poniedziałek, 28 marca 2022

Ałbena Grabowska: "Moje imię wyróżnia mnie w literackim świecie"

 Ałbena Grabowska: "Moje imię wyróżnia mnie w literackim świecie"




fot. zdjęcie nadesłane

Pierwsze pytanie, które pada zazwyczaj z ust czytelników, kiedy spotykają się po raz pierwszy z Ałbeną Grabowską - pisarką, autorką sagi "Stulecie Winnych" oraz lekarką – której specjalizacją jest neurologia, dotyczy jej imienia. 

Rozmawiamy o jej pochodzeniu, debiucie literackim, ale także o sadze "Stulecie Winnych" i serialu pod tym samym tytułem, który można oglądać w TVP1 w niedzielne wieczory. W emisji obecnie jest czwarty sezon serialu. 

Ałbena to imię bułgarskie, które oznacza kwitnącą jabłoń. Choć ludzie myślą, że to pseudonim, dostała je Pani od mamy, kiedy przyjechała do swojego ukochanego do Polski. Co ciekawe, to także imię literackie. Uważa Pani, że wyróżnia Panią w literackim świecie?

Uważam, że absolutnie mnie wyróżnia i nawet dzięki temu imieniu, które zawsze lubiłam i nigdy nie dokuczano z jego powodu, odnalazłam dwoje mioch krewnych, z którymi straciliśmy kontakt wiele lat temu. Jedną taką gałąź łódzką, a drugą z Zielonej Góry. Dzięki temu, kiedy poszli do księgarni i zobaczyli książki mojego autorstwa, zobaczyli imię i nazwisko i uznali, że absolutnie, nie może to być przypadek. Tak oryginalne imię jest czasem bardzo przydatne. (Śmiech.) 

Z wykształcenia jest Pani lekarzem, neurologiem, a swoich pacjentów przyjmuje Pani w podwarszawskim Brwinowie. Musi być Pani doskonale zorganizowana. Jaki jest Pani patent na to, by z powodzeniem łączyć bycie lekarzem z pisaniem książek?

To jest bardzo trudne. Rzeczywiście, ja jestem bardzo dobrze zorganizowana, chociaż najtrudniej było w latach 2014-2017, kiedy napisałam "Stulecie" i książka odniosła wielki sukces, a jeszcze pracowałam w szpitalu, w pełnym wymiarze godzin. To było barzdo trudne, natomiast teraz pracuję już tylko ambulatoryjnie. Swoich pacjentów przyjmuję w przychodni w Brwinowie, a przede wszystkim piszę, więc jest już łatwiej. 

Które z zamiłowań jako pierwsze pojawiło się w Pani życiu - medycyna, historia, czy zamiłowanie do literatury i pisania książek?

Szczerze mówiąc, ja nigdy nie chciałam być ani lekarką, ani pisarką. Zawsze chciałam być aktorką, co się poniekąd teraz spełnia. Pamiętam, że nawet przygotowywałam się do egzaminów do PWST, ale nie odważyłam się tam zdawać. Pisanie towarzyszyło mi prawie od zawsze, bo już w podstawówce wygrałam olimpiadę polonistyczną i nie zdawałam egzaminów do liceum. Później przyszedł pomysł na medycynę, może trochę z braku wiary w siebie i  w to, że mogłabym być aktorką i z obawy, żeby powiedzieć rodzinie, że taką właśnie drogę wybrałam, bo też nie byłam przekonana, że to jest to albo nic. Mój ukochany zdawał wtedy na medycynę i był absolutnie przekonany, co do tego, że chce być lekarzem, to ja też stwierdziłam, że tego bardzo chcę. I jak to ja, czyli osoba zdyscyplinowana i zawsze kończąca to, co zaczyna, przez wiele lat oddawałam się temu zajęciu, ale też pewnie tak miało być, że miałam te wszystkie książki napisać, więc zaczęłam to robić. 

W 2011 roku powieścią "Tam, gdzie urodził się Orfeusz" zadebiutowała Pani w roli pisarki. Czy zgodzi się Pani z tym stwierdzeniem, że dla autora debiut literacki jest tą książką, którą wspomina z największym sentymentem?

Tak, dlatego, że on determinuje właściwie wszystko. Ja, pisząc "Orfeusza", nie zamierzałam pisać innych książek. Mój debiut literacki był pomysłem na to, by o mojej drugiej ojczyźnie opowiedzieć moim dzieciom. Nie był to pomysł na to, by zostać pisarką, by zacząć od takiej książki, a potem napisać inne. Był to właściwie przypadek, że po niej pojawiła się propozycja napisania kolejnej książki. Kiedy napisałam książkę dla swojego syna, zrozumiałam, że mam kolejne pomysły. Gdyby nie moja pierwsza książka, to pewnie bym nie zadebiutowała, bo nie przyszłoby mi do głowy, by coś napisać. 

W swoim debiucie literackim spisała Pani swoje wspomnienia oraz podzieliła się tym, co wie o Rodopach, z których pochodzi Pani rodzina. Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

W moich pierwszych wspomnieniach z dzieciństwa przewijają się moje babcie. Z babcią Zosią, która niespecjalnie była taką polską babcią, kojarzy mi się moment, kiedy jedyny raz zabrała mnie na spacer, a ja wtedy spadłam z górki i rozbiłam sobie nos. (Śmiech.)

W Bułgarii raz w tygodniu wybieraliśmy się do łaźni, ponieważ nie było u nas w domu łazienki, więc chodziło się właśnie tam. Pamiętam, jak maszerowałam tam z moją drugą babcią. 

Czy już od najmłodszych lat interesowała się Pani książkami, lubiła kiedy jej się czytało?

Oj, tak. Bardzo dużo czytałam już od najmłodszych lat. W mojej osiedlowej bibliotece przeczytałam prawie wszystkie pozycje, ponieważ wtedy nie kupowało się aż tyu książek, więc biblioteka była takim najpewniejszym miejscem, gdzie można było coś przeczytać. 

W Pruszkowie jestem w kontakcie z takim  panem bibliotekarzem, który mnie zaprasza na wszystkie spotkania i pamięta jeszcze,  jak wyrabiał mi pierwszą kartę biliboteczną. Czytałam zawsze i bardzo dużo. 

Ulubiona książka z dzieciństwa to...

"Momo" autorstwa Michaela Ende. 

Największą popularność zyskała Pani dzięki stworzeniu sagi "Stulecie Winnych", która w 2018 roku doczekała się ekranizacji. Proszę w skrócie opowiedzieć jak wyglądał proces od wydania sagi do powstania ekranizacji.

Gotowa na taką wiekszą, epicką formę w postaci trylogii poczułam się po napisaniu wspominanego "Orfeusza" oraz trzech powieści obyczajowych. Pomyślałam wtedy, że dawno nie było takiej znaczącej sagi. Teraz jest ich bardzo wiele, ale wtedy tak nie było. 

Ostatnią taką, o której się mówiło była saga Marii Nurowskiej, "Panny i wdowy".  Z resztą, Pani Maria mieszkała przez pewien czas też w Brwinowie. To bardzo literackie miasto. (Śmiech.) 

Pomyślałam, że akcję "Stulecia Winnych" osadzę w Brwinowie, tam, gdzie mieszkam, bo będzie mi najłatwiej zderzyć fikcję z faktami, a postacie autentyczne z fikcyjnymi. To się udało. Pierwszy tob  był ogromnym sukcesem, a na drugi i trzeci czytelnicy barzdo czekali. 

Pierwsze sygnały o tym, by to zekranizować, bo jest to świetny materiał na książkę lub film pojawiały się od czytelników. Z wydawcą bardzo się staraliśmy i...udało się. Ktoś natychmiast uwierzył w potencjał tej opowieści. Pojawił się pierwszy sezon, który bardzo się spodobał. Z resztą, jest wspaniale zrobiony. Przyznam, że jestem fanką tego filmu, reżyserów, ról i całej wspaniałej obsady. Scenografia, muzyka, przemiany...wszystko robi ogromne wrażenie. 

Sukces pierwszego sezonu był tak duży, że TVP zamówiło kolejne trzy. Obecnie w emisji jest czwarty sezon, który jeśli chodzi o chronologię, ma być ostatnim sezonem, zakończy się na 1989 roku. 

Staramy się, by zekranizować również prequel "Stulecia Winnych", czyli początek, który wydałam w październiku minionego roku. 

Sama powiedziała Pani, że w roli Stanisława nie wyobraża Pani sobie nikogo innego, jak tylko i wyłącznie Jana Wieczorkowskiego. Ma Pani szczęście do pracowania ze świetnymi aktorami. 

To prawda. Nie miałam żadnych specjalnych oczekiwań, bo też i z chwilą, kiedy sprzedaje się prawa do ekranizacji, praktycznie nie ma się wpływu ani na scenariusz, ani na obsadę. Od razu wiedziałam, że producent jest na tak wysokim poziomie, że to się nie może nie udać. Od razu w ten projekt byli zaangażowani najlepsi. 

Wszyscy aktorzy byli po lekturze książki, co absolutnie nie było wymagane, ale to oni nie wyobrażali sobie takiej sytuacji, że nie przeczytają tej powieści. Z wieloma aktorami zaprzyjaźniłam się i jestem w kontakcie.

Z Lidią Sadową, odtwórczynią roli Anny Iwaszkiewicz pracujemy nad wspólnym projektem charytatywnym, ale na ten moment nie mogę więcej w tej kwestii zdradzić. 

Czy kiedy gra Pani swoje sceny, uczy się od Pani od nich? Występuje Pani we wszystkich sezonach, w czterech różnych wcieleniach. 

Tak, podpatruję ich, jak to należy zrobić, chociaż kiedy grałam wykładowczynię Akademii Medycznej, to nieskromnie powiem, że to oni mogli się ode mnie uczyć, bo to moja życiowa rola. (Śmiech.) 

No właśnie. Nie jest tajemnicą, że jeśli chodzi o rzeczy związane z historią i medycyną, to aktorzy uczą się od Pani. Jest Pani konsultantem medyczno - historycznym na planie. Olafa Lubaszenkę uczyła Pani, jak zagrać doktora z lat 1914-1939, a Mateusza Janickiego, jak umrzeć na zawał serca. Jak wspomina Pani te konsultacje?

Bardzo dobrze. To był drugi dzień zdjęciowy, więc jeszcze wszystko się zaczynało. Ponoć nie ma nic gorszego, jak żywy autor na planie, który patrzy na ręce reżyserowi i powstrzymuje się, by nie krzyczeć - "To nie tak! To trzeba inaczej zrobić!" Tu na szczęście nic takiego się nie stało. (Śmiech.) 

Pierwszy raz weszłam w taką konwencję i natychmiast złapaliśmy porozumienie z Piotrem Trzaskalskim, a potem, za każdym razem było bardzo miło. Aktorzy też mają ogromny szacunek do konsultantów. Może się wydawać, że konstultant wchodzi w kompetencje reżysera, ale to nie tak jest. My po prostu uczymy tajników nie aktorskich, a życiowych. Oni później grają tak, jak powinno to wyglądać. 

Jak już wspominałyśmy, graniem w "Stuleciu" spełniła Pani jedno ze swoich marzeń. 

To prawda. Była to prośba, którą miałam do produkcji. W pierwszym sezonie przyjęli to ze zdziwieniem, ale też z ogromną życzliwością, przyznając, że ze strony marketingowej również jest to bardzo dobry pomysł. Nie wiadomo było za pierwszym razem, jak sobie poradzę, więc na początek dostałam rolę niemą, ale późmiej rozkręciłam się i więcej było dialogów.

Przyjście na plan, wypowiedzenie kwestii, granie jest dla mnie ogromną frajdą. Tym, czym aktorzy są zmęczeni, ja nie męczę się wcale. Dla mnie to wielka atrakcja.

Franek, Pani syn, też zagrał w "Stuleciu". Jak wspomina Pani tę jego przygodę? Zastanawia się nad tym, by zostać aktorem?

Bierze pod uwagę taki scenariusz. Było to dla nas bardzo głębokie przeżycie, ponieważ Franek jest dzieckiem autystycznym. Wiele lat zmagaliśmy się z tym problemem i pamiętam takie moje wspomnienie, kiedy nie chce wystąpić z dziećmi na koniec roku. A później... oglądam go na planie "Stulecia", gdzie on śpiewa i gra. Było to dla mnie czymś niesamowitym i wzruszające, chociażby ze względów lekarskich, ale też macieżyńskich. 

Franek pojawił się w drugim i trzecim sezonie. 

Spotykamy się w Karvinie, gdzie spotyka się Pani z czytelnikami. Z czym kojarzą się Pani Czechy?

Czechy kojarzą mi się z dwoma wyjazdami do Pragi. Po raz pierwszy byłam wtedy, kiedy był koncert Stonesów, ale my zwiedzaliśmy miasto. Drugi wyjazd był związany z konferencją, na której gościłam. Było to w 1998 roku. 

Czechy to też Hrabal i Kino na granicy. (Śmiech.)

To Pani pierwsze spotkanie autorskie po czeskiej stronie...

Tak, to prawda. 

Miała Pani świadomość, że tutaj także wiele osób ogląda "Stulecie Winnych" i czyta Pani książki?

Nie wiedziałam tego, ale jest to dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.

Najbliższe plany.

Pracuję nad trzecią częścią "Uczniów Hipokratesa", ale też nad librettem do jednego z musicali. 

sobota, 12 marca 2022

Kasia Kowalska: "Powrót nadziei, której tak brakowało muzykom"

 Kasia Kowalska: "Powrót nadziei, której tak brakowało muzykom"













fot. zdjęcie nadesłane

Kasia Kowalska na scenie muzycznej pojawia się od 27 lat. Już na początku swojej muzycznej drogi zaskarbiła sobie sympatię słuchaczy, a to dzięki takim piosenkom jak "Antidotum", "Co może przynieść nowy dzień", czy "A to co mam". Grono jej fanów cały czas się powiększa. 

Po koncercie, który odbył się w Cieszynie 14 lutego, miałam przyjemność rozmawiać z Artystką. 

Pojawił się temat samego koncertu, ale również piosenek o miłości, miłości do samego siebie. Wokalistka zdradziła, jaką przemianę jej twórczość przeszła na przestrzeni 27 lat, które spędzza na scenie. Podzieliła się też emocjami, które dostarcza jej windsurfing. 

Spotykamy się w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie. Nie jest to Pani pierwsza wizyta w tym mieście.

W Teatrze im. Adama Mickiewicza wystąpiłam dziś po raz pierwszy. To wspaniałe miejsce. Przepiękna akustyka, jeszcze wspanialsza publiczność. Kilka lat temu wystąpiłam na cieszyńskim rynku podczas tutejszych dni miasta, czyli Święta Trzech Braci.

 Z czym kojarzy się Pani to miasto?

Cieszyn kojarzy mi się z górami, ponieważ kiedy wracam z nart, zawsze tędy przejeżdżam. Ostatnio mijałam wasze miasto w drodze do Szczyrku.

W Teatrze im. Adama Mickiewicza właśnie zakończył się pani koncert z okazji walentynek. Jakie towarzyszą Pani emocje tuż po zejściu ze sceny? 

Szczęście, że mam to już za sobą (śmiech), bo jednak każdy występ jest wyzwaniem, chociażby ze względu na to, że przy jednym koncercie pracuje dwanaście osób. Jak to w życiu bywa, zawsze może pójść coś nie tak. Dzisiaj zadebiutował nasz perkusista, więc wszyscy byliśmy podwójnie spięci, ale wszystko się udało. Kiedy schodzę ze sceny, to w pierwszym momencie zawsze oddycham z ulgą. 

Zapowiadając koncert w Cieszynie, powiedziała Pani, że chciałaby, aby każdy o walentynkach nie myślał wyłącznie w kontekście miłości do innej osoby, ale też do samego siebie. Jak Pani pielęgnuje to uczucie?

 Wiele lat próbowałam zaakceptować siebie i myślę, że nadal jest to bardzo wyboista droga. 

Pielęgnowanie miłości do samego siebie jest problemem dla wielu osób, które nie wyniosły pewności siebie z dzieciństwa, z domu, i dla tych, którzy mimo odnoszonych sukcesów, całe życie borykają się z byciem nieszczęśliwymi. W tym gronie jest też wielu artystów. Ludzie cały czas widzą w sobie jakieś niedoskonałości, zamiast skupiać się na rzeczach pozytywnych, cały czas szukają negatywów. Jeżeli ktoś ma ten gen głęboko w sobie zakorzeniony, bardzo trudno go zwalczyć. Bardzo ważne jest, by mówić o tym głośno. Tak samo istotne jest to, by ludzie mieli świadomość, że nie zbudują nic wartościowego w momencie, kiedy sami do siebie nie mają szacunku i takiej zdrowej miłości.

Jakie są Pani ulubione piosenki o miłości?
 
Wychowałam się na Beatlesach, a prawie każda ich piosenka jest o miłości, więc zawsze chętnie słucham m.in. utworu "Something". To jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości George'a Harrisona.

Na drodze muzycznej realizuje się Pani już od 27 lat. Co powiedziałaby Pani, gdyby miała podsumować ten czas w jednym słowie?

Nie da się tego podsumować jednym słowem. Czas jest tak ulotny, że nie wiem, kiedy to zleciało, jak w mgnieniu oka. 

Wszystko na przestrzeni lat przechodzi swego rodzaju metamorfozę. Pani twórczość również. Jakie wydarzenia miały wpływ na Pani muzyczną przemianę?

Na moją muzyczną przemianę wpływ mieli na pewno ludzie, z którymi współpracowałam. Nie pracuję z tym samym zespołem od samego początku, to byłoby bardzo trudne. Przez mój zespół przewinęło się wielu doskonałych muzyków, producentów, to oni przynosili czasem piosenki, które nadawały sznyt i charakter danym albumom. To utwory takie jak "Antidotum lub "Pieprz i sól", które stały się moimi evergreenami, a które były kamieniem milowym w mojej karierze.

Podczas dzisiejszego koncertu nie zabrakło takich piosenek jak  „A to co mam", czy "Co może przynieść nowy dzień". Gdyby miała Pani wskazać, który z utworów jest najbardziej wyczekiwany przez fanów na koncertach, na który mogłoby paść?

Na pewno jest to utwór "A to co mam" (Śmiech).

 Który utwór ze swojego repertuaru to Pani najbardziej lubi?

Zdecydowanie jest to utwór "Co może przynieść nowy dzień". 
 
Czego z perspektywy muzyka brakowało pani najbardziej w tych trudnych miesiącach?
 
Nadziei. Momentami nam się wydawało, że to już koniec.
 
Czemu poświęcała Pani czas, kiedy granie koncertów nie było możliwe?
 
2,5 roku uczę się gry na pianinie i gitarze klasycznej. Mój tata zawsze powtarzał mi, żebym nauczyła się czytać nuty, więc po jego śmierci stwierdziłam, że muszę to zrobić. Uczę się tego, bo uważam, że każdy wiek jest dobry na rozwój. 





















fot. zdjęcie nadesłane

Odkryła Pani w sobie jakieś nowe pasje?

Tak, pasję do windsurfingu. W tym sporcie jest kontakt z wiatrem, wodą, ze słońcem i z samym sobą. 

Tak naprawdę w tym momencie jesteś tylko ty i deska. Tam nie ma podpowiedzi, trzeba samemu odpowiednio się wygiąć, dostosować się do wiatru i uszanować jego potęgę. Jeden kiepski ruch i… wylatujesz jak z katapulty (Śmiech). 

Plany koncertowe powoli się klarują, wracają koncerty, które były wielokrotnie odkładane. Czy teraz ta energia ze strony słuchaczy jest bardziej odczuwalna, niż przed pandemią?

Przede wszystkim, nasza energia jest większa. Jesteśmy wygłodniali i to jest niesamowite, z jaką atencją przychodzi nam grać i stać na scenie. To bardzo przyjemne. Oczywiście to nie tak, że tej atencji nigdy wcześniej nie było, ale teraz jest na pewno mocniejsza.

Wszystkim muzykom i zespołom życzę, by wszystko wracało do normalności.
                                    

Amelia Kaczmarczyk: "Śpiew towarzyszy mi codziennie i wszędzie – daje poczucie wolności i pewności siebie"

 Amelia Kaczmarczyk: "Śpiew towarzyszy mi codziennie i wszędzie – daje poczucie wolności i pewności siebie"













fot. zdjęcie nadesłane

Amelia z muzyką i aktorstwem związana jest od najmłodszych lat. Pierwsze kroki na scenie tearalnej stawiała pod okiem Duetu JaHa - Hanny Kochańskiej i Jacka Zawady u których w spektaklu "Czerwony Kapturek w wielkim mieście" wcielała się w rolę tytułową.

W listopadzie 2021 wydała singla "Warto marzyć", który doczekał się także teledysku.

Masz dopiero 15 lat, a od kilku lat poświęcasz się aktorstwu i muzyce. Pamiętam ten czas, kiedy grałaś w "Czerwonym Kapturku" w Teatrze Kamienica. Jak wspominasz współpracę z Hanią Kochańską i Jackiem Zawadą?

Pan Jacek i Pani Hania – jak sami to sami o sobie mówią - są moimi scenicznymi rodzicami. Byliśmy w Teatrze Kamienica jedną wielką rodziną. Jako dziesięciolatka szukałam wzorców do naśladowania – a ta para aktorów dawała mi poczucie, że to co robię jest dobře. Doceniali moje starania i dali poczucie pewności siebie. Do dnia dzisiejszego mamy kontakt – i zawsze jest bardzo wesoło. 

Można tak stwierdzić, że to oni odkryli Twój aktorski potencjał?

Nie zapominajmy o Teatrze Studio Buffo, gdzie pierwszy raz stanęłam na scenie. To tam, w roli Wendy mogli mnie oglądać widzowie. Więc mogę powiedzieć, że to Pan Janusz Józefowicz dał  mi jako pierwszy szansę na aktorską przygodę, co nie zmienia faktu, że w Teatrze Kaminica pod skrzydłami Duetu JaHa rozwinęłam swoje aktorskie skrzydła. 

Czy w chwili obecnej zdarza Ci się jeszcze występować w Teatrze?

Zawodowo - niestety nie. Z roli Wendy oraz Czerwonego Kapturka wyrosłam – czas za szybko gna do przodu i było to nieuniknione. 

Ze sceną nie potrafiłam się rozstać, więc uczęszczam na zajęcia do Teatralnej Akademii Musicalu, co daje mi możliwość występowania na scenie Teatru Roma. To scena i Teatr w którym chciałabym kiedyś pracować – może się uda :)

Gdyby nastała taka konieczność, łatwiej byłoby Ci zrezygnować z aktorstwa, niż z muzyki, prawda?

Czy ja wiem? :) Byłby to na pewno trudny czas i ciężka decyzja. Muzyka jest ze mną od najmłodszych lat i to dzięki niej trafiłam na deski musicalowego teatru. Śpiew towarzyszy mi codziennie i wszędzie – daje poczucie wolności i pewności siebie. Poza tym w śpiewie mogę pokazać to co czuję, jaki mam nastrój, o czym myślę czy co mnie trapi… Do tego potrzebny mi jedynie mikrofon i małe domowe studio. Żeby wyrazić coś aktorsko – trzeba gdzieś się zaczepić do pracy – co już w moim wieku nie jest takie łatwe. 













fot. zdjęcie nadesłane

30 listopada wydałaś swojego singla "Warto marzyć". Jak zdradzasz, piosenka jest o niedoścignionym marzeniu bycia częścią życia swojego idola. Ma swojego adresata, czy potraktowałaś ją ogólnie?

Tak – piosenka „Warto marzyć“ która jest dostępna na wszystkich portalach streamingowych była i jest spełnieniem moich marzeń :) Zawsze chciałam mieć coś swojego, coś w czym będą mogła pokazać cząstkę swojego świata.

A wracając do Pani pytania -  potraktowałam ją ogólnnie – nie kierowałam swoich myśli do konkretnej osoby. Chociaż, jak tak pomyśleć, to każdy ma swojego idola, szuka jakiś wzorców – czasami niedościgniotych – i o tym właśnie jest ta piosenka. Więc założenie było ogólne, ale mimowolnie piosenka kieruje się sama do jakieś naszego idola.

Kto jest Twoim idolem? Kto jest Twoim artystycznym autorytetem, wzorem do naśladowania?

Jak każda „typowa“ nastolatka lubię jazz i tam odnajduję swoich idoli. Aretha Franklin, Etta James, Frank Sinatra to muzycy których cenię i których piosenki, mówiąc w żargonie muzycznym mi leżą. Ale żeby nie być całkowicie „typową“ nastolatką lubię posłuchać współczesnych  artystów tj Ralph Kamiński czy Adele. Oni nadają czasami takiej świeżości w pdbiorze i coś tam podpowiadają, jak zaśpiewać żeby emocje pokazały więcej niż słowa. 

Czyimi fanami są Twoi rówieśnicy? Wspierają Cię w Twoich artystycznych przedsięwzięciach?

Obecnie jestem w klasie 1 LO gdzie króluje POP i muzyka z pierwszych miejsc list przebojów, więc zazwyczaj rówieśnicy nie słuchają tego czego ja. Mój singiel teżnie jest w ih klimacie, ale informacje zwrotne jakie otrzymuje należą raczej do tych bardziej miłych niż niemiłych :) Co mnie oczywiście bardzo cieszy i napawa optymizmem. 

Na przekazaniu jakich emocji słuchaczom za pośrednictwem tekstu się skupiałaś?

Tekst to bardzo ważna część każdego numeru. To dzięki niemu móżemy przekazać to co chcemy i to co czujemy śpiewając. W mojej piosence starałam się uchwycić jak najwiecej tych dobrych emocji które chciałabym  przekazać innym i które leżały mi na sercu.

Bo cóż jest bardziej ważne niż marzenia.... To dzięki nim snujemy plany, realizujemy pewne elementy naszego życia, istniejemy... 

Tekst w piosence musi napawać optymizmem, dawać nadzieję na coś lepszego, dodawać energii i napędzać, a przede wszystkim oddawać nastrój muzyki. Bo najlepsza piosenka to taka,  w której muzyka idealnie współgra ze słowami a słowa dopelniają muzykę. Mam nadzieję, że odbiorcy tak myślą o moim singlu. 

Skąd pomysł na taką realizację teledysku? Mam wrażenie, że pokazujesz w nim miejsca, w których dobrze się czujesz, czy to prawda?

Tak, to prawda. Nagrywając teledysk staraliśmy się pokazać miejsca w których czuję się bezpiecznie i moge pobyć sama ze sobą. Dużym wsparciem okazała się być moja siostra, która co chwile podawała nam różne pomysły i znajdywała miejsca do fajnych ujęć. Nie mogę zapomnieć również o mojej nauczycielce Marcelinie Woźniej, która przez cały czas towarzyszyła mi w tworzeniu teledysku jak i przy nagrywaniu całej piosenki. Wszyscy znajdujący się na planie podrzucali wiele propozycji. Bez nich na pewno nie dałabym rady. Tomasz Glinka – autor tekstu oraz muzyki – czuwał nad wszystkim i zwracał uwagę na najdrobniejsze szczegóły, które dla nas wydawały się mało istotne, co z upływem czasu okazywało się być ważne i trafnie zauważone. 

Planujesz realizację kolejnych utwrów?

Planować można wiele, ale wiadomo, że to kosztuje – i co się okazało – wcale nie mało. No ale warto marzyć, wieć ja tez marzę o kolejnych piosenkach i klipach. Byłoby pięknie…  chciałabym usiąść i wiele swoich myśli przekazać na papier a następnie ubrac w muzykę – mam nadzieję, że z czasem uda mi się coś jeszcze światu pokazać.

O czym marzysz w ten szczególny czas? 

Marzę o tym, aby wszystkie plany i zamierzenia jakie sobie założyłam się ziściły. Aktualnie biorę udział w castingu do kultowego spektaklu i mam nadzieję, ze to będzie początek kolejnej teatralnej przygody. Trzymajcie kciuki. 

wtorek, 1 marca 2022

Hanna Kochańska: "Lombard? Jakość jest siłą tej produkcji"

Hanna Kochańska: "Lombard? Jakość jest siłą tej produkcji"














fot. Lidia Skuza

Do obsady serialu "Lombard. Życie pod zastaw" Hanna Kochańska dołączyła w ósmym sezonie. Wciela się w rolę Anki Wojciechowskiej. Poprzez kreowanie tej postaci sama aktorka, jak i bohaterka, którą gra chce udowodnić, że kobieta może zawalczyć o siebie na każdym etapie życia. 

To moja druga rozmowa z aktorką. 

To już ponad dwa lata od momentu, kiedy świat z dnia na dzień się zatrzymał. Jak zniosłaś izolację?

Nie odczułam tak do końca skutków typowej izolacji. Mam to szczęście, że mieszkam na wsi, w otoczeniu przyrody, natury, zwierząt na wyciągnięcie ręki mam Puszczę Kampinoską. Mam konie, które w każdej chwili mogę pogłaskać, a kawałek od domu jest las, więc to mnie ratuje w czasie tego zawieszenia. Mam swoją własną przestrzeń, a to bardzo pomaga. 

Rok temu najtrudniejsze dla mnie okazało się to, że nie mogłam spotykać się z przyjaciółmi. Z perspektywy zawodowej najbardziej brakowało mi Teatru, wyjścia na scenę, publiczności. 

Mimo panującej pandemii, na brak pracy nie narzekasz. Na początku ósmego sezonu dołączyłaś do stałej obsady serialu "Lombard. Życie pod zastaw". Serial cieszy się ogromną popularnością. W 2021 roku, w konsekwencji otrzymania trzech Telekamer  odebraliście złotą statuetkę. Jakie emocje po odebraniu nagrody towarzyszyły Wam na planie?

W związku z tym, że do ekipy dołączyłam dopiero w ósmym sezonie, grzeję się trochę w ich świetle i sławie, spijam śmietankę sukcesu, który wypracowali przez te siedem poprzednich sezonów. Bardzo miłe jest to, że ekipa umie się tym sukcesem dzielić. Do lombardowej drużyny zostałam bardzo ciepło przyjęta i tak samo mocno mogłam cieszyć się z tej nagrody. Fajnie jest przecież pracować w otoczeniu ludzi sukcesu. (Śmiech.) Wszyscy pracujemy dla widzów. Bez nich nas nie ma. Bardzo cenię nagrody, które przyznaje publiczność. To wyróżnienia bardzo uskrzydlajace twórców. Jestem szczęsliwa, że mam satysfakcjonujaca pracę i że dołączyłam do obsady serialu "Lombard. Życie pod zastaw".

W czym Twoim zdaniem zawarty jest sukces serialu "Lombard. Życie pod zastaw"?

Jakość jest siłą tej produkcji. Udało się zebrać fantastyczną obsadę, która bardzo dużo z siebie daje. Każdy z aktorów tej produkcji ma bardzo ciekawą osobowość, a to jest bardzo ważne, wręcz kluczowe. Te osobowości na ekranie potrafią dobrze pokazać nasi reżyserzy - Piotr Kolski, Dominik Matwiejczyk Błązej Wolny, Piotr Kuciński i inni. Skupiają się nie tylko na realizacji scen w "Lombardzie", ale pokazaniu naszych emocji w zetknięciu z odwiedzajacymi go bohaterami odcinków. Scenariusze tworzone są trochę jak zbiór moralitetów, a ciekawe historie bohaterów poszczególnych odcinków zawsze mają jakąś pointę lub morał, z którym zostawiamy widza. Często to opowieści dramatyczne, ale zakończone happy endem. Coraz częściej jednak scenarzyści wykorzystują komediowy potencjał aktórów, zatrudnianych do serialu. Jestem ogromną admiratorką talentu Pani Małgorzaty Rożniatowskiej, czyli fenomenalnej Pani Kisielowej z "M jak miłość", która w naszym serialu genialnie wciela się w rolę przesympatycznej starszej pani, Filomeny Kociubińskiej. Jej nie da się nie lubić. Jest jedyna w swoim rodzaju. Do tego uwielbiam nasze sprawnie pracujace dwie ekipy z cudownymi operatorami, dźwiękowcami, oświetlaczami, rekwizytorami, scriptem, kierownictwem planu i produkcji po genialne dziewczyny od kostiumów, którzy tworzą rodzinną atmosferę na planie, a to ważne, bo spedzamy tam po dwanaście godzin. Podsumowując – potencjał tego serialu to ludzie, ich spotkanie się w jednym czasie i miejscu, na naszym planie we Wrocławiu, na Nowohuckiej 1, którego nie da się zastąpić żadną transmisją online, ta wymiana na żywo energii i emocji, a potem przeniesiona na ekran to sukces tego serialu. 

To serial fabularno-dokumentalny, a na temat produkcji tego pokroju istnieje wiele stereotypowych opinii, ale Wy udowadniacie, że może być w nich jakość. 

Dołączenie do obsady tego serialu jest dla mnie pewnego rodzaju odmitologizowaniem teorii na temat produkcji fabularno – dokumentalnych. Jak wczesniej wspomniałam, odpowiadajac na pytanie o sukces produkcji , "Lombard" nie jest seialem o niczym. Czasami jest taką kozetką u psychologa. (Śmiech.) Bywa kryminałem, dobrą komedią, fajną obyczajówką. Myślę, że widz potrzebuje takiej różnorodności  W naszym Lombardzie nie można narzekać na nudę. Tu każdy znajdzie coś dla siebie. Jak wiemy, nie wszystkie produkcje fabularno – dokumentalne mają taką jakość, choć oczywiście nikogo tutaj nie krytykuję. 

Filarem naszego serialu zdecydowanie jest Zbyszek Buczkowski. To chodząca historia kina i telewizji. To bardzo ciekawa osobowość. Tak, jak "M jak Miłość" (w którym w latach 2016 - 2017 wcielałam się w rolę Anety Glińskiej, mamy Kuby, która była ofiarą przemocy ze strony męża) ma Panią Teresę Lipowską, tak my mamy wspominanego już wcześniej Zbigniewa Buczkowskiego. 

Czy zanim trafiłaś do obsady, zdarzało Ci się oglądać serial?

Oglądałam go bardzo rzadko, ale nie tak dawno okazało się, że mój mąż oraz starszy syn, Maksio są jego fanami. Oni powiedzieli mi, że "Lombard" jest bardzo fajnym serialem. 

Maks mówi, że to kobiety oglądają seriale, a prawdziwi faceci nie, ale jak widać, do "Lombardu" się przekonał. (Śmiech.) Mam wrażenie, że widz w każdym wieku znajdzie w tej produkcji coś, co go zainteresuje. 

Jak wyglądał casting?

Casting wspominam bardzo pozytywnie. 
W tym zawodzie to nasz chleb powszedni, ale ja akurat nie lubie tego etapu tej pracy. Egzamin zawsze jest stresujący. (Śmiech.) Najbardziej lubię dostawać role i grać. (Śmiech.) 

W pandemii musiałam przyswoić selftape, którego kiedyś nie uważałam za najfajniejszy sposób prezentowania swoich aktorskich możliwości, a teraz najczęściej jesteśmy na niego skazani. 
Moja przygoda z Lombardem rozpoczęła się właśnie od selftape, ale związana z tym jest pewna bardzo fajna historia. 

W październiku w zastępstwie za jedną z aktorek, która zachorowała akurat wtedy na Covid, zagrałam w "Pierwszej miłości". Kocham Wrocław. Studiowałam tam, wiążę piękne wspomnienia z tym miastem. Kiedy przyjechałam na zdjęcia pomyślałam, że dawno tam nie byłam i fajnie byłoby móc przyjeżdżać do Wrocławia częściej. Zadziała się magia. Praktycznie w tym samym momencie dostałam wiadomość z prośbą o nagranie wspominanego selftape do Lombardu. 

Informacja o tym, do kiedy nagranie musi być zrealizowane gdzieś się zawieruszyła, więc moja agentka poprosiła o przedłużenie terminu jego nadesłania. 

Nikt w domu nie chciał mi pomóc, (śmiech.) więc musiałam radzić sobie sama. Wymyśliłam, że będę sama sobie zadawać pytania i sama na nie odpowiadać. (Śmiech.)  Kiedy siebie oglądam, z reguły jestem  bardzo sceptycznie nastawiona, ale tym razem uważam, że to, co stworzyłam, było genialne. Byłam z siebie naprawde bardzo zadowolona.

Produkcji też bardzo się spodobało i w konsekwencji zaproszono mnie do Wrocławia na zdjęcia próbne. Wszystko odbywało się w przemiłej atmosferze. Od samego początku czułam, że wszystko mi sprzyja. Pandemia bardzo dużo rzeczy zweryfikowała i sprawiła, że miałam czas, by dobrze przygotować się do tych zdjęć. 

Kiedy zaczynałam pracę nad moją bohaterką, wyobrażałam ją sobie w różnych sytuacjach. Skupiałam się na tym, jak może wyglądać, jak mogłaby się zachować. 

Po zdjęciach próbnych z poczuciem spełnienia i satysfakcji wracałam do Warszawy. Czułam, że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy. 

Trzynastka okazała się szczęśliwa dla mnie, bo pokonałam dwanaście kandydatek. (Śmiech.) 

Wcielasz się w rolę Anki Wojciechowskiej, nowej pracownicy, która weszła do tytułowego Lombardu z przytupem. W jednym z materiałów promocyjnych, które powstały na potrzeby serialu zdradzasz, że wprowadzi do serialu radość, pewność siebie, uśmiech. Anka pokaże, jak ogromna siła drzemie w kobietach. 

Wcielam się w rolę kobiety po 40tce, więc myślę, że w zestawie pracowników, gdzie przeważają przede wszystkim młode osoby, jest to jakaś nowa jakość..Anka rozwodzi się, bo jej mąż okazał się strasznym draniem. Zaczyna nowe życie. Swoją postawą pokazuje, że szczęśliwe życie można rozpocząć po czterdziestce. Ma dorastającego syna,który za chwilę wyfrunie z gniazda, więc czuje się nieco osamotniona, ale udowadnia, że kobieta, która nie jest w związku, nie musi być bezwartościowa. Podejmuje pracę w Lombardzie, bo chce zawalczyć o siebie,, nie tylko na polu prywatnym, ale też zawodowym. 

Uważam, że zmiany mogą być twórcze i rozwijające dla kobiety.
 
Czasami oczywiście ma słabszy moment i potrzebuje się wyżalić, ale umiejętnie kamufluje to promiennym uśmiechem i temperamentem. Swoją pogodą ducha zaraża wszystkich wokół. To bardzo fajna postać do zagrania. Ma pewien bagaż doświadczeń, ale bardzo dużo przed nią. Jej przyszłość to otwarta książka. 

Zauważam w niej wiele Twoich cech. (Śmiech.) Czy Anka jest Ci bliska?

Tak. Jest mi bliska, ponieważ tak, jak ona, jestem kobietą po przejściach. Mogę korzystać z własnego doświadczenia, bo wiem, co czuje się w trakcie rozwodu. Wiele nas łączy. Anka jest postacią, dla której ja jestem w stanie poszukać potrzebnych emocji, czy wspomnień w zakamarkach mojej pamięci. 

Już na tym etapie pracy nad rolą moje doświadczenia z życia prywatnego bardzo mi pomogły. Uważam, że każde doświadczenie życiowe przydaje się aktorowi w odpowiednim momencie.

Jest coś takiego, co Was dzieli? W czym się różnicie? 

Jestem w odróżnieniu od Anki, kobietą spełnioną w związku. Ma dorastającego syna, a ja mam dwóch synów, jednego trzynastoletniego i 5-latka, któremu jeszcze długo będę potrzebna, nie mam więc uczucia osamotnienia , jeśli chodzi o moje spełnienie w macierzyństwie, nadal jeszcze wiele emocji przede mną . Od lat jestem kobietą bardzo czynną zawodowo, można powiedzieć, że nigdy nie miałam przerwy, nawet urlopy macierzyńskie trwały u mnie krótko, a Anka zaczynała od zera. Zagrała vabank i wygrała. Bardzo się cieszę. 

Anka jest bardzo dzielna, a ja w sytuacjach kryzysowych chyba aż tak silna nie byłam. 
Różnimy się i nie różnimy jednocześnie. (Śmiech.) Ja też prywatnie jestem taka, jak ten feniks z popiołów. Kiedy trzeba, odbijam się od dna i idę dalej, nie poddaję się. 

Na przestrzeni odcinków odkrywane będą jednak jej sekrety z przeszłości. Widzowie poznają też problemy z którymi aktualnie przyszło jej się mierzyć. Tajemnica, z którą przychodzi sprawia , że nie jest do końca postacią jednoznaczną, a nawet trochę nieoczywistą. Czy takie role są dla Ciebie uatrakcyjnieniem pracy w zawodzie?

Warto grać takie postacie w serialach, ponieważ jesteśmy wtedy inspiracją dla scenarzystów. 

Kochamy grać czarne charaktery, ale one w serialach nie do końca się sprawdzają, bo później dobro i tak musi zwyciężyć, więc takie postacie w konsekwencji są uśmiercane lub usuwane w inny sposób. 



























fot. zdjęcie nadesłane

Uważasz, że aby wiarygodnie wcielać się w rolę, konieczne jest zaakceptowanie wszystkich zachowań swojej bohaterki i pewnego rodzaju zaprzyjaźnienie się z nią?

Tak. Na pewno niektóre rzeczy są mi w jakimś stopniu narzucane, nie mamy wpływu na to, co scenarzyści dla nas napiszą. 

Czasami mam takie poczucie, że nie powiedziałabym czegoś tak, jak moja postać lub zachowałabym się w pewnych okolicznościach zupełnie inaczej. Uważam, że moim zadaniem jest to, bym ją zaakceptowała, polubiła, a w razie czego nawet obroniła. Staram się Anki nie oceniać, bo wtedy byłoby mi trudniej ją grać. 

Opowiedz o tym, jak budujesz postać Anki Wojciechowskiej. 

Staram się budować ją intuicyjnie, wyczuwać ją. Tworzę relacje z bohaterami. Wraz z serialową Andżeliką staramy się zbudować fajną relację, poprzez którą chcemy udowodnić, że istnieje przyjaźń między kobietami. 

Z serialowym Lolkiem tworzymy kumpelską relację w pracy. Żartujemy, a choć wie, że jestem od niego starsza, ale traktuje mnie tak, jakbyśmy byli rówieśnikami. Jest to dla mnie odmładzające. (Śmiech.) 

Praca na planie serialu wiąże się z regularnymi podróżami między Warszawą i Wrocławiem. Jak sobie z tym radzisz?

Radzę sobie. Nawet nasz wywiad realizujemy przecież w późnych godzinach wieczornych w drodze do Wrocławia. (Śmiech.) 

Śmieję się, że jakby się okazało, że nie mogę dalej uprawiać mojego zawodu, to sprawdziłabym się jako kierowca taksówki, czy Ubera, ponieważ dużo podróżuję. (Śmiech.) Na szczęście lubię jeździć, a trasa do Wrocławia jest dobra, więc daję radę. Bardzo cieszę się, że mam pracę. Traktuję to z pokorą. Każde uniedogodnienie przekładam na plusy. 

Uprawiam koczowniczy zawód, zbudowany na walizkach i byciu w wiecznej podróży. Bardzo dużo dały mi rozmowy ze Zbyszkiem Buczkowskim, który prawie całe życie zawodowe spędzał w hotelach, bo zawsze gdzieś musiał się zatrzymać w czasie trwania planu filmowego. 

Czas, który spędzam na trasie wykorzystuję na przyjemne rozmowy z przyjaciółmi i na udzielanie wywiadów. (Śmiech.)

Jakie są trzy rzeczy, które kojarzą Ci się z tym miastem?

Do Wrocławia zawsze szybciej przychodzi wiosna. (Śmiech.) Z wrocławską Wenecją i moimi studiami. Strasznie boleję nad tym, że w czasie między zdjęciami nie mogę posiedzieć w knajpce, coś dobrego zjeść, czy z kimś się zobaczyć. Zwiedzanie miasta skąpanego w słońcu jest cudowne. Na razie nie mogę w pełni z niego korzystać, ale nie mogę się już doczekać, aż będę mogła to nadrobić. Wrocław kojarzy mi się też z Festiwalem Piosenki Aktorskiej i chórkami, które w czasie studiów robiliśmy artystom, którzy tam występowali. Wspaniałe wspomnienia. 

We Wrocławiu zawsze dzieje się jakaś magia. To takie miejsce, w którym czuję się tak, jakbym przyjechała na wakacje do ukochanej Babci. Ja nie muszę jechać na Zanzibar, bo mam swój Wrocław. (Śmiech.) 

Skupiasz się przede wszystkim na pracy na planie serialu, czy szykują się obecnie jakieś nowe projekty z Twoim udziałem?

W październiku miałam premierę teatralną w nowej przestrzeni na teatralnej mapie Warszawy – na Scenie 11. To nowa scena, otwarta przez Justynę i Tadeusza Chudeckich. Wcielam się tam w postać szalonej Diany w sztuce Nikołaja Kolady „Gąska“ w reżyserii Anny Turowiec. To fantastyczna sztuka,, dająca aktorom możliwość stworzenia aktorskich kreacji i jednocześnie cudowne spotkanie ze świetnymi aktorami  -  Agnieszką Warchulską, Tadeuszem Chudeckim, Bartoszem Wagą i Dominiką Sakowicz. Po roku niegrania, to jak powiew świeżego powietrza i ukojenie tęsknoty za sceną, teatrem i widzami. Czułam się dotąd jak wygłodniałe zwierzę, a teraz mogę poczuć się jak zwierzę sceniczne, które tej teatralnej atmosfery potrzebowało jak powietrza! Poza tym ta rola to spełnienie marzeń, mogę rozwinąć wachlarz zarówno moich komediowych, jak i dramatycznych możliwości.Zapraszam zatem na nasze spektakle „ Gąski“ na Scenie 11 na warszawskich Bielanach.