wtorek, 16 stycznia 2024

Philippe Tłokiński o Francji, "Marii Antoninie" i serialu "M jak Miłość" [WYWIAD]

 Philippe Tłokiński o Francji, Marii Antoninie i serialu "M jak Miłość"  [WYWIAD]

















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Z Philippe Tłokińskim spotkałam się podczas mojej ostaniej wizyty w Warszawie. Jako, że urodził się we Francji, wychował w Szwajcarii, mieszka w Polsce, a pracuje w całej Europie, to tych wątków w rozmowie nie zabrakło. 

Rozmawialiśmy również o serialu "M jak miłość" i "Tatuśkowie". 

Urodziłeś się we Francji, wychowałeś w Szwajcarii, mieszkasz w Polsce, a pracujesz w całej Europie. Rozpiętość godna podziwu. (Śmiech.) Z jakim krajem czujesz największą więź?

Ze względu na to, że mam tu najwięcej znajomych i przyjaciół, to Polska jest tym krajem, z którym czuję największą więź… Przynajmniej w tej chwili! Także rodziców mam już przy sobie, ponieważ kiedy przeszli na emeryturę, postanowili wrócić do Polski. 

Na drugim miejscu jest obecnie chyba Francja, ze względu na pracę i paru dobrych znajomych. Bliska jest mi również Anglia, ale to przede wszystkim ze względu na projekty zawodowe, które realizowałem tam w przeszłości. W związku z tym, i w Anglii mam teraz przyjaciół. O dziwo, najmniej mnie łączy w tej chwili ze Szwajcarią…

Gdziekolwiek bym nie był, najważniejsze są dla mnie otaczające mnie osoby.

Przeczytałam gdzieś, że miałeś być piłkarzem, ale wolałeś zostać aktorem. Czy zatem można tak powiedzieć, że od najmłodszych lat ganiałeś za piłką, recytowałeś i lubiłeś wcielać się w różne postaci? Tak to wyglądało? (Śmiech.)



















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka / kurtka: Warsztatownia Piła / Joanna Przybył 

Przyznam, że pasja do piłki została mi trochę narzucona przez tatę, który był piłkarzem. Zawdzięczam mu jednak przekazanie mi sportowego temperamentu. 

Co takiego się wydarzyło, że ostatecznie porzuciłeś sport i zdecydowałeś, że zostaniesz aktorem? Jedno jest pewne, to była właściwa decyzja. (Śmiech.) 

Nic takiego nadzwyczajnego się nie wydarzyło. To nie była moja droga i potrzebowałem jedynie trochę czasu by to ojcu dać do zrozumienia… Choć sport porzuciłem już dawno, ostatnio coraz częściej myślę, by do niego wrócić. Kondycja przydaje się w zawodach artystycznych. Aktor musi być sprawny fizycznie. To, co przekazał mi tata, zostanie ze mną do końca życia. 

Wiele jest produkcji z Twoim udziałem, o których warto porozmawiać. Jedną z nich jest międzynarodowa serialowa superprodukcja Canal+ "Maria Antonina". Jak jej postać była odbierana we Francji?

Postacie historyczne zawsze poddane są pewnego rodzaju interpretacji, szczególnie w momencie, w którym tworzony jest scenariusz, w którym się pojawiają. Im starsze historycznie są to postaci, tym stopień interpretacji jest większy. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że archiwa są ograniczone. W takich momentach dopisuje się więc pewne kwestie, bo nie wiadomo, jakie te postacie były w rzeczywistości. 

Postać Marii Antoniny do dzisiaj odbierana jest bardzo różnie. Zależy to m.in. od kraju i kultury. Anglicy chyba ogólnie widzą ją bardzo pozytywnie, postrzegając ją jako buntowniczkę, która rzucona została w inny świat. Z ich punktu widzenia jest to godne podziwu. 

A Francuzi chyba długo postrzegali ją jako postać negatywną. To, że jest różnie odbierana, czyni ją jako postać bardzo ciekawą. Każda produkcja, która zgłębia jej losy robi to inaczej. 

W serialu można Ciebie oglądać w roli pisarza, dyplomaty i szpiega Pierre’a Beaumarchais. W Polsce casting prowadził Piotr Bartuszek. istotne było, by aktor mówił po angielsku, ale z brytyjskim akcentem. 

Rzeczywiście tak było… Na planie zorientowano się również, że mówię po francusku, ale to nie przyczyniło się do tego, że tę rolę otrzymałem. 

Nawiązując do tego, panuje powszechny mit, że Francuzom z trudem przychodzi nauka języków obcych. Ty jednak ten mit obalasz, posługując się biegle kilkoma językami. Skąd u Ciebie taka lekkość w tej materii?

Myślę, że wiąże się to z tym, że jestem Polakiem i od najmłodszych lat władałem już dwoma językami… Uważam, że ten mit wcale nie jest do końca obalony! Czytałem kiedyś jakieś badania naukowe potwierdzające, że język francuski ma zawężone spektrum dźwiękowe. W związku z tym, ponoć trudniej im wejść w konwencję dźwiękową innych języków, które mają to spektrum o drobinę szersze. Polakom nauka języków przychodzi o wiele prościej. 















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Beaumarchais był człowiekiem orkiestrą. (Śmiech.) Zegarmistrz, harfista, śpiewak, kompozytor, dyplomata, finansista i szpieg. 

Dokładnie tak. (Śmiech.) No i przede wszystkim pisarz!

Podobno, najbardziej ucieszyło Cię, że był iluzjonistą. Co Ciebie łączy z tą  magiczną dziedziną?

Moje przyjaźnie są synergiczne. Lubię dzielić pasje z przyjaciółmi. Mój przyjaciel, którego poznałem już prawie 10 lat temu, jest właśnie iluzjonistą. Wprowadził mnie w świat magii. Znam już to środowisko. Niektórzy nawet zwracają się do mnie z prośbą o konsultacje sceniczne. (Śmiech.) Nie stanowię dla nich konkurencji, ponieważ nie występuję. Chociaż, kilka sztuczek mam już opanowanych. Z kartami jestem w stanie coś tam nabroić. (Śmiech.)

Kolejnym projektem, o którym warto porozmawiać jest o interaktywny serial "Tożsamość", który można oglądać na mygzm.pl. Pierwsze trzy odcinki serialu stanowią kontynuację odcinków, w których pojawiasz się Ty. To prawie, jak zagrać w prequelu "Gwiezdnych Wojen", prawda? (Śmiech.)

Dokładnie. 

Na planie tej produkcji spotkałem się z pasjonatami, którzy kochają kino, ale na co dzień mają inne zawody. 

Krzysztof Komander, który był reżyserem tej produkcji, jest jedną z pierwszych osób, którą poznałem w Polsce. Bardzo się cieszę, że po latach wrócił do mnie i możemy razem pracować. Mam nadzieję, że wiele wspólnych projektów jeszcze przed nami.

"Tożsamość" można obejrzeć za free. Wystarczy się zalogować we właściwym miejscu i odpowiedzieć na kilka pytań w formie quizu. 

Gdybyś miał prace nad tym serialem zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Pasja. 

Obecnie emitowane są powtórki serialu "Tatuśkowie". Jak wspominasz współpracę z reżyserem, nieodżałowanym Janem Hryniakiem?

Odejście Janka było dla nas wszystkich szokiem. Współpraca z nim była bardzo płynna, konkretna, prosta i przyjemna. Był postacią bardzo łagodną, więc tym bardziej żałujemy jego odejścia. 

Rola Tomka Olechowicza była genialna. (Śmiech.) Za co Ty lubiłeś swojego bohatera? 

Najbardziej ceniłem go za to, że miał wszystko to, za co widz mógł go polubić. Był postacią wrażliwą, był też samotnym ojcem. Tomek stoi w kompletnej opozycji do Radka, w którego wcielam się w "M jak miłość”. O tym pewnie jeszcze będziemy rozmawiać…

Na planie pracowałeś z dziećmi. Jakimi były filmowymi partnerami? Tworzyliście fajne relacje na ekranie, więc i po za nim. 
















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka


Istnieje przeświadczenie, że najgorszymi partnerami na planie zdjęciowym są właśnie dzieci i zwierzęta. 

W "Tatuśkach" grałem z cudowną i najfajniejszą z całej ekipy Basią Tkaczów. Była profesjonalna, a jednocześnie nie brakowało jej tej wspaniałej, dziecięcej energii, dzięki której potrafiła mnie zaskoczyć. 

Basia była powtarzalna między ujęciami! Nieskromnie powiem, że miałem najlepsze dziecko z całej ekipy, ale wiadomo, że mogę być w tej kwestii nie do końca obiektywny, bo była to w końcu MOJA serialowa córka. (Śmiech.) Jestem szczęściarzem, że nasze drogi się przecięły. 

Żałuję, że prace nad tym serialem zostały tak szybko zakończone! Wrócić na plan po takiej przerwie, raczej nie byłoby wiarygodne, bo… wiadomo: dzieci rosną! Przyznam jednak, że pytania o powrót serialu z nowymi odcinkami ze strony fanów cały czas się pojawiają. 

No właśnie, jeszcze "M jak Miłość. No, nie da się inaczej. (Śmiech.) Czy, zanim w 1688 odcinku trafiłeś do serialu w roli Radka, zdarzało Ci się go oglądać?

Po raz pierwszy w tym serialu pojawiłem się w 2013 roku. Zagrałem wtedy chłopaka, którego śledził Marcin, czyli nasze wątki z Mikołajem Roznerskim w tym serialu przecinają się po raz drugi, choć tym razem już w innym wcieleniu i okolicznościach. 

Radek jest postacią, stojącą gdzieś pomiędzy. Ma w sobie ewidentną rysę. 

Odnoszę wrażenie, że ten wątek miał spełnić jakąś konkretną dramaturgiczną funkcję… Rozwijał się w błyskawicznym tempie. Jest kolega z pracy, jest rozstanie i nagle „nowy ślub”. O którym tylko mowa swoją drogą… I jeszcze dzieci w tym zamieszane! Być może dlatego, nie wszystkim podoba się sposób w jaki się ten wątek potoczył. W każdym razie, my aktorzy nie wiem co z nimi będzie! Więc, proszę nie pisać do nas w tej sprawie. (Śmiech.)

niedziela, 14 stycznia 2024

Maria Ciunelis o spektaklu "Rubinowe Gody" [WYWIAD]

 Maria Ciunelis o spektaklu "Rubinowe Gody" [WYWIAD]
















fot. Bartek Warzecha

Z Panią Marią Ciunelis spotkałam się w Jastrzębiu. Jak sama mówi, choć realizuje się w kilku dziedzinach artystycznych, najbliżej jej do aktorstwa. Nie ukrywa, że kontakt z widzem ją uszczęśliwia. Rozmawiamy o spektaklu "Rubinowe Gody", określanym mianem niewąskiej komedii teatralnej i tym, co ma ono wspólnego z aktorem Krzysztofem Kiersznowskim. Zdradza, jak ona uczciłaby tak zacny jubileusz. 

Nie przechodzimy obojętnie również obok spektaklu "Zesłanie", który od kwietnia 2023 wystawiany jest w stołecznym Teatrze Ateneum.  

Aktorka o charakterystycznym głosie. Scenarzystka. Reżyserka. Słowem wstępu - wszystko się zgadza? (Śmiech.)

Przede wszystkim aktorka, choć faktycznie bywało, że realizowałam się także w tych wymienionych obok aktorstwa profesjach. 

Zatem nie ukrywajmy, że na ten moment najbliżej Pani do aktorstwa.

Tak, to prawda, jednak wyuczony zawód przeważa. Najszczęśliwiej się czuję, występując w roli aktorki. Uszczęśliwia mnie również kontakt z widzem. 

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pani wrażenie osoby niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Pozytywne nastawienie to Pani świadomy wybór? Nie mogłaby Pani inaczej, prawda? (Śmiech.)

Nie wiedziałam, że sprawiam takie wrażenie, ale to dobrze. (Śmiech.) Taki mam charakter. W wieku czterdziestu lat uświadomiłam sobie, że nie ma już szans, by było inaczej. (Śmiech.) 

Czy takie nastawienie ułatwia funkcjonowanie w dzisiejszej, trudnej codzienności?

Takie nastawienie pozwala zachować optymizm, wiarę w ludzi i w to, że jeszcze coś dobrego się wydarzy. To ratuje w wielu sytuacjach. 

Choć zdania w tej kwestii są podzielone, są osoby, które twierdzą, że takiego podejścia można się nauczyć. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?

Pochodzę z optymistycznej rodziny. Moim dziadkowie wiele przeszli. Bardzo dużo stracili. Byli repatriowani do kraju. To uświadomiło im, że ważniejsze od tego, ile posiadamy, są relacje międzyludzkie. 

Pozytywnego podejścia uczą też spektakle komediowe. My spotykamy się dzisiaj przed sztuką "Rubinowe Gody", określaną mianem "niewąskiej komedii teatralnej". Skąd to określenie? 

W spektaklu miał z nami grać nieodżałowany Krzysztof Kiersznowski, znany z roli Wąskiego z filmów z serii "Killer". Choć w spektaklu już się nie pojawił, to pozostaje w naszej pamięci a określenie naszej sztuki mianem "niewąskiej" bierze się właśnie od roli, z którą do dzisiaj jest utożsamiany przez widzów.  

Cała akcja toczy się podczas wyjazdu do luksusowego hotelu, który jest pretekstem ku temu, by czterdziestą rocznicę ślubu uczcić inaczej, niż wszystkie poprzednie. Gdyby to Pani miała wybrać sposób na uczczenie Rubinowych Godów, na co by się Pani zdecydowała? (Śmiech.) 

Pewnie nie zdecydowałabym się na pobyt w hotelu, bo na co dzień często w nich bywam. (Śmiech.) Wybrałabym się w szaloną, nieco ekstremalną podróż, najprawdopodobniej w góry. 

Czy przypadkiem widzowie nie decydują się pod wpływem spektaklu na spędzanie rocznicy w podobny sposób, jak jest tutaj pokazane? Mowa oczywiście o wyjeździe. (Śmiech.) 

Jeżeli nasz spektakl zainspiruje kogoś do wyjazdu, będę szczęśliwa. My na scenie pokazujemy, że wyjazdy mogą być źródłem wielu przygód. 

Pani w całej tej historii wciela się w Grażynę. Co opowie Pani o swojej postaci?

Mąż bardzo narzeka na jej charakter, ale ja uważam, że Grażynka jest dobrą żoną. Wytrzymali ze sobą czterdzieści lat, więc chyba faktycznie sprawdziła się w tej roli. 

Czy Grażyna ma jakąś Pani cechę, którą Pani jej świadomie podarowała? 

Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. W sztuce jest taki moment, w którym przejmuje inicjatywę, uważając, że ma świetny pomysł na przyszłość. To nas do pewnego stopnia łączy, bo mnie również czasem zdarza się działać w ten sposób. 

Gdyby miała Pani wytyczyć coś, co kompletnie Was różni, co by to było?

Grażynka jest bardzo roszczeniowa. Ja, odkąd pamiętam, zawsze miałam z tym problem. Nigdy nie lubiłam jakoś przesadnie walczyć o swoje. Ona walczy. To w niej podziwiam. 

Proszę zamknąć pracę nad tym spektaklem w jednym słowie lub zdaniu. 

Była to duża przygoda, ale też bardzo optymistyczna szczepionka po pandemii. 

Co, czego nie mają inne spektakle, mają właśnie "Rubinowe Gody"?

Przedstawiamy polskie realia. Mamy polskich bohaterów. No cóż, rozbrajamy widownię, która szybko nas kupuje. (Śmiech.) Co prawda w trochę krzywym zwierciadle, ale widzą w tych wszystkich sytuacjach, które przedstawiamy, siebie, swoich rodziców, krewnych i przyjaciół. 

Jest jeszcze jeden spektakl, o którym warto porozmawiać. To "Zesłanie", wystawiane w stołecznym Teatrze Ateneum. Sztuka swoją premierę miała 23 kwietnia 2023. To spektakl, traktujący o zesłaniu na Syberię. Mam wrażenie, że do pewnego stopnia, w kontekście ostatnich wydarzeń na świecie, jest spektaklem na dzisiejsze czasy. Jak Pani się do tego odniesie?

Zgadzam się. To spektakl na dzisiejsze czasy. Bardzo lubię go grać. Reżyserem jest Mikołaj Grabowski. 

Choć wcześniej nie znałam tego tekstu, to  autor tych pamiętników, swoją inteligencją, poczuciem humoru i spostrzegawczością nie zaskoczył tylko mnie, ale tak naprawdę nas wszystkich. Wyłapał rzeczy, które do tej pory wydają się być plagą tamtejszego społeczeństwa. To wszystko zawarł w pigułce. Nie jest to spektakl martyrologiczny. Jest skazany na zasiedlenie. 

Nie używa się tu stwierdzenia, jakoby chodziło o Rosję, mówi się o niej "moskiewskie państwo". To próba diagnostyki, co jest nie tak  z tym krajem. 

Na jeden z tych spektakli, wtedy grany jeszcze bez świateł i kostiumów przyjechała dyrektor Lwowskiego Teatru. Kiedy go obejrzała, powiedziała, że jest świetny. 

czwartek, 4 stycznia 2024

Stefan Friedmann o książce „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego" [WYWIAD]

 Stefan Friedmann o książce „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego" [WYWIAD]


















fot. Wojtek Friedmann

Podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie miałam okazję rozmawiać ze Stefanem Friedmannem. Rozmowa toczyła się przede wszystkim wokół książki „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego", która na rynku pojawiła się 16 maja.  Friedmann wraca do młodzieńczych lat i zdradza, jaka była jego odpowiedź na pytanie zawarte na okładce. 

Wyznaje Pan zasadę, że do niczego w życiu nie należy podchodzić śmiertelnie poważnie. Czy sprawdziła się ona również w trakcie pisania książki „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego"? 

Raz tak, raz nie. Najlepszym dowodem jest to, że wydawało mi się, że książkę napisałem, a musiałem jeszcze raz wszystko zmienić. Przypomniałem sobie rzeczy, bardziej istotne dla formuły, którą sobie wymyśliłem. Jak wiedzą wszyscy, którzy już książkę mieli okazję przeczytać, są w niej zawarte opowiadania z puentą i nie po kolei. Pani profesor Maria Tarnogórska z Uniwersytetu Wrocławskiego powiedziała, że takiej autobiografii nie było i bardzo podobała jej się forma, którą wybrałem. 

Nawet aktorom, którzy podobno lubią mówić o sobie, nie jest łatwo pisać o sobie. Chodziło o to, by napisać prawdę i postawić się przy tym w dobrym świetle, bo różnie bywało w moim życiu, o czym świadczy zbiór moich przygód, czyli przygód młodzieńca, który nie może się zestarzeć i robi wszystko, by być młodym jak najdłużej, co może się źle skończyć, z czego zdaję sobie sprawę. 

Mam takie wrażenie, że dożyliśmy czasów, w których żartują dosłownie wszyscy. Z czego śmieje się Pan w dzisiejszych czasach?

Ze starych żartów kolegów i swoich. 

Tytuł od początku był jeden, czy podobnie, jak w przypadku książki Jacka Kałuckiego, było ich więcej?

Tytuł od dawna był jeden. Nawet mi się wydawało, że nie muszę już pisać żadnej treści, jak mam taki tytuł (Śmiech). Zwłaszcza ci, co mnie znają, stwierdzili, że on wszystko mówi. 

On zawsze jest podstawą. Najlepszym dowodem jest to, że miałem kiedyś audycję „Ahoj przygodo" w Programie Trzecim Polskiego Radia, gdzie wymyślałem same tytuły. Czuję się bardzo mocny w tej materii (Śmiech).  

Z tytułem wiąże się również pewna anegdota z czasów studenckich. Do szkoły aktorskiej Pana nie przyjęli, ponieważ kiedy poproszono, by powiedział Pan coś wesołego, odparował Pan: "wesołego Alleluja!".  

To tłumaczy słowa, które mieszczą się na okładce. To moja odpowiedź na polecenie „Niech pan powie coś wesołego". Uważam, że to jest bardzo wesołe. "Alleluja" jest jednym z najweselszych rzeczy, jakie znam. Niestety, wyleciałem. Wszyscy byli zdziwieni,  mówili wtedy, że do takiej szkoły powinni mnie na rękach wnieść. Wtedy nie zmieściłem się w tych kanonach, przyjętych przez szkołę i musiałem ciężej dochodzić do tego zawodu. 

Historie ze swojego życia lubi Pan opowiadać nie po kolei, co zastosowane zostało również w publikacji. Czy to prawda, że tę skłonność  miał Pan już od lat szkolnych? 

Tak, tę łatkę miałem od zawsze. Wybaczano mi jednak, że mówiłem nie po kolei. Zawsze mi się wydawało, że to jest dużo ciekawsze, niż mówienie po kolei. Wtedy wiadomo, do czego dojdziemy, a tu pojawiały się zaskoczenia. Od czasu do czasu pozwalam sobie na takie wtrącenia, jak np. „Tymczasem, stara Maciejowa..." lub „Aż tu nagle..."

















fot. Wojtek Friedmann

Gdyby miał Pan wytyczyć swój ulubiony fragment w książce, na który mogłoby paść?

To zależy od mojego nastroju. Najbardziej lubię te, w których cytuję, co wymyśliłem. Takim przykładem jest chociażby krótkie opowiadanie o operze. 

Nie jest tajemnicą, że nie wszystko, co chciał Pan opowiedzieć, zmieściło się w książce. Czy jest zatem szansa na drugą część?

Jest szansa na drugą książkę, ale zupełnie inną, ponieważ zaryzykowałem i napisałem kilkanaście opowiadań, które są już w wydawnictwie. Chcę pokazać, że nie tylko o sobie mogę napisać, ale również o innych rzeczach. Staram się, ponieważ moim mistrzem był Sławomir Mrożek, a ja pomyślałem, że mogę napisać coś podobnie, jak on. Książka może ukaże się jeszcze w tym roku. 

Babcia od zawsze chciała, by został Pan księdzem. To poniekąd się udało, bo dwukrotnie miał Pan okazję zagrać w sutannie. W serialu „Mały zgon" u Juliusza Machulskiego i w jeszcze jednej produkcji. Jak odnajdywał się Pan w sutannie?

Żałowałem, że babcia tego nie widzi.

Nie sposób nie zapytać, czy serial „Na kłopoty, Bednarski" jest cały czas jednym z tych, z którym jest Pan najczęściej kojarzony przez widzów?

Niestety, nie. Mam mocniejsze uderzenia, które weszły w pamięć widza i niekoniecznie pojawiam się w nich w głównej roli. Jestem bardzo popualarny jako reżyser kina akcji w „Poranku kojota". Wszyscy pamiętają tę słynną kwestię, która pada w odpowiedzi na pytanie „A Pan, kto to jest?" „A ja, jestem reżyserem kina akcji!" Taką mam wizytówkę (Śmiech). 

Często odrzuca Pan role w popularnych produkcjach, mimo że mogłyby przynieść jakiś konkretny zarobek. Z serialem "M jak Miłość", w którym wciela się Pan w Józka Modrego, jest Pan związany od 1381 odcinka. Co spowodowało, że postanowił Pan tę rolę przyjąć?

Liczyłem na to, że będę miał wpływ na to, co zrobię w tej roli. Od czasu do czasu się to udaje, ale jak wiadomo, taki serial rządzi się swoimi prawami. Postać jest na szynach i ma jechać tam, gdzie autorzy proponują dla akcji. Jednak czasem staram się wypadać z tych szyn i tu po raz kolejny odzywa się moja skłonność do „nie po kolei" i tego, by było zupełnie inaczej. 

Sympatyczna postać, wspaniali realizatorzy, a na dodatek, czasem kręcimy blisko mojego domu. 

Zdarza się Panu oglądać serial? Ogląda Pan produkcje, w których bierze udział? 

Nie oglądam, bo jestem zgubiony w jego wątkach. Ten serial ma już ponad dwadzieścia lat. Nie wiem, kto z kim, jakie są układy i afery. Znam jedynie zakres mojego działania w tym serialu. 

Na chwilę przed rozpoczęciem zdjęć mówię do pani Teresy Lipowskiej, z którą oprócz tego, że razem gramy, przyjaźnię się prywatnie, by szybko mi powiedziała, z kim rozmawiam i czy w serialu jest tym dobrym, czy złym (Śmiech). 

W Jagodę, Pana serialową siostrzenicę wciela się Kasia Kołeczek, z którą występuje Pan również w spektaklu "Mayday", wystawianym w Och Teatrze. To jeszcze bardziej pomaga Wam w budowaniu autentycznej, rodzinnej relacji Waszych postaci, prawda?

Prywatna sympatia jest bardzo ważna, bo mamy o czym rozmawiać. W przerwach mówimy sobie o pracy w teatrze, ale też o swoich innych projektach. Mąż Kasi jest dziennikarzem sportowym i specem od angielskiej piłki nożnej, a ja jestem kibicem i sam też kopałem piłkę, czym się tutaj zdecydowałem pochwalić. Można więc tak powiedzieć, że z Kasią Kołeczek jestem połączony na wielu płaszczyznach. 

Mówi Pan, że „trzeba mieć szczęście, by mieć szczęście". Jaka jest Pana definicja szczęścia? Czuje się Pan człowiekiem szczęśliwym?

Chciałbym wyglądać na szczęśliwego, by nie musieć odpowiadać na to pytanie. Swoje szczęście osiągnąłem. Nie mówię, że jestem szczęśliwy ogólnie, ani że podoba mi się wszystko, co dzieje się wokół mnie. Mam takie same bolączki i doświadczenia, jak wszyscy. 

Proszę na koniec opowiedzieć o tym, nad czym obecnie Pan pracuje. 

Spektakl "Mayday" gramy już jedenaście lat. To najlepsza farsa, jaka powstała. Jestem też na etacie reżyserskim i akotrskim w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. W sylwestra wystawiłem farsę, która  po raz pierwszy była wystawiana w Polsce. Tłumaczka tej farsy, pani Elżbieta Woźniak, dała mi wolną rękę do skrótów i do dopasowania angielskiego dowcipu do polskich realiów. Jednak angielskie farsy są dalekie od życia codziennego w Polsce.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Dorota Gardias o "Mask Singer" i podróżach [WYWIAD]

 Dorota Gardias o "Mask Singer" i podróżach [WYWIAD]




















fot. Facebook Dorota Gardias 

Dorota Gardias prowadziła 5. urodziny Galerii Stela. Przy okazji wizyty w Cieszynie nie tylko zarażała wszystkich pozytywną energią, ale też poznała Strój cieszyński. 

Dziennikarka opowiedziała o swoim udziale w "Azja Express", przyznała, że ponownie zdecydowałaby się na udział w tym programie, ale przynała też, że to udział w programie "Mask singer" był dla niej największym darem.  

Emanuje Pani pozytywną energią, uśmiech nie schodzi z Pani twarzy. Pozytywne nastawienie to Pani świadomy wybór? Nie mogłaby Pani inaczej, prawda? (Śmiech.)

Tak, to świadomy wybór. Uważam, że to, jak się czujemy, w dużej mierze zależy od nas. Kiedy myślimy pozytywnie, w życiu wszystko się ładnie układa i jest łatwiej. 

Czy takie nastawienie ułatwia funkcjonowanie w dzisiejszej, trudnej codzienności?

Zdecydowanie. Wszystkim pesymistom polecam, by zmienili myślenie. (Śmiech.)

Niektórzy mówią, że takiego podejścia można się nauczyć. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?

Myślę, że można się takiego podejścia nauczyć, ale to nie jest łatwe. Trzeba nauczyć się cieszyć z drobnych rzeczy, być wdzięcznym i potrafić je docenić. 

Swoją przygodę telewizyjną rozpoczynała Pani od prowadzenia prognoz pogody, ale jak się okazuje po latach, nie był to plan, a wykorzystywanie dawanych Pani szans. 

To prawda. Zawsze do wszystkiego sumiennie się przygotowywałam i starałam się dane mi szanse wykorzystać w 100%. Kiedy pojawiała się jakaś propozycja, to nie przychodziłam nieprzygotowana, tylko wręcz przeciwnie. Robiłam wszystko, by finalnie wszystko było dobrze. 

Mam wrażenie, że w Pani karierze nigdy nie było stagnacji. Nie zatrzymała się ani na chwilę. Wciąż ma Pani ochotę na nowe wyzwania, ale to już podobno inny apetyt. Jaki?

Mam apetyt na muzykę. (Śmiech.) Zaczęłam śpiewać, nagrywać i komponować. To taki obszar, który mnie ratuje i daje dużo dobrej energii. 

Tych wyzwań było i jest bardzo dużo. Jednym z nich był Pani udział w programie "Azja Express". Podobno, pod wpływem tego programu przeszła Pani pewną przemianę. Jaką?

Pod wpływem programu przeszłam przemianę, która polegała na zminimalizowaniu ilości przedmiotów, które znajdowały się w moim domu. Zaczęłam żyć prościej, jeść prościej, a co za tym idzie - zdrowiej. 

W tym programie spotykała się Pani z życzliwością, empatią i dobrą energią. Czy teraz, kiedy wie Pani, jak ten program wygląda od kuchni, zdecydowałaby się Pani na ponowny udział w nim?

Oj tak, bez zawahania. Mogłabym nawet dopłacić. (Śmiech.) 

#PRZEDSIEBIE, to kolejny, związany z podróżami projekt, z którym jest Pani związana. W ramach tego projektu podróżuje Pani nie tylko po świecie, ale również po Polsce. Co dają Pani podróże? Czego uczą?

Podróże uczą mnie przede wszystkim świata. Doświadczam, mam kontakt z ludźmi, z różnymi kulturami. Poznaję ludzi, którzy mnie inspirują i wzruszają. Poznaję też kulturę regionalną. Przy okazji wizyty w Cieszynie poznałam Strój cieszyński. 

Jakie miejsce zachwyciło Panią ostatnio?

Mikołajki. Podróże po Polsce, tak jak te po świecie, cały czas są w stanie mnie zachwycić. 

Podróż marzeń Doroty Gardias to...

Ponownie chciałabym pojechać na trip Tajlandia->Malezja->Indonezja. 

Kolejnym programem, o którym warto porozmawiać jest "Mask singer". Kocha Pani śpiewać, więc uczestnicytwo w tym programie było dla Pani spełnieniem marzeń, prawda?

Dokładnie. Uczestnictwo w tym programie było dla mnie spełnieniem marzeń, ponieważ zawsze lubiłam śpiewać. Bardzo się bałam tego wyzwania, ale podjęłam je i myślę, że się podobało. 

Gdyby miała Pani przygodę w programie "Mask singer" zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Dar.

Skrywała się Pani pod kostiumem róży. Przez wiele odcinków zachwycała Pani jury i widzów swoim głosem. Wiele osób nie miało świadomości, jak ogromny talent wokalny w Pani drzemie. Kiedy go Pani w sobie odkryła?

Swój talent wokalny odkryłam, kiedy byłam mała. Już kiedy chodziłam do przedszkola, tata ze mną śpiewał. 

Niektórzy fani pewnie byli zaskoczeni Pani talentem wokalnym. Dużo dostawała Pani takich sygnałów?

Tak. Było bardzo dużo takich wiadomości, bo nie wszyscy wiedzieli, że śpiewam. Dla wielu było to zaskoczeniem. 

Po zakończeniu programu nie ukrywała Pani, że w przyszłości chciałaby spróbować swoich sił na scenie w zupełnie innej roli niż dotychczas. Czy myślała Pani o wydaniu debiutanckiej płyty?

Tak. 28 listopada ukazał się mój pierwszy singiel, który nosi tytuł "Przed siebie"



Otwarcie mówi Pani jednak, że nigdy dla śpiewania nie zrezygnowałaby z dotychczasowej drogi. Uważa Pani, że karierę na dwóch płaszczyznach można dość sprawnie łączyć?

 Jedna i druga droga jest bardzo ciekawa, więc zamierzam je połączyć. (Śmiech.)