poniedziałek, 26 lutego 2024

Krzesimir Dębski o 50-leciu pracy twórczej i muzyce filmowej [WYWIAD]

 Krzesimir Dębski o 50-leciu pracy twórczej i muzyce filmowej [WYWIAD]















fot. Szymon Szcześniak

Niedawno Cieszyn odwiedził Krzesimir Dębski, kompozytor, dyrygent orkiestrowy, wirtuoz skrzypiec jazzowych i pianista, który obecnie obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Opowiedział, dlaczego czasem lubi, a czasem wręcz nie znosi być nazywany muzykiem, skomponowania jakiego utworu zazdrościł mu Wojciech Karolak i czy zatrzymuje się autem na poboczu, by zanotować pomysł kompozycji.

Wybitny kompozytor, uznany dyrygent orkiestrowy, a także wirtuoz jazzowych skrzypiec i pianista. Poruszający się równie swobodnie w świecie jazzu, jak i muzyki klasycznej oraz filmowej. Wszystko się zgadza?

Wszystko się doskonale zgadza.

Chyba najbardziej Pan lubi, kiedy przedstawia się Pana po prostu jako muzyka, bo w tym określeniu mieści się wiele specjalności.

Tak, określenie niekiedy bardzo pozytywne, z którym bardzo dobrze się czuję, ale czasami wyczuwam w nim pogardę.

Dlaczego?

Wynika to z faktu, że wielu ludzi na co dzień nie styka się z muzyką. Jesteśmy narodem mało muzykalnym. Ze smutkiem obserwuję, że spada liczba ludzi muzykujących. Upadają chóry i amatorskie życie muzyczne, które daje dużo radości.

Obchodzi Pan jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Kiedy to minęło?

No właśnie... (Śmiech)

Jakie emocje, a przede wszystkim przemyślenia towarzyszą Panu w obliczu tak szczególnego jubileuszu?

Kiedy ktoś obchodzi tak zacny jubileusz, zazwyczaj zastanawia się, jak to się stało, że ma już tyle lat (Śmiech). 

Ja czuję, jakby nic się nie zmieniło. Mój management zadbał o moją jubileuszową trasę koncertową, więc zasuwam, jak byłbym osiemnastoletnim młodzieńcem (Śmiech.) I dobrze mi z tym. Cieszę się, że mam mnóstwo koncertów.

Gdyby miał Pan te pięćdziesiąt lat zamknąć w jednym słowie, jakie mogłoby paść?

Sam jestem zdziwiony, że spotkał mnie taki los. Czuję się wyróżniony przez opatrzność i zastanawia mnie, jak to się stało, że tyle darów dostałem za nic.

Jedni mówią, że człowiek artystą się rodzi, drudzy zaś, że się nim staje. Jakie jest Pana zdanie na ten temat?

Jestem typowym produktem polskiego systemu edukacyjnego. Swoją edukację w szkole muzycznej rozpocząłem, mając sześć lat. 

Na początku najbardziej interesowały mnie sport i zabawy z rówieśnikami, ale bardzo szybko zorientowałem się, jak ważna jest dla mnie muzyka. Uczyłem się razem z zakonnicami i żołnierzami. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy pisaliśmy dyktanda muzyczne, w których trzeba było rozpoznawać dźwięki, to oni ode mnie ściągali. Bardzo mnie to napawało dumą (Śmiech). Wtedy poczułem się wyróżniony i chętnie chodziłem do szkoły.

Mam wrażenie, że wszyscy znają Pana dorobek z zakresu muzyki filmowej, a prawie nikt nie zna Pana twórczości współczesnej. Czy nie ma Pan czasem wrażenia, że pod tym względem film do pewnego stopnia Panu zaszkodził?

Tak,  na pewno. Ostatnio miałem koncert w Częstochowie.

Wykonałem dwa utwory współczesne. Orkiestrze  nie przypadły one do gustu, bo wiadomo, że to muzyka filmowa słuchaczom się podoba, a za współczesną nie każdy przepada.

Czy proces komponowania muzyki filmowej różni się czymś od komponowania muzyki współczesnej?

Te dwa procesy bardzo się od siebie różnią. Muzykę filmową przeważnie komponuje się do obrazu. Kiedyś było tak, że film przesyłano do mnie na kasetach wideo, a ja, oglądając te jeszcze niezmontowane zdjęcia, musiałem wymyślić, jaki rodzaj muzyki będzie do nich pasował.        Natomiast z muzyką współczesną jest tak, że piszesz niby co chcesz ale właściwie trzeba wymyśleć coś oryginalnego, coś własnego i żeby to mieściło się w idiomie muzyki współczesnej, no i żeby orkiestra chciała to grać (Śmiech.)

Podobno kiedy przychodzi Panu do głowy pomysł na kompozycję, jest Pan w stanie stanąć autem na poboczu, włączyć światła awaryjne i notować. Ile w tym prawdy?

Faktycznie, zdarzało się tak, że zjeżdżałem na pobocze i pisałem. Co więcej, zdarzało się nawet tak, że kiedy przyszedł do mnie jakiś pomysł, stawałem na środku drogi (Śmiech). 

Przepraszam wszystkich tych kierowców, którzy denerwowali się w takich sytuacjach. Pomysły są czasem zaskakujące i trzeba je wykorzystywać.

Gdyby miał Pan sam powiedzieć, z którą kompozycją filmową jest Pan kojarzony najczęściej, na którą mogłoby paść?

Biorąc pod uwagę oglądalność kinową i telewizyjną, najczęściej kojarzony jestem z kompozycjami do filmu "Ogniem i mieczem". Podobnie jest z kompozycją "Miłość jest piękna", którą można usłyszeć w serialu "Na dobre i na złe". Przepraszam tych wszystkich, którym przy okazji każdego odcinka wyskakiwałem z tym utworem z telewizora i być może była to zbyt wielka ingerencja w wasze życie ,drodzy widzowie.

Zdarzało się Panu pisać muzykę do filmu, który jeszcze nie powstał. Czy kiedy zobaczy się film, proces twórczy staje się łatwiejszy?

Zdarzało się też kiedyś, że ekipa filmowa wydawała pieniądze na honoraria i nie starczyło ich już na muzykę (Śmiech). Podczas produkcji filmów, w których brałem czynny udział, mam wrażenie, że zdarzyły mi się wszystkie możliwe dziwactwa. Kiedyś byłem na bankiecie z okazji rozpoczęcia zdjęć do jednego z filmów. Jak się później okazało, ten bankiet wyczerpał cały fundusz.

Choć pisze Pan muzykę, nie ciągnie Pana do bycia tekściarzem. To prawda?

Faktycznie, nie ciągnie mnie do tekściarstwa, choć napisałem  dwie książki, ale lubię pisać muzykę do gotowych już tekstów np. Sofoklesa, St. Barańczaka. Miałem bardzo dużo do czynienia z tekstami noblistów, wielkich pisarzy współczesnych i poetów starszej daty. 

Niektórzy twierdzą, że dzisiejszy poziom muzyki jest słabszy niż kiedyś. Rzecz jasna, nie wszystko co powstaje jest świetne. Pan obserwuje pogarszający się poziom muzyki?

Teraz już tak. Patrząc obiektywnie na to, jaką muzykę pisano w XV, XVI oraz XVII wieku, trzeba przyznać, że była genialna.

Czy każdy potrafi sobie wyobrazić fabułę kompozycji muzycznej? Wydaje mi się, że tu wyobraźnia musiałaby działać na prawdziwie wysokich obrotach. (Śmiech.)

Wyobraźnia, podobnie jak pamięć, potrafi płatać figle. Mnie wiele utworów zaskakuje do tego stopnia, że nie wierzę, że sam je napisałem.

Jest też kilka piosenek, które stały się popularne, a ja do tej pory nie rozumiem dlaczego.

Jakie?

Taka jest m.in. kompozycja "Miłość jest piękna" z serialu "Na dobre i na złe", o której już rozmawialiśmy. To prosty utwór. Nieodżałowany Wojciech Karolak, kompozytor i muzyk jazzowy, kilkakrotnie zagadywał mnie, pytając, jak to jest możliwe, że udało mi się napisać tak prosty, ale też piękny utwór. Podobno zawsze marzył, by coś takiego napisać.


Anna Dymna o kinie i Krzysztofie Globiszu [WYWIAD]

 Anna Dymna o kinie i Krzysztofie Globiszu [WYWIAD]




fot. Magdalena Woch 

Jedną z największych atrakcji minionej edycji Kina na Granicy była retrospektywa filmów Anny Dymnej z jej udziałem. Miałam okazję porozmawiać z aktorką. Anna Dymna opowiadała nie tylko o filmach, które były emitowane w ramach festiwalu. 

Kiedy ogłoszono festiwalową retrospektywę z Pani udziałem, fani kina, ale także Pani działalności charytatywnej, ogromnie się ucieszyli. Jak Pani zareagowała na zaproszenie Łukasza Maciejewskiego? 

Łukasza Maciejewskiego znam od wielu lat. Kiedy go poznałam, jeszcze studiował. Przyjaźnimy się. Pracujemy także razem nad drugą książką, bo byłam też częścią „Aktorek”. Łukasza bardzo lubię. Każde spotkanie z nim to przyjemność. Cieszyn tez jest mi bliski, mój syn studiował filmoznawstwo i przyjeżdżał tu na festiwale. Zawsze mówił, jak tu jest super. Na 25. edycję również przyjechał.

Chciałoby się spotkać z przyjaciółmi, bo przyjechało ich wielu, a nie było czasu, bo trzeba było być na spotkaniach i projekcjach. Razem z widzami obejrzałam tylko „Dolinę Issy”. Pokazano również „Pięć i pół bladego Józka”. W Cieszynie było tyle atrakcji, że z wyborem był problem.  

Dzięki filmom, które zostały tutaj pokazane, widzowie  mogli zobaczyć Pani różne twarze. Tę stronę eteryczną, ale  i zmysłową. Gdyby Pani miała wybrać swój ulubiony film wśród tych, które znalazły się na liście Kina na Granicy, na który mogłoby paść?

To nie jest dobre pytanie (Śmiech). Kocham wszystkie filmy, które robiłam. Każdy był częścią mojego życia. Nie będę się żadnego ani żadnej części życia wypierała. 

Mam szczęście. Czterdzieści pięć lat temu zagrałam w filmie, który do tej pory jest cały czas emitowany. Mowa, oczywiście, o „Znachorze“. W święta pokazano go jedenaście razy, a może i więcej (śmiech). Regularnie emitowane są też „Janosik” oraz „Nie ma mocnych”. To role, które mnie lubią i łażą za mną, jak wierne psy albo dzieci. Teraz pomagają mi pomagać innym ludziom. Kiedyś na to pracowałam. Gdybym zdawała sobie sprawę, grając Anię Pawlaczkę czy Marysię Wilczur, że przez tyle lat będą te filmy oglądały miliony ludzi, toż nie zagrałbym tego w życiu, bo bym się bała. „Dolina Issy” to moje drugie spotkanie z Tadeuszem Konwickim, cudownym człowiekiem,  wspaniała filmowa przygoda. Każdy film dla mnie był skarbem. Oczywiście, są takie filmy, które poszły w zapomnienie, ale mam bardzo dużo takich, które cały czas żyją razem ze mną, są jego częścią i będą może żyć gdy ja przestanę

"Dolina Issy", "Tylko strach" i "Duże zwierzę" to filmy powstałe na przestrzeni lat 1982, 1993 oraz 2000. Jak patrzy się na nie z perspektywy czasu? 

Teraz zaczynam oglądać te filmy i siebie w tamtych latach z przyjemnością. Już się nie denerwuję. Już jestem kimś innym. Patrzę, jakby te postacie to były moje wnuczki, córeczki, które biegają po ekranie. 

Na „Znachorze” zdarza mi się już płakać. Może dlatego, że się starzeję. Starsi ludzie podobno tak mają. Kiedy ktoś wysyła mi SMS, że znów przeze mnie płacze, znaczy to, że gdzieś tam pokazywany jest ten film i wciąż działa.  

Choć jestem przede wszystkim aktorką teatralną, to film pozwala nam żyć równolegle w wielu czasach. To jest zdumiewające, że jeszcze do tej pory zdarza mi się czasem otrzymywać listy od młodych chłopców, którzy chcą się ze mną umówić, bo widzieli właśnie albo „Znachora”, albo „Nie ma mocnych”. Piszę im wtedy: „Dziecko kochane, od tego czasu minęło kilkadziesiąt lat". Uświadamiam im, że mam już siedemdziesiąt dwa lata, a nie dwadzieścia siedem (Śmiech). 

Gdyby miała Pani wśród tych trzech filmów wskazać ten, w którym rola była dla Pani wówczas największym wyzwaniem, na który mogłoby paść?

Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, bo robiłam te filmy na różnych etapach mojego życia. Każdy z nich był tajemnicą. 

„Dolina Issy” była ogromną radością, bo, jako studentka, zetknęłam się z Konwickim. Uwielbiam go jako pisarza, jako człowieka. On zawsze będzie dla mnie żył. Byłam taka szczęśliwa, kiedy zagrałam epizod w filmie „Jak daleko stąd, jak blisko”. Prawdę mówiąc, zawsze marzyłam, by jeszcze kiedyś się z nim spotkać. Kiedy dostałam rolę w „Dolinie Issy”, byłam nie tylko szczęśliwa, ale i dumna. Grałam tam z Danutą Szaflarską. 

„Tylko strach” był dla mnie niezwykłą tajemnicą, bo nie wiedziałam, dlaczego nagle dostałam taką rolę. Basia Sas nigdy mi tego nie wyjaśniła. Nigdy nie byłam uzależniona, choć Basia wiedziała chyba, że dotykałam tego problemu bardzo boleśnie.  

Ogromne wrażenie robi też film "Dzień Babci". 

Do „Dnia Babci” mam szczególny sentyment. Wspaniałe przeprowadzenie przez opowiadaną w tym filmie historię jest przede wszystkim zasługą scenariusza oraz młodego reżysera Miłosza Sakowskiego. Skarbem jest dla aktora rola, która nie schodzi z ekranu, na którą ma duży wpływ.  Skarbem jest też reżyser, który jest świetnym psychologiem, który ufa aktorowi i razem z nim buduje postać.  Miłosz umiał wnikliwie obserwować moje propozycje i cudownie mną kierować, naprowadzając często jednym słowem na wymarzone przez siebie drogi. To wspaniałe, że wśród młodziutkich reżyserów są tacy niezwykli ludzie. 

Na koniec rozmowy pozwolę sobie jeszcze wspomnieć nie tyle o filmie "Prawdziwe życie Aniołów", w którym pojawiła się Pani w jednej ze scen podczas pierwszego dnia zdjęciowego, ale o Krzysztofie Globiszu. Gdyby miała Pani zamknąć Waszą przyjaźń w jednym zdaniu, co powiedziałaby Pani?

Krzysio jest moim braciszkiem po prostu. Debiutował u mojego boku w przedstawieniu „Żałoba przystoi Elektrze”. To mój przyjaciel. Czuję, jakby był z mojej rodziny. Kiedy go potrzebowałam, zawsze był. Jak się go o coś prosiło, zawsze mówił, że będzie, choćby miał nie spać, nie jeść i jechać całą noc rowerem. Żył tak, że miał zawsze wielu przyjaciół. I ma ich nadal!!! Bo sobie na nich zasłużył. Zawsze mówię: „Ludzie, miejcie przyjaciół, bo kiedy wam coś się stanie, to sobie nie poradzicie. Przyjaciel to anioł, który, kiedy zapominasz, jak latać, jest twoimi skrzydłami i cię podnosi”. Krzysiu jest dla mnie kwintesencją przyjaźni. Żeby nie wiem, co się działo, zawsze będzie moim ukochanym bratem. Gramy razem w teatrze, w spektaklu "Królestwo". W środku jest taki, jak był. Mimo że trudno mu mówić, nic się nie zmienił. Przyjaźń z nim i jego żoną Agnieszką cały czas bardzo wiele mnie uczy. Pokazuje przede wszystkim, jaką piękną, dobrą i silną istotą może być człowiek.   

sobota, 17 lutego 2024

Cykl #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]

 Cykl  #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]










fot, plakat filmu / Forum Film Poland /

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, dzielę się z Wami w moim autorskim cyklu #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji filmu "Jak ukradłem 100 milionów", w reżyserii Michała Węgrzyna. Autorem scenariusza jest Kacper Szymański. Producentem filmu został Tadeusz Lampka. Tę kryminalną komedię romantyczną kręcono nad polskim morzem w 2021 roku. Jednak na premierę tego tytułu w iście gwiazdorskiej obsadzie trzeba było trochę poczekać. Na ekranie oprócz znanych i lubianych twórców, pojawiają się również foki z Fokarium Stacji Morskiej im. prof. Krzysztofa Skóry na Helu. Podobnie, jak nadmorski krajobraz, okazałe morskie ssaki, są pięknym dopełnieniem całości. Film do kin w całej Polsce trafił 9 lutego 2024 roku. 

***

Cykl  #mariolapoleca (14): "Jak ukradłem 100 milionów" [RECENZJA FILMU]

PREMIERA KINOWA: 9 lutego 2024
GATUNEK FILMU: kryminalna komedia romantyczna
SCENARIUSZ: Kacper Szymański
REŻYSERIA: Michał Węgrzyn
PRODUCENT: Tadeusz Lampka, Alicja Grawon – Jaksik 
PRODUKCJA: ARTRAMA 
DYSTRYBUTOR: FORUM FILM POLAND
OBSADA: Antoni Królikowski, Małgorzata Socha, Zuzanna Zielińska, Mateusz Damięcki, Arkadiusz Smoleński, Michał Żebrowski, Tomasz Oświeciński, Aleksander Mackiewicz, Bartłomiej Nowosielski i inni. 

****
„Jestem Ed i ukradłem sto milionów. Chcecie wiedzieć, jak to zrobiłem?“ To pierwsze słowa, jakie ze srebrnego ekranu główny bohater kieruje w stronę zgromadzonych widzów. Pozwólcie, że odpowiem w Waszym imieniu. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli przeczytacie recenzję, to na pewno znajdziecie w niej coś, co przekona Was do tego, by pójść do kina. Zapraszam do lektury. 

****

O FILMIE:

Ed (w tej roli Antoni Królikowski) pracuje w korporacji jako młodszy księgowy. Ma pięniądze. Dużo pieniędzy, bo aż... 100 milionów. Ma głowę nie od parady, ale też wspaniałą ukochaną Em (Zuzanna Zielińska), więc mogłoby się wydawać, że od tego, by osiągnąć sukces, dzieli go dosłownie jeden krok. Niestety, ma też spore problemy. Swojej wybrance mówi, że muszą rozstać się na kilka miesięcy, bo musi służbowo wyjechać do Nowego Jorku. Prawda tak naprawdę wygląda zgoła inaczej. Choć pakuje się w pastelowe walizki, wśród których nie brakuje również takiej w kolorze różowym, nie zmierza wcale do miasta, o którym mówi się jak o Stolicy Świata, ale do... lokalnego więzienia. Za oszustwa finansowe musi tam spędzić aż dwanaście miesięcy. Jako pierwszego spotyka szefa więzienia, w którego postać brawurowo wciela się Michał Żebrowski. Skazany na rok za kratkami, poznaje także współosadzonych – Dandysa (Mateusz Damięcki), Miśka (Tomasz Oświeciński), Ducha (Aleksander Mackiewicz) i Zwierzaka, granego przez Arkadiusza Smoleńskiego. Każdy z nich używa swojej ksywki, ma swoją historię i inny powód odsiadki, ale... z biegiem wydarzeń, wspólny los zbliża ich do siebie i powoduje, że zaczynają wspierać się wzajemnie, czego idealnym przykładem jest chociażby scena, w której dołączają do Eda, by w dniu urodzin jego wybranki, wspólnie odśpiewać sto lat. 

Bohaterowie filmu — co wiadomo?

Ed (Antoni Królikowski) – pracownik korporacji, realizujący się na stanowisku młodszego księgowego. Prywatnie zakochany na zabój w Em, którą informuje, że ze względu na jego służbowy wyjazd do Nowego Jorku, muszą się rozstać na kilka miesięcy. W dniu tego bolesnego dla obu stron rozstania, prosi dziewczynę o rękę. Chwile później pakuje się w kolorowe walizki i... przyjeżdża do lokalnego więzienia, w którym za oszustwa finansowe musi spędzić dwanaście miesięcy. Poznaje pracowników więzienia i współosadzonych. Kiedy wszyscy schodzą z drogi Zwierzakowi, (Arkadiusz Smoleński) Ed jako jedyny się z nim konfrontuje, co powoduje, że najbardziej wybuchowy kumpel z celi stopniowo łagodnieje. 

Katarzyna (Małgorzata Socha) – szefowa Eda z firmy, z której po cichu wykradał środki finansowe. Kobieta, która nie toleruje żadnych zdrobnień swojego imienia. W opałach znajdzie się ten, kto zwróci się do niej "Kasiu". Nie brakuje jej pewności siebie. Eda traktuje jak miłosne trofeum. Pragnie przejąć sto milionów, które przywłaszczył. Gdy ten odrzuca jej zaloty, postanawia się zemścić i dać mu do zrozumienia, że z nią się nie zadziera. 

Dyrektor więzienia (Michał Żebrowski) - na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, że jest człowiekiem zasad. Nie można odmówić mu również elegancji. To jednak tylko pozory. Choć powtarza, że nie akceptuje żadnej formy przemocy, to tak naprawdę sam stosuje ją wobec osadzonych. 

Em (Zuzanna Zielińska) – dziewczyna zakochana nie tylko w Edzie, ale też w fokach, ekologii i naturze. Weterynarz i ratowniczka z Ekopatrolu. Nie tylko bałtyckie foki popłynęłyby za nią na koniec świata, ale także jej ukochany. Kiedy chłopak ulega wypadkowi na skuterze wodnym, ratuje mu życie. To jednak nie wszystko co dla niego robi, albowiem całkowicie zmienia również jego życie. Kiedy zwierza się mu ze swojego największego marzenia, jakim jest zapewnienie fokom bezpiecznej przyszłości, on bez mrugnięcia okiem decyduje się pomóc jej w osiągnięciu celu. 

Zwierzak (Arkadiusz Smoleński) – bohater nieokiełznany, wzbudzający respekt. 
Koledzy z celi mówią, że jest takim typowym „szaleńcem za kratami“. Wszyscy, którzy zdążyli już poznać jego wybuchowy charakter, schodzą mu z drogi. Wszyscy, oprócz Eda, który jako jedyny się z nim konfrontuje. Ta konfrontacja zbliża ich do siebie, w konsekwencji powodując, że po jakimś czasie zaczynają się kumplować. Kiedy Dandys (Mateusz Damięcki) zaczyna kręcić się wokół wybranki serca Eda, to właśnie Zwierzak proponuje swojemu kompanowi z celi, by śledzili parę.

Dandys (Mateusz Damięcki) – kumpel Eda zza krat. Umie być czarujący, nie można odmówić mu również tego, że jest przystojny. Nawet na spacerniak, wybiera się zawsze nienagannie ubrany. Wie, jak zdobyć serce kobiety. Przed wszystkimi ukrywa prawdziwie mroczną tajemnicę. 

Duch (Aleks Mackiewicz) – Mimo swojej sytuacji, nie traci pogody ducha. Najlepiej czuje się w...różowych ciuchach. Za kratkami spędza już drugą dekadę. Ten długi staż w celi nauczył go, że umie wszystko załatwić. Od... kandydatki na żonę, aż do wykwintnej kolacji. Duch to kolejny z osadzonych, który szybko znajduje wspólny język z Edem. 

Misiek (Tomasz Oświeciński) – sąsiad Eda z jednej celi. Kumple mówią o nim, że jest wielki jak niedźwiedź i równie, jak on, cywilizowany. Choć jego pierwsze spotkanie z głównym bohaterem kończy się wymierzeniem mu prawego sierpowego, to ich relacje błyskawicznie się ocieplają. Towarzysze niedoli zostają prawdziwymi przyjaciółmi.

Chudy (Bartłomiej Nowosielski) – bohater w pełni pozytywny. Mimo, że realizuje się jako strażnik więzienia, wobec osadzonych nie bywa ani oschły, ani zbytnio wymagający. Ze wszystkich pracowników zakładu karnego, to on okazuje im najwięcej zrozumienia i wsparcia. To właśnie za to go lubią. 

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Ze względu na wiele różnych czynników, na wejście do kin filmu "Jak ukradłem 100 milionów", trzeba było trochę poczekać. Jednak, mówi się, że wyczekiwane najlepiej smakuje. Z perspektywy widza stwierdzam, że w przypadku tej komedii romantyczno – kryminalnej tak właśnie jest. Choć, jeśli chodzi o światową kinematografię, takie połączenie nie jest niczym nowym, to w polskim kinie, obok "Jak ukradłem 100 milionów", jest zaledwie kilka filmów realizujących właśnie taki koncept. Owe połączenie sprawia jednak, że nie jest to kino wyłącznie dla Pań lub Panów, ale świetnie ogląda się go także w parach lub gronie przyjaciół i rodziny. Reżyser, Michał Węgrzyn, który ma na swoim koncie takie filmy jak „Proceder“, „Gierek“ czy „Blef doskonały“, po raz pierwszy w swojej karierze, łączy w ten sposób dwa gatunki najbardziej lubiane przez widzów i robi to w sposób bardzo umiejętny. Sympatię widzów zdobywają także produkcje, których główna akcja, jak tu, toczy się nad polskim morzem. Dodatkowym atutem jest fakt, że na ekranie – oprócz znanych i lubianych twórców – pojawiają się również foki z Fokarium Stacji Morskiej im. prof. Krzysztofa Skóry na Helu. 

W filmie, który na ekranach kin w całej Polsce pojawił się 9 lutego, można obserwować aktorów, którzy z Michałem Węgrzynem nie współpracują po raz pierwszy. Do tego grona zalicza się m.in. Aleks Mackiewicz, którego u Węgrzyna można było zobaczyć już w „Gierku“ i „Blefie doskonałym“ oraz Tomasza Oświecińskiego, który także zagrał 
w „Blefie“. 

Wskazanie jedynie kilku aktorów, którzy swoimi kreacjami aktorskimi zrobili na mnie największe wrażenie jest trudnym zadaniem, ponieważ tak naprawdę każdy zrobił na ekranie coś, co zasługuje na słowa uznania. 

Jako pierwszego, chciałabym wyróżnić Antka Królikowskiego, wcielającego się w głównego bohatera całego zamieszania, Eda. Moim zdaniem miał do zrealizowania zadania, które okazały się najbardziej wymagającymi ze wszystkich. Oprócz scen w zakładzie karnym, w których zaprezentował całą gamę emocji,  miał do odegrania scenę na skuterze wodnym, podczas której, w kulminacyjnym momencie zaczął się topić. To nie było jego jedyne bliskie spotkanie z wodą w tym projekcie, albowiem również nurkował. Sceny z rysem komediowym w jego wykonaniu również zagrane zostały na najwyższym poziomie. Nie da się dyskutować z tym, że umiejętności aktorskie odziedziczył po rodzicach. Wszystkie sceny odgrywa na poziomie, do którego swoich sympatyków przyzwyczaił jego ojciec – nieodżałowany Paweł Królikowski – który mimo, że w swojej karierze odegrał wiele ról, to zawsze już będzie najbardziej kojarzony z roli Kusego w serialu „Ranczo“. 























fot. Forum Film Poland

Aleks Mackiewicz, to kolejny aktor, którego wkład w film „Jak ukradłem 100 milionów“ chciałabym tutaj podekreślić. Nie pracował z reżyserem Michałem Węgrzynem po raz pierwszy, albowiem w 2019 roku zagrał w filmie „Gierek“ a w 2022 w „Blefie doskonałym“. Na ekranie widać, że Mackiewiczowi po raz kolejny dobrze się z nim współpracowało. Choć odgrywał rolę Ducha, osadzonego z najwyższym stażem, albowiem za kratkami spędzał już drugą dekadę, to podarował tej postaci coś takiego, czego nie jestem w stanie bliżej określić, a co jednocześnie powodowało, że jego bohatera, mimo tego, co miał za uszami, po prostu dało się lubić. Mackiewicz udowodnił również, że prawdziwi mężczyźni nie boją się różu. 

Kolejnym aktorem, którego warto wyróżnić, jest Arkadiusz Smoleński, czyli filmowy Zwierzak. Udało mu się stworzyć bohatera „z pazurem“, który jednak z biegiem wydarzeń przechodzi sporą przemianę, co powoduje, że to właśnie on tworzy jedną z najbarwniejszych ról w całej produkcji. Pojawiły się sceny, w których mógł zaprezentować nie tylko wymagane przez charakter roli,  nieco mroczne oblicze, ale również fomę fizyczną, nad którą, w ramach pracy nad powierzonym zadaniem intensywnie działał. W kreowaniu swojej postaci, jak zwykle, był bardzo przekonujący i autentyczny. To po „Koniec świata, czyli Kogel – Mogel 4“, kolejny film, w którym to u Smoleńskiego, granie na poważnie przeplata się ze scenami komediowymi, w których widać, że czuje się, jak „ryba w wodzie“. Dzięki łączeniu tych umiejętności Zwierzak staje się postacią, mającą szansę zostać w pamięci widza na dłużej. Warto też podkreślić, że choć aktor ma już w swoim dorobku kilka komediowych bohaterów, każdego stara się tworzyć w nieco inny, unikatowy sposób.  To sprawia, że na bieżąco zaskarbia sobie sympatię kolejnych widzów. 

Chciałabym pogratulować również Zuzannie Zielińskiej, aktorce młodego pokolenia, która w całej tej historii wcieliła się w rolę wybranki serca głównego bohatera – Em. Widać, że z Antkiem Królikowskim zaprzyjaźniła się na planie, a to przeniosło się na ekran i spowodowało, że oboje byli bardzo przekonujący w ukazywaniu więzi, która ich w filmie połączyła. Widać było, że również prywatnie, spotkania z braćmi mniejszymi i nadmorskimi istotami  nie są jej obce, albowiem orócz umiejętności aktorskich, pokazała również, że losy fok nie są jej obojętne, przy czym była bardzo przekonująca i autentyczna. Gołym okiem widać, że udało jej się nawiązać swego rodzaju więź z okazałymi morskimi ssakami. Również emocjonalne sceny, jak chociażby ta, zagrana na tle pożaru,  wyszła bardzo przekonująco. Widać, że na planie czuła się wspaniale. Czekam na kolejne projekty filmowe z tą młodą aktorką i trzymam za nią kciuki.
 
Na końcu chciałabym wspomnieć o aktorach, którzy pojawili się w rolach epizodycznych. Każdy z nich podchodził do niej tak, jakby mierzył się z rolą główną. Byli to m.in. Zbigniew Kozłowski i Magdalena Woźniak, znani z serialu „Gliniarze“ On zagrał taksówkarza, ona zaś pannę młodą.  Jednym z aktorów, którego epizod utkwił mi w pamięci, był Tomasz Piątkowski, znany przede wszystkim z serialu „Na Sygnale“. To już drugi film kinowy z jego udziałem, który miał premierę w tym roku. Pierwszym to „Pie*rzyć Mickiewicza“, którego dystrybutorem również został Forum Film Poland. 

Do jakich widzów skierowany jest film?

Dzięki temu, że najnowszy film Michała Węgrzyna jest połączeniem komedii kryminalno – romantycznej, to tak naprawdę każdy, najbardziej wymagający widz, ma szansę znaleźć w nim coś dla siebie. Od panów, lubiących wątki kryminalne, aż po panie, których ulubionym gatunkiem są komedie romantyczne a ulubionym kolorem jest... pudrowy róż. 

Nie tylko odpowiada na pytanie, jak ukraść sto milionów i... przeżyć, ale ukazuje też wiele zabawnych sytuacji i dialogów, które kończą się salwami śmiechu na sali kinowej. Nie wierzycie? Idźcie do kina i sprawdźcie sami. Ja byłam i świetnie się bawiłam. 

sobota, 10 lutego 2024

Monika Mazur o serialu "Na Sygnale" i spektaklu "Odjechana farsa" [WYWIAD]

 Monika Mazur o serialu "Na Sygnale" i spektaklu "Odjechana farsa"  [WYWIAD]



















fot. Patrycja Wiercichowska

Monika Mazur jest jedną z najbardziej lubianych aktorek młodego pokolenia. Największą rozpoznawalność przyniósł jej serial „Na sygnale", w którym od dziesięciu latwciela się w rolę Martyny. Występuje również w teatrach, w takich spektaklach jak chociażby „Wieczór panieński plus" i „Odjechana farsa". To moja kolejna rozmowa z aktorką.

Rozmawiamy o "Odjechanej farsie", ale też o serialu „Na sygnale", nazewnictwie medycznym i o tym, który z aktorów miał już okazję w życiu osobistym testować umiejętności nabyte na planie...

Nie jest to nasza pierwsza rozmowa, a za każdym razem bije od Pani masa pozytywnej energii. Takie nastawienie to Pani świadomy wybór?

To chyba nawet nie wybór, bo tak po prostu jest (Śmiech). Nie zastanawiam się nadtym. Niczego sobie nie narzucam, daję też sobie prawo do gorszych dni, bo – oczywiście - takie też się zdarzają. Dzisiaj mam bardzo dobry dzień.

Pozytywne podejście do ludzi i świata jest dla Pani ułatwieniem funkcjonowania wniełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Mam wrażenie, że dużym ułatwieniem jest nastawienie się na to, że mam prawo czuć się i tak, i tak. Kluczowe jest akceptowanie tego, jak się czuję. Kiedy mam gorszydzień, nie próbuję udawać, że wszystko jest dobrze. Tego nauczyło mnie bycie mamą.

Akceptowania emocji uczę również swojego synka. On wie, że ma prawo płakać, a naszemu pokoleniu na to nie pozwalano. To najgorsze, co można zrobić. Warto uświadomić sobie, że mamy cały wachlarz emocji i to jest w porządku.

„Odjechana farsa" to spektakl na dwóch aktorów, w którym partneruje Pani Piotr Szwedes. Co jest największą siłą Waszej współpracy scenicznej?

Piotr jest partnerem trudnym i wymagającym. W ten spektakl wskoczyłam za Joannę Koroniewską, czyli tak naprawdę musiałam całą robotę wykonać sama. Oczywiście, z Piotrem wielokrotnie spotykałam się na próbach, ale nie był to proces taki, jak przy powstawaniu spektaklu od zera. Nie miałam kilku miesięcy prób.

Asia wspaniale tę postacie stworzyła, co zostało uwiecznione na nagraniu. Ja, wzorując się na niej, poszukałam swojej wersji tej bohaterki.

Czego to Pani, podczas pracy nad „Odjechaną farsą" nauczyła się od Piotra?

Piotr, ale też sam spektakl nauczył mnie, że w tej sztuce nie ma momentu na oddech, pauzę lub wyłączenie. Ta sztuka wymaga koncentracji przez dwie godziny. Cały czas jesteśmy na scenie. To jest trudne.

Na scenie wcielacie się aż w dziesięć różnych postaci, które zostają wmieszane w przezabawne perypetie, rozgrywające się w niewielkim pokoju hotelowym. Można zatemuznać, że pokój hotelowy jest tutaj centrum wydarzeń?

Dokładnie. Wszystko odbywa się w pokoju hotelowym. W tym miejscu przewija się tak, jak wspomniałaś aż dziesięć postaci, które omyłkowo są poumieszczane nie tam, gdzie trzeba. Nigdy w tym pokoju nie spotyka się w jednym momencie więcej niż dwóch bohaterów.

Przez przytulny apartament przewija się m.in. rozśpiewana siostra zakonna oraz wścibska reporterka miejscowej stacji telewizyjnej. Które z tych wcieleń jest Pani ulubionym, a które jest najbardziej wyczekiwane przez widzów?

 Zakonnica cieszy się ogromną sympatią widzów. Też ją lubię, choć nie przepadam za śpiewaniem. Bardzo lubię pokojówkę ze wschodnim akcentem. Dziennikarka też jest ciekawym wyzwaniem rewelacyjna. Wszystkie te postacie są bardzo skrajne. Ten spektakl jest dla mnie ogromnym treningiem aktorskim.

Co takiego, czego nie mają inne spektakle, ma "Odjechana farsa"?

 "Odjechana farsa" jest spektaklem bardzo wymagającym. Zabójcze tempo i uwaga - po siedemdziesiąt przebiórek dla każdego z nas, czyli łącznie w ciągu dwóch godzinprzebieramy się sto czterdzieści razy.

Serial „Na Sygnale", w którym od czwartego odcinka wciela się Pani w Martynę, obchodzi w tym roku dziesiąte urodziny. Gdyby miała Pani te dziesięć lat zamknąć w jednymsłowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Niesamowita przygoda i wspaniali ludzie.

Jak w kilku słowach opisałaby Pani przemianę, jaką na przestrzeni odcinków przeszła Martyna?

Ostatnio strasznie jej nie lubię. Był taki czas, w którym mówiłam, że chciałabym, by była czarniejszym charakterem, ale scenarzyści chyba nie do końca zrozumieli moje oczekiwania (Śmiech). Jest ciągle niezadowolona i ma jakieś fochy. Zaczynam tęsknić za starą Martyną (Śmiech). Już jej nie lubię.

To znielubienie przyszło w momencie, kiedy została szefową stacji?

Nie. Mam wrażenie, że awans jej nie zmienił. Nie do końca podoba mi się jej zachowanie w stosunku do Piotrka. On pomaga, stara się, robi jej niespodzianki, a ona jest wiecznie niezadowolona.

Jak Pani, na przestrzeni tych dziesięciu lat zmieniała się jako aktorka?

To chyba powinni ocenić widzowie. Przez te dziesięć lat zdobyłam sprawność w byciu przed kamerą, wzmocniłam pamięć. W tej chwili jestem w stanie przeczytać scenę na chwilę przed ujęciem i ją zagrać. Mam nadzieję, że cały czas się rozwijam.

Kiedy wcielamy się przez dziesięć lat w jedną postać, bardzo łatwo popaść w pewnego rodzaju marazm. Tak jest nam wygodnie i stabilnie. Był taki moment, w którym czułam się już zmęczona. Dobrze zrobiła mi przerwa, którą miałam, kiedy urodziłam Leosia.Na plan wróciłam po roku, z nową energią.

Wyzwania teatralne też bardzo mi pomagają i przekładają się na moją pracę przed kamerą.

Gdyby miała Pani wybrać jedno przełomowe wydarzenie z życia swojej bohaterki, na które mogłoby paść?

Najbardziej przełomowym momentem dla niej, ale też dla mnie było to, kiedy została mamą.

Czy nadal, najtrudniejszym wyzwniem aktorskim zostaje moment, w którym Martyna została uwięziona na bombie, która wybuchła?

To pytanie często się pojawia i za każdym razem obiecuję sobie wtedy, że się nad nim zastanowię, ale na tym się kończy (Śmiech).

Trudne są wątki, które są emocjonalne. Jednym z takich jest obecnie choroba Piotra. Poza tym, Martyna w ostatnim czasie miała mało ekstremalnych przeżyć, a te są najbardziej wymagające.

Jak na serial medyczny przystało, łączycie stosowanie terminologii medycznej z zastosowaniem czynności medycznych. Gdyby nastała taka konieczność, jakie czynności medyczne umiałaby Pani zastosować?

Darek Wieteska jakiś czas temu reanimował człowieka. Mam wrażenie, że wyniósł z tego serialu najwięcej. Czy ja byłabym w stanie przeprowadzić RKO, wierzę że tak, choć mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała tego weryfikować.