś dziwną sytuację i pierwsze, co robię, to zapisuję ją w telefonie. Takie rzeczy najczęściej zapisuję hasłami, po czym próbuję odtworzyć w głowie, to co się wydarzyło i coś z tego napisać. Z takich rzeczy biorą się m.in. pomysły na piosenki, skecze lub krótkie scenki.
Jeśli ktoś lubi bawić się słowem, pisanie idzie jak z płatka. Pan lubi. Gdyby miał Pan wskazać swoje ulubione słowo, na jakie mogłoby paść?
Nie wybiorę jednego słowa. Lubię bawić się w słowotwórstwo. Zdarza mi się wymyślać nazwiska i inne, jak np. "strycimączka". Właśnie wymyśliłem słowo, które mogę powiedzieć, że na ten moment jest moim ulubionym. (Śmiech.)
Słowo najbardziej kontrowersyjne na dzisiejsze czasy to...
Jest to słowo "konflikt". Pernamentny konflikt jest dla mnie chorobą dzisiejszych czasów.
Spotkałam się już z teorią, że kabareciarze w życiu codziennym wcale nie bywają radosnymi ludźmi. Pan zdecydowanie obala ten mit. (Śmiech.) Jak to jest?
Lubię się śmiać. Rozmawiamy przed spektaklem "Goło i wesoło", a to właśnie przy okazji tej sztuki, bardzo lubimy żartować z chłopakami.
Ostatnio Pan Stefan Friedmann podczas wywiadu powiedział mi, że często śmieje się ze swoich starych żartów. Z czego to Pan najczęściej śmieje się w dzisiejszych czasach?
Podzielam zdanie Pana Stefana Friedmanna. Ja również lubię się śmiać ze swoich starych żartów.
Oprócz grania w Teatrze i kabarecie, występuje Pan w popoluarnych filmach i serialach. Widzom jest Pan doskonale m.in. z cyklu filmów Jacka Bromskiego, "U Pana Boga...". Jak w kilku słowach, ze swojej perspektywy opisze Pan Mariana Cielęckiego?
Bardzo lubię tę postać. Zawsze marzyłem, by zagrać takiego trochę przesuniętego gościa. (Śmiech.) Ludzie mówią, że jest ciapą, a moim zdaniem nie do końca o to w tym wszystkim chodzi.
To przede wszystkim budowanie postaci faceta, który tak na dobrą sprawę żyje w trochę innym świecie.
Obecnie w produkcji jest film "U Pana Boga w Królowym Moście". To ostatni film z tego cyklu, w którym można zobaczyć nieodżałowanego Emiliana Kamińskiego. Jak wspomina Pan zmarłego w zeszłym roku aktora?
Jego odejście było dla mnie bardzo trudne. Z Emilianem byłem bardzo blisko, znaliśmy się osiemnaście lat.
Oprócz tego, że spotykaliśmy się, kręcąc poszczególne części filmu Jacka Bromskiego, grałem też u Niego w Teatrze Kamienica. Był wielkim i wspaniałym człowiekiem. Udało Mu się zagrać wszystkie sceny, więc pojawi się w filmie, ale też w serialu pod tym samym tytułem.
Serialem, którego nie wolno pominąć, zdecydowanie są "Barwy szczęścia", do obsady których dołączył Pan w 1998 odcinku, wcielając się w Rafała Zaborskiego. To jednozacznie negatywny bohater. Czy każdą postać można wybronić?
Tak, ponieważ każda postać ma jakieś wewnętrzne motywacje. Jest strasznym skurczybykiem. Póki co, mój bohater siedzi w więzieniu, ale to nie koniec tej historii. Będą się działy straszne rzeczy. Więcej nie zdradzę. Zapraszam do oglądania.
Czy takie postaci tworzą dla aktora dodatkowy atut do grania?
Nigdy wcześniej nie grałem tak złego bohatera. Zazwyczaj przypadały mi w udziale wcielenia komediowe. Chętnie wcielę się w kolejnego negatywnego bohatera, bo to zawsze jest fajnym wyzwaniem.
Dziś spotykamy się przed spektaklem "Goło i wesoło". Chyba nie ma śmieszniejszego spektaklu, prawda? (Śmiech.) Co na koniec opowiedziałby Pan o swojej roli w tym wszystkim?
Gram w tym spektaklu dwie role, więc jestem trochę tym, a trochę tym. (Śmiech.) Jestem Bońkiem, bo podobno jestem do niego podobny, (Śmiech.) ale wcielam się też w rolę Bernarda. Lubię te wcielenia. Zapraszam do Teatru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz