czwartek, 25 maja 2023

PREMIERA: Jula i "Patronus" [WYWIAD]

[PREMIERA] Jula i "Patronus" [WYWIAD]

Jula, która na największych scenach w całej Polsce debiutowała jedenaście lat temu, po dwóch latach muzycznej przerwy powraca ze zdwojoną siłą. W środę, 25 maja miał premierę jej najnowszy singiel "Patronus", do którego powstał również teledysk.

Rozmawiamy o tym, co działo się u niej przez ostatni czas, czym tak naprawdę jest "Patronus", ale też pada odpowiedź na pytanie, co oprócz bluzy, która jest ważnym elementem w jej najnowszym utworze, jest dla niej symbolem prawdziwej miłości.












fot. Kajus W. Pyrz

Po dwóch latach muzycznej przerwy wracasz z singlem "Patronus", który równocześnie jest zapowiedzią Twojej czwartej płyty studyjnej. Jak w kilku słowach podsumujesz to, co działo się u Ciebie przez te dwa lata? Było tak, że w pewnym momencie poczułaś, że czas na rozpoczęcie nowej drogi?

Przez ostatnie dwa lata mimo tego, że nie prezentowałam publiczności nowej muzyki, to wcale od niej nie uciekłam. Koncertowałam i powoli pracowałam nad nowym materiałem muzycznym. Czekałam na odpowiedni moment, w którym poczuję, że to właśnie tym utworem powinnam podzielić się z ludźmi. I tak się stało w przypadku „Patronusa”. Często przy wyborze singli kieruję się właśnie przeczuciem i sercem. Poza muzyką również studiowałam grafikę komputerową, a obecnie czekam na obronę.

 Jaki masz pomysł na Twoją czwartą płytę studyjną w dorobku? W jakim klimacie będzie utrzymana?

Zazwyczaj idę za głosem serca i to ono podpowiada, którą drogę wybrać i jaka melodia będzie grać. Mam w głowie parę pomysłów, co powinno znaleźć się na nowej płycie, przyjdzie czas na poukładanie ich w całość. Na chwilę obecną skupiam się na singlu.

 Za produkcją muzyczną singla oraz kompozycją do słów Twojego autorstwa, stoi jeden z najlepszych polskich producentów muzycznych Arek Kopera. Opowiedz, jak doszło do Waszej współpracy.



 Wraz z managerką, Katarzyną Chrzanowską rozglądałyśmy się za producentami, którzy zrealizowaliby to co planujemy. Do głowy przyszedł nam właśnie Arek Kopera, który jak wspomniałaś jest jednym z najlepszych polskich producentów muzycznych. Pomimo, że to była nasza pierwsza i mam nadzieję, że nie ostatnia współpraca, okazała się bardzo owocna. Arek jest bardzo zdolnym człowiekiem, który doskonale zrozumiał czego muzycznie pragnę. Jestem bardzo zadowolona, że droga, którą wybrałam doprowadziła mnie właśnie do niego, bo „Patronus” jest właśnie tym, czego teraz potrzebowałam.

 Twój najnowszy singiel jest utworem, stworzonym na kształt wiadomości, jaką dziewczyna chce przekazać swojemu chłopakowi. Historia łączy w sobie dwa przedmioty, które są silną przenośnią bezpieczeństwa i jego symbolami. Mowa o Patronusie i bluzie. Patronus występuje tu w osobie strażnika, bluza zaś jako symbol bezpiecznej przystani w ramionach ukochanej osoby. Skąd pomysł na właśnie takie połączenie?

 Zazwyczaj komponując piosenkę, pisząc tekst nie zastanawiasz się skąd przychodzi pomysł, bo on po prostu przychodzi :) Wena gdy już do Ciebie zapuka, potrafi podsunąć Ci inspiracje, o których wcześniej nawet nie myślałeś. Także pomysł na to połączenie przyszedł bardzo spontanicznie.

 Dzielenie się bluzą w związku jest również pewnego rodzaju manifestacją uczuć, która tworzy między nimi przynależność i jedność. Rozwiń proszę tę myśl.



 










fot. Kajus W. Pyrz

Będąc w związku staramy się budować więź. Czujemy potrzebę bliskości, poczucia czegoś co nas łączy. Myślę, że bluza jest właśnie jednym z tych przedmiotów, który dziewczyna lubi podkradać chłopakowi. Czuje się w niej bezpiecznie, może czuć jego zapach. Gdy nie ma go w pobliżu, to właśnie symboliczna bluza może jej go przypominać. To prawie jak „przytulanie” ;-)

 Co, oprócz przedmiotów, które zawarłaś w utworze, jest dla Ciebie symbolem miłości i oddania drugiej osobie, a także tą przysłowiową przenośnią bezpieczeństwa?

 Wzajemny szacunek, wsparcie. Jest to niezwykle ważne w związkach. Związki są trudne, skomplikowane jednak gdy szanujemy się nawzajem i wspieramy we wszystkim, to łatwiej jest przebrnąć przez wszystkie przeszkody. Czujemy, że druga połowa oprócz romantycznej miłości daje nam swoją przyjaźń i szczerość.

 Każdy z nas pragnie takiego bezpieczeństwa, a wiele osób - zwłaszcza kobiet, marzy o tym, by mieć swojego strażnika, w którego silnych ramionach może poczuć się bezpiecznie. Czy to właśnie do takich osób skierowany jest Twój najnowszy singiel?

 Kieruje go do wszystkich osób, które poczują, że utwór ich dotyczy. Rzadko wybieram konkretną grupę docelową, wszyscy jesteśmy różni. Pokazują mi to prywatne wiadomości, które otrzymuję od słuchaczy swojej muzyki. Z pozoru może się komuś wydawać, że temat podjęty przeze mnie w utworze dotyczy właśnie kobiet, a to spora grupa mężczyzn odzywa się do mnie, że dzięki utworowi coś zrozumieli. I to jest piękne :) Dlatego nigdy nie kalkuluję odbiorców, oni sami to robią. (Śmiech.)

 Co jest taką myślą przewodnią, która towarzyszyła Ci podczas powstawania utworu "Patronus"?

 Patronus jest mocną przenośnią. Symbolem, który w idealny sposób oddawał to co chce przekazać. Fani Harrego Pottera doskonale wiedzą jak silne i ważne znaczenie miał właśnie ten strażnik. Chciałam mocno zaakcentować to co dziewczyna poczuła do chłopaka, bo to nie zwykłe zauroczenie. To znalezienie kogoś, kto jest twoją przystanią bezpieczeństwa, kto zawsze nad Tobą czuwa i Cię prowadzi.

 Można śmiało stwierdzić, że to Ty, jako pierwsza przetarłaś szlaki młodym, początkującym artystom, jednocześnie udowadniając, że najważniejsza jest wiara w swoje marzenia, a specjalne nagrania demo i kolejki do wytwórni są drugorzędne. Jak wspominasz swoje muzyczne początki?

 Oj, działo się. Tak w skrócie nazwę swoje muzyczne początki. Była to dla mnie niełatwa droga. Wszystkiego uczyłam się od przysłowiowego zera. Weszłam na wielkie sceny prosto z mojego pokoju. Było to ogromne wyzwanie, z którym musiałam się mierzyć na oczach milionów ludzi. Bywało ciężko, ale muzyka i fani dodawali mi skrzydeł. Dziś oglądam się za siebie z wielkim uśmiechem wspominając tę wystraszoną dziewczynę widząc jaką drogę pokonała i jaka jest dzisiaj.

 Jak w kilku słowach opisałabyś swoją muzyczną przemianę, którą przeszłaś na przestrzeni lat?

 Może się powtórzę, ale za każdą muzyczną przemianą szło moje serce. Nigdy trendy. Ja po prostu od zawsze tworze to, co jest zgodne ze mną. Cieszę się, że pomimo upływu jedenastu lat od debiutu muzycznego, wciąż mam przy sobie wspaniałych ludzi, którzy wierzą w to co robię i we wszystkim mnie wspierają.

 Jak na przestrzeni lat ewoluowała Twoja twórczość? Jesteś bardziej świadomą wokalistką, ale hołudjącą podobnym zasadom, jak kiedyś, prawda?

 Na pewno jestem bardziej świadoma. Minęło jedenaście lat. Na scenie, czy w studiu nagraniowym czuję się jak w domu, a początki nie były tak usłane różami, wciąż tego domu szukałam. Natomiast patrząc na siebie sprzed lat mogę śmiało stwierdzić, że dojrzałam, ale się nie zmieniłam. Wciąż cenię te same wartości, wciąż bardzo szanuję ludzi i nadal jestem ogromnie wdzięczna za swoich fanów. Nie zmieniło się również to, że nigdy nie pozwalałam na ingerencję w swój wizerunek. Nigdy nie był sztucznie wykreowany na potrzeby sukcesów. Jestem sobą i cieszę się, że ludzie z którymi współpracuję w 100% mi na to pozwalają.

 Razem z Filipem Lato wydałaś kilka lat temu utwór "Zanim nas policzysz", który bez dwóch zdań stał się hitem. Wasze drogi cały czas się przecinają, nadal często razem występujecie. Jest szansa, że na płycie, nad którą pracujesz, znajdzie się miejsce na duet z Filipem?

 Któż to wie ? (Śmiech.)

 Planujesz w ogóle, by znalazły się na niej jakieś duety, czy skupiasz się na solowych utworach?

 Nie myślałam jeszcze o duetach, chwilowo całe swoje serce i pracę wkładam w premierę nowego singla „Patronus”.  Nigdy nie lubiłam robić tysiąca rzeczy na raz, bo wiedziałam, że zawsze któraś z nich na tym ucierpi. Dlatego wolę się skupiać na tym, co jest tu i teraz, a teraz jest czas „Patronusa.” Na płytę przyjdzie pora.

poniedziałek, 22 maja 2023

Vanessa Rojewska o blaskach i cieniach bycia influencerem, spełnianiu marzeń i przyjaźni z Emilią Dankwą [WYWIAD]

Vanessa Rojewska o blaskach i cieniach bycia influencerem, spełnianiu marzeń i przyjaźni z Emilią Dankwą [WYWIAD]

Tancerka, modelka, influencerka, aktorka, która mimo młodego wieku ma ogromną świadomość tego, co chce robić w życiu. Obowiązki zawodowe łączy ze szkołą, co świadczy o jej samodyscyplinie, ale również świetnej samoorganizacji. Wie, czego chce, a jednocześnie cały czas szuka nowych pól eksploracji, na których mogłaby wykazać się coraz to nowymi umiejętnościami.

W rozmowie opowiada o blaskach i cieniach bycia twórcą internetowym, wspomina swój debiut aktorski na planie filmu "Futro z misia", ale też o pracy nad serialem "Dziewczyna i kosmonauta", który jest pierwszym serialem Netflixa, w którym przyszło jej zagrać. Opowiada też o przyjaźni z Emilią Dankwą, niezapomnianą Zosią z serialu "rodzinka.pl". 

















fot. zdjęcie nadesłane

Mimo młodego wieku, dość wyraźnie zaznaczyłaś już swoją obecność w social mediach, a także w show-biznesie. Jak wspominasz swoje początki w gronie influencerów? Jak w ogóle doszłaś do tego, że chcesz być twórcą internetowym?

Swoje początki w gronie influencerów wspominam bardzo sentymentalnie. Poznanie ludzi z tego świata było bardzo ciekawym doświadczeniem. Mogłam obserwować, jak podejście do mnie ze strony niektórych osób zmienia się wraz z rosnącą popularnością. Wiele przykrych, ale i tych radosnych momentów dały mi cenne lekcje. Nauczyłam się podchodzić do tego hermetycznego grona z dużym dystansem. Jeśli chodzi o same początki, to nigdy nie było tajemnicą, że ciągnie mnie do artystycznych dziedzin. Zaczynałam od sesji modelingowych jako młoda dziewczynka. Z czasem bardzo się to rozwinęło. To była ciężka droga, ale wspominam ją bardzo wyjątkowo.

Kto należy do grona Twoich ulubionych influecerów, twórców internetowych?

Oczywiście, moi ulubieńcy to moja najukochańsza ekipa -  Adrianna Krysian, Kamil Szymczak, Kacper Gołąb, Wiktoria Zborowska i Jakub Gicz. Wspaniali twórcy, ale również przyjaciele.

Na Twoich kanałach w social mediach widać, że bardzo fajna więź łączy Cię z Emilką Dankwą. Opoiwedz coś więcej.

Emilka jest mi bardzo bliska. Przeżywamy razem wspaniałe chwile. Chodzimy wspólnie na castingi, sesje, eventy, cudownie jest to przeżywać z tak wartościową osobą, jak ona.

Przyznajesz bez ogródek, że bycie influecerem jest pracą marzeń, ale także ciężką pracą, której chociażby na początku drogi, każdy doznać powinien. Opowiedz coś więcej.

To bardzo specyficzna praca, z dużym naciskiem na słowo "praca". Na pewnym pułapie, po prostu zaczynasz tym żyć. Duża presja i obciążenie psychiczne to norma, ale z biegiem czasu stajesz się odporny na przykre doznania. Jak w każdej dziedzinie, są plusy i minusy. Kocham to co robię, więc zdecydowanie widzę więcej zalet. Niestety, nie każdy potrafi zobrazować sobie, z jakim poświeceniem się to wiąże.

Właśnie. Podobno towarzyszy temu czasem presja nie tylko fizyczna, ale też psychiczna. Czy wynika z tego, że aby być influencerem, trzeba mieć silną osobowość? Jakie jeszcze cechy charakteru przydają się w tej internetowej rzeczywistości?

Zdecydowanie silna osobowość to jedno z ważniejszych wymagań w tym świecie. Jak najszybciej musimy wyrobić w sobie samodyscyplinę, koneskwentność i mocno zakorzenić w sobie poczucie obowiązku.

W swoich życiowych wyborach jesteś tak zdeterminowana, że z wręcz zegarmistrzowską precyzją łączysz wszystkie zajętości, latając między Szczecinem i Warszawą, nie zaniedbując przy tym także szkoły. Jak tak to pogodzić? Co jest dla Ciebie na tym etapie największym wsparciem? Jak wypracowałaś w sobie samodyscyplinę, poczucie obowiązku, co połączyłaś z gotowością na to, że nie zawsze będzie różowo?

Musiałam przestawić całkowicie mój dawny tryb życia. Musimy mieć pewność, że to my tego chcemy, a nie nikt inny. Wewnętrzna motywacja jest bardzo ważna, choć nie ukrywam, że doping rodziców odegrał tu ważną role. Wierzyli we mnie jak nikt inny, a gdy moja praca zaczęła nabierać efektów, ja sama nabrałam rozpędu.

Szkoła zawsze będzie u mnie na pierwszym miejscu. Być może nie mam 100% frekwencji, ale nie pozwalam na zbyt długie zaległości. To również uczy mnie radzić sobie w trudnych sytuacjach i bardzo rozwinęło moje umiejętności komunikacji między ludźmi. Niesamowicie ważne jest nasze nastawienie, jeśli zaprogramujemy się na to, że poradzimy sobie ze wszystkim, mamy już 60% sukcesu.

Podobno, na co dzień zaskakują Cię nowe wyzwania, każdy dzień jest niespodzianką. Czy to są te czynniki, które napędzają Cię najbardziej do działania?

To niesamowite, że mam szanse budzić się każdego dnia i cieszyć się, że mam przed sobą cały kolejny  dzień. Żyję bardzo dynamicznie, choć lubię planować. Mam w sobie tyle energii i bodźców które pobudzają mnie do działania, że każdy dzień to krok do przodu. Na koniec dnia czuje się spełniona, bo wiem, że wykorzystałam go na 100%. Ciężko jest mi usiedzieć w jednym miejscu, więc co chwilę wymyślam coś nowego, co mogłoby być dalszym krokiem w samorozwoju. To jest wspaniałe.


















fot. zdjęcie nadesłane

Kiedy nadszedł ten moment, w którym uświadomiłaś sobie, że bycie influ Ci nie wystarcza, a chciałabyś połączyć te influencerskie aktywności również z aktorstwem?

To wszystko, to wewnętrzne ambicje. Poznając smak jednej dziedziny artystycznej, chciałam sprawdzić się w kolejnej. Wykorzystując fakt, że jestem jeszcze młoda, bardzo ciągnie mnie do nowych rzeczy. Być może to klucz do sukcesu.

Na wielkim ekranie zadebiutowałaś w roku 2019, rolą epizodyczną w fabule „Futro z Misia” w reżyserii Michała Milowicza, gdzie grałaś u boku Cezarego Pazury i Olafa Lubaszenko. Jak z perspektywy czasu, oceniasz swój debiut na wielkim ekranie?

Już do końca życia będę wspominać mój debiut bardzo dobrze. Zawsze będę wdzięczna za taką szansę. Ogromny przeskok i spełnienie marzeń. Niesamowite, że mogłam zaczynać w tak utalentowanym gronie. Było to  bardzo inspirujące.

W 2021 roku zagrałaś w filmie "The End" w reżyserii Tomasza Mandesa. Tam pojawiłaś się u boku Tomasza Karolaka i Katarzyny Figury. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem w tym projekcie?

Nie chciałam dać po sobie poznać, że dopiero jestem u początku mojej aktorskiej przygody. To było dużym wyzwaniem! Podejść, porozmawiać, zapytać w razie wątpliwości, wymagało ode mnie dużej odwagi. Byłam bardzo młodziutka, ale stanęłam na wysokości zadania i nie dałam odczuć  nikomu, że jestem najmłodsza i najmniej doświadczona. Po za tym to wspaniali ludzie. Słuchając aktorów z tamtej produkcji, bardzo ich podziwiałam,  ich osiągnięcia są imponujące. Świetny jest sposób w jaki prowadzą rozmowę, gestykulują, zachowują się i jaką mądrość w sobie noszą.

Najwięcej wyzwań aktorskich przyniósł Ci miniony rok. Zagrałaś w filmie "Święta inaczej", w reżyserii Patricka Yoki. Gdybyś miała zamknąć tę przygodę w jednym zdaniu lub wspomnieniu, jakie mogłoby paść?

W 27° graliśmy ujęcia świąteczne. To było dość paradoksalne, ale wszyscy świetnie się bawili. Ujmując to w jednym zdaniu - była to  niezapomniana i jedyna w swoim rodzaju przygoda.

















fot. zdjęcie nadesłane

W głównej roli odcinka pojawiłaś się w serialu "48h. Zaginieni", gdzie zagrałaś zbuntowaną nastolatkę. Jaka jest Twoja definicja buntu? Na co najbardziej buntujesz się w dzisiejszych czasach?

Najczęściej buntuję się w sobie. Jeśli myślę, że nie dam rady czegoś zrobić, jakaś część mnie za wszelką cenę próbuje sobie udowodnić, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych.

Pierwszy raz zagrałaś też w serialu Netflixa. Na tej platformie zadebiutowałaś w produkcji "Dziewczyna i kosmonauta" w reżyserii Bartka Prokopowicza. Opowiedz coś więcej.

To był  zupełnie inny rodzaj produkcji. Spędziliśmy na planie wiele dni, zżyliśmy się ze sobą , ale też ze swoimi postaciami. Piękna historia na ekranie została stworzona dzieki pięknej historii od strony produkcji.

Nie sposób nie porozmawiać o Paris Fashion Week, w którym wzięłaś udział w tym roku. Podczas jednego z najważniejszych wydarzeń w świecie mody prezentowałaś kreacje z najnowszych kolekcji Emilio Bonadio, Angeliki Ożdżyńskiej, Angeliki Kauffmann oraz salonu ślubnego Bianki Kamili Froelke. Niesamowite doświadczenie w Twoim dorobku modelingowym, prawda?

Ile bym dała, żeby tam teraz wrócić! Paryż, cała otoczka tak wielkiego miasta, to coś, co nawet mi się nie śniło. Nauczyłam się wiele, poznałam wielu ludzi, przeżyłam przygodę swoich marzeń. 12-letnia wersja mnie byłaby przeszczęśliwa, ta 16-letnia oczywiście też jest. (Śmiech.) 

Czy teraz, kiedy wiesz już z czym się to je, zdecydowałabyś się na powtórzenie tej przygody w przyszłym roku?

Oczywiście, że tak. Przygotowuje nowe, ale i lepsze rzeczy na niedaleką przyszłość. Kocham to, co robię i postaram się nikogo nie zawieść.

czwartek, 11 maja 2023

„Love Island. Wyspa miłości“ Ania Woźniak i Włodek Troszyn nie tylko o miłości [WYWIAD]

 Love Island. Ania Woźniak i Włodek Troszyn nie tylko o miłości [WYWIAD]
















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Z uczestnikami piątej edycji programu „Love Island. Wyspa miłości“, Anią Woźniak i Włodkiem Troszynem, spotkałam się w Warszawie. Rozmawialiśmy o tym, co program zmienił w ich życiu, padło pytanie o to, czy gdyby nie program, mieli by taką samą szansę na miłość, ale też o to, czy chcieliby wystąpić w innym programie o formule talent show. 

Rozmawialiśmy też o tym, jak ważna w codzienności jest motywacja i o propagowaniu zdrowego stylu życia. 

Już na pierwszy rzut oka sprawiacie wrażenie osób  niezwykle pozytywnie nastawionych do ludzi i świata. Pozytywne nastawienie to Wasz świadomy wybór? Chyba nie moglibyście inaczej, prawda?

Włodek Troszyn: Dziękujemy bardzo. (Śmiech.)

Ania Woźniak: Mamy dosyć pogodne usposobienie, duży temperament, do życia podchodzimy pogodnie.

Włodek Troszyn: Lubimy zarażać uśmiechem, motywujemy też ludzi, więc to idzie w parze. 

Jak na co dzień dbacie o swoją pozytywną powierzchowność? Jaki jest Wasz taki sposób na to, by każdy dzień, może nie był taki w pełni dobry, bo tak też się nie da, ale chociaż przynosił odrobinę radości?

Ania Woźniak: Kiedy dzień nie przebiega do końca po naszej myśli, staramy się po prostu doceniać jakieś małe, pozytywne rzeczy, które jednak się w ciągu takiego dnia pojawiają i cieszyć się nimi. 

Włodek Troszyn: Bardzo dużą rolę w naszym życiu odgrywa sport, więc codziennie trenujemy, mamy czas, by się zrelaksować. Zażywamy spacerów, kiedy tego potrzebujemy, odpoczywamy, czytamy książki lub po prostu wychodzimy na miasto, by napić się kawy. Celebrujemy chwile. 

Czasami spotykam się z opinią, że pozytywnego nastawienia, tak, jak gry na fortepianie, czy jazdy na rowerze, można się nauczyć. Zgadzacie się?

Włodek Troszyn: Uważam, że tak, ale zależy to od wielu aspektów. 

Ania Woźniak: Mam troszkę inne zdanie, uważam, że albo to się ma, albo nie. Można zmienić myślenie lub podejście, ale jeśli ktoś ma negatywne usposobienie, to raczej ciężko byłoby nagle inaczej patrzeć na życie. 

Włodek Troszyn: Świat jest piękny, tylko zależy, jak na niego patrzymy. Jeżeli patrzymy ponuro, będzie ponury. Kiedy zwracamy uwagę na radość i uśmiech, możemy tym zarazić innych ludzi. 

W piątej edycji programu "Love Island. Wyspa miłości" dotarliście aż do finału. Aniu, jak to było, najpierw oglądałaś program, a potem pomyślałaś, że chciałabyś przeżyć podobną przygodę? 

















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Ania Woźniak: Tak. Odpadliśmy tuż przed finałem, otarliśmy się o niego. (Śmiech.) Oglądałam poprzednie sezony i stwierdziłam, że fajnie, gdyby tak zaryzykować i wziąć udział w tym programie. 

Włodek, jak było w Twoim przypadku?

Włodek Troszyn: U mnie było spontanicznie. Programu wcześniej nie oglądałem, nie śledziłem go namiętnie. Oglądałem tylko trzeci sezon, bo pojawił się w nim mój znajomy. Któregoś dnia z jednym z kumpli siedziałem przed telewizorem, skakałem po kanałach i właśnie trafiłem na „Love Island. Wyspa miłości“. Kumpel stwierdził, żebym się nadał. Spontanicznie stwierdziłem, że idę, po czym okazało się, że właśnie trwa casting. Tak dostałem się do piątej edycji. 

Kiedy po raz pierwszy naszła Cię taka myśl, że możesz po programie wrócić szczęśliwie zakochany?

Włodek Troszyn: Pierwsza taka myśl naszła mnie, kiedy z Anią rozmawiałem na balkonie. 

Aniu, u Ciebie było podobnie?  W pewnym momencie poczułaś, że chcesz spróbować swoich sił w programie? Może ktoś namawiał Cię do udziału w programie? 

Ania Woźniak: Ja tak naprawdę takie myśli miałam dopiero pod koniec programu. Pomyślałam, że możemy razem wrócić i tworzyć swoje szczęśliwe życie. 

Jakie były Wasze inne oczekiwania wobec programu?

Ania Woźniak: Oprócz znaleznia drugiej połówki, ważne było też poznanie nowych osób, przeżycie nowej przygody, ale też zmiana życia po programie. 

W jakim stopniu po programie to Wasze życie się zmieniło?

Włodek Troszyn: Można powiedzieć, że nasze życie zmieniło się o 180°. Mamy siebie, dlatego i tak wygraliśmy ten program. To, jak ludzie teraz na nas spoglądają, też się zmieniło. Jesteśmy bardziej rozpoznawalni, ludzie do nas podchodzą, robią sobie z nami zdjęcia, przybijają piątki, witają się z nami.

Lubicie taki feedback?

Ania Woźniak: Tak, to bardzo miłe. Nasze życie zmieniło się też pod kątem zawodowym, bo wcześniej nie byliśmy influencerami, więcej ludzi wie teraz, co się u nas dzieje, nasze życie jest bardziej medialne. To coś nowego. 

Jak wspominacie swój pierwszy dzień na Wyspie Miłości? Co było dla Was największym zaskoczeniem?

Ania Woźniak: Dla mnie największym zaskoczeniem było, że Włodek wpadł mi w oko. (Śmiech.) 

Włodek Troszyn: Na początku zaskoczyła mnie ilość kamer, ale w połowie pierwszego dnia całkowicie o nich zapomniałem. 

Na przestrzeni odcinków Wasza relacja ewoluowała, choć nie zabrakło też takich trudniejszych momentów. Jak patrzycie na to z perspektywy czasu? 
















fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Ania Woźniak: Gdybym mogła cofnąć czas, pewnymi sytuacjami inaczej bym pokierowała, ale uważam, że wszystko czegoś uczy. Cieszę się, że jestem w tym miejscu i możemy tę relację kontynuować. 

Włodek Troszyn: Zgadzam się. Wszystko czegoś uczy. W życiu codziennym również zdarzają się zawahania, rozmyślania. Nikt nikogo nie udawał. 

Jak przyzwyczajaliście się do obecności kamery? To było Wasze pierwsze zetknięcie z nią w przypadku Was obu, prawda?

Ania Woźniak: Dla mnie był to całkiem przyjemny debiut. Fajne doświaczenie.

Włodek Troszyn: Dla mnie również.

Czy teraz, kiedy już wiecie, "z czym to się je", poszlibyście do innego programu o formule reality show? Polecilibyście przeżycie tej przygody znajomym?

Ania Woźniak: Tak. Gdyby była taka okazja, chętnie poszłabym do jakiegoś programu. Już nie randkowego, bo nie mam takiej potrzeby, ale może coś podobnego, do Ninja Warrior? Lubię wyzwania. (Śmiech.) Polecam. Jeśli ktoś chce zmienić swoje życie i przy okazji zrobić coś niecodziennego, to jest to ku temu znakomita okazja. 

Co myślicie o przeniesieniu emisji programu z Polsatu do Czwórki? 

Włodek Troszyn: Nie mam zdania.

Ania Woźniak: Jeśli miało to pozytywnie wpłynąć na Czwórkę, to chyba się udało. (Śmiech.) 

Czy zanim każdy z Was zdecydował się na udział w "Love Island", oglądaliście inne programy, które mają na celu łączenie w pary?

Ania Woźniak: Oglądałam tylko „Love Island“, formuła programu „Hotel Paradise“ nie do końca mi odpowiada. 

Zastanawialiście się kiedykolwiek, czy gdyby nie udział w programie, mielibyście szansę się poznać?

Włodek Troszyn: Doszliśmy do wniosku, że nie mielibyśmy szansy się poznać. Ja mieszkałem pod Warszawą, Ania pochodzi z Kielc. Dzieliło nas ponad 200 km. Program zagrał na plus. (Śmiech.) 

Połączył Was program, a teraz łączy Was również zamiłowanie do sportu, fitnessu, ekologii i zdrowego stylu życia. Wielu z nas ma problem z regularnymi treningami. Nie od dziś wiadomo, że nie trzeba robić ich na siłowni, ćwiczyć można też w domu. Jaki jest Wasz sposób na motywację i nie odpuszczanie treningów?

Włodek Troszyn: Motywacja jest czymś, co pozwala nam zacząć, zlepszyć nawyki, pozwala nam w tym wszystkim wytrwać. Motywacją dla nas może być np. to, że chcemy zmienić coś w swoim życiu. Kiedy chcemy lepiej wyglądać, idziemy na siłownię. Wtedy wchodzi nawyk, konsekwencja, determinacja, dążymy dzięki tym czynnikom do celu. 

Ania Woźniak: Mam podobnie. Czasem chcę coś zmienić w swojej sylwetce, by wyglądała lepiej. Nie zawsze się to udaje, bo jest to trudna droga, ale kiedy mam swój cel, napędza mnie do działania. 

Wspoólne treningi dają Wam dużo frajdy, prawda? Razem zawsze raźniej. Jesteście propagatorami treningów i zdrowego stylu życia. Co jest taką myślą przewodnią spotkań, na których w kontekście treningów i zdrowego stylu przekazujecie?

Włodek Troszyn: Mówimy o zdrowym trybie życia, zdrowych nawykach, o tym, jak zdobyć się na to, by przełamać w sobie strach, kiedy boimy się pójść na siłownię. 

Jak to zrobić?

Włodek Troszyn: Trzeba zwiększyć pewność siebie. Motywować dobrym słowem, pokazać ćwiczenia i to, jak je poprawnie wykonywać. Kiedy konsekwetnie zaczynamy działać, chce nam się bardziej dążyć do określonego celu. 

Ania Woźniak: Ważne jest też zapewnienie podopiecznemu ciepłej i miłej atmosfery, by poczuł się pewniej i swobodniej. 

Najbliższe plany. 

Włodek Troszyn: Chcemy bardziej zaangażować się w kręcenie treningów i porad dietetycznych. 

Ania Woźniak: Chcemy jeszcze większy nacisk kłaść na sport i na to, co robimy. Życie prywatne z tym wszystkim się przeplata, więc też go czasem pokazujemy. Chcemy dalej motywować innych. 

poniedziałek, 8 maja 2023

Jacek Kałucki o książce „Sekrety zza kulis“ [WYWIAD]

 Jacek Kałucki o książce „Sekrety zza kulis“ [WYWIAD]













fot. zdjęcie nadesłane

Z Panem Jackiem spotkałam się podczas mojego pobytu w Warszawie. Rozmawialiśmy przede wszystkim o książce „Sekrety zza kulis“, wydanej przez Wydawnictwo Moc Media. Jacek Kałucki odniósł się do kilku zamieszczonych w książce anegdot, ale opowiedział też te, związane z jego rolą w serialu „Barwy szczęścia“, w którym od 2007 roku gra Krzysztofa Jaworskiego, który jak sam przyznaje, jest postacią nieco kontrowersyjną.

Aktor teatralny, filmowy i dubbingowy, reżyser, felietonista, kabareciarz oraz autor tekstów i sztuk teatralnych, ale w chwili obecnej, przede wszystkim autor książki "Sekrety zza kulis" wydanej przez Wydawnictwo Moc Media. Stwierdził Pan ostatnio, że na debiut nigdy nie jest za późno.

Oczywiście, że tak. Jak to powiedział Dan Brown w „Cyfrowej twierdzy“; „Wszystko jest możliwe. Niemożliwe wymaga po prostu więcej czasu“ i to jest prawda. Wydaje mi się, że bardzo wiele rzeczy dzieje się za sprawą przypadku. Ja wierzę w przypadki.

Czy chce Pan zatem powiedzieć, że wydanie „Sekretów zza kulis“ jest formą pewnego rodzaju przypadku?

Poniekąd. Nie było tak, że od dłuższego czasu ślęczałem pod lipą i marzyłem, by napisać książkę. Wprawdzie coś mnie kusiło, coś mi się kołatało w głowie oraz wiele osób mnie do tego namawiało…

Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że do napisania i wydania "Sekretów zza kulis" przyczyniły się namowy koleżeństwa. Ale gdyby miał Pan wskazać jedną osobę, która podczas całego procesu twórczego była dla Pana największym wsparciem, to kogo mógłby Pan wskazać?

Macieja Wojtyszkę, który jest dla mnie autorytetem. Jest doskonałym dramaturgiem, reżyserem, a przede wszystkim wspaniałym człowiekiem. Miałem przyjemność zagrać w dwóch serialach w jego reżyserii: “Pensjonat Pod Różą” i “Doręczyciel” oraz filmie fabularnym „Ogród Luizy“, który jest nie tylko piękny, ale także i mądry. Reżyserował także moją jednoaktówkę „Za lepsze czasy” w której grałem z Markiem Siudymem.

Kiedy książka była już gotowa, postawiłem jeden warunek. Mianowicie, aby przedmowę do niej napisał właśnie Maciej. Nie chciałem, aby moje pisanie składało się z różnych anegdot ułożonych „od sasa do lasa“, jakich już kilka wydano wcześniej. Znalazłem pomysł, ale nikomu o nim nie mówiłem. Pomyślałem sobie, że kiedy wyślę tekst Maćkowi, to on prawdopodobnie moją koncepcję zauważy. Pomysł co prawda nie był odkrywczy, ale prosty i jak najczęściej bywa najlepszy. Po kilku dniach przysłał mi przedmowę, notabene tą samą która obecnie znajduje się w książce...















fot. zdjęcie nadesłane

A gdyby Pana koncepcja nie została zauważona przez Macieja Wojtyszkę, książka mogłaby nie ujrzeć światła dziennego?

Być może… ale na pewno nie w tej formie. Jest tam jedno zdanie, które ucieszyło mnie najbardziej i było właśnie moim tajnym kluczem: “Jacek snuje wspomnienia, które zamieniają się w anegdoty, i opowiada anegdoty, które są wspomnieniami”. Pamiętam, że był to moment, w którym wiedziałem, że książkę oddam do druku, gdyż mój zamysł był czytelny.

Nie jest to biografia i nie jet to książka o mnie. Wprawdzie kilka zakulisowych epizodów ze swojego życia przemyciłem, ale głównymi bohaterami są Wielcy naszej kultury, których miałem zaszczyt poznać a z niektórymi nawet pracować. Zachowałem w niej jedynie chronologię moich przygód i zdarzeń począwszy od lat najmłodszych.

Gdyby nie pandemia, książka mogłaby nie powstać?

To prawda. Ale zacznę od początku… Nie byłem fanem Facebooka. Jestem tak skonstruowany, że szanuję swoją, ale też czyjąś prywatność. Nie należę do ludzi wścibskich, ale zarazem jestem postrzegany (i słusznie) jako człek towarzyski. I nagle wybuchła pandemia. Byliśmy odcięci od świata do tego stopnia, że nie było można wejść nawet do lasu – o teatrach, kinach, pubach czy restauracjach nie wspomnę. Było mi z tym źle, czułem się jakbym był zamknięty w klatce! Wtedy moja córka przekonała mnie do założenia profilu na portalu społecznościowym, aby w jakiś sposób być w stałym kontakcie z przyjaciółmi, znajomymi i mimo wszystko uczestniczyć w różnych wydarzeniach. Na Facebooku pojawiały się wspominki o ludziach, których znałem i bardzo ceniłem. Ukazywało się to przy konkretnych okazjach, takich jak np. premiery, daty urodzin czy zgonów, różnych rocznic… I tu stwierdziłem, że ja również mam takie wspomnienia. Chciałem je ocalić od zapomnienia. By tak się stało, napisałem najpierw jedną opowiastkę i drżącą ręką kliknąłem – Enter. Potem kolejną... i stała się rzecz dla mnie zaskakująca! Miałem mnóstwo polubień, komentarzy, wiadomości i telefonów od przyjaciół, którzy namawiali mnie, żebym pisał następne. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka, Adrianna Godlewska-Młynarska i kategorycznie zakomunikowała, że muszę siąść na tyłku i to wszystko złożyć w jakąś większą całość.

Wszystkie wydarzenia, anegdoty, a nawet dialogi, które znalazły się w książce, spisane są z zegarmistrzowską wręcz precyzją. Skoro nie prowadził Pan nigdy żadnego pamiętnika, ani nie przyczepiał nigdzie kolorowych fiszek z hasłami, to jak Pan tego dokonał?

Wielu ludzi mnie o to pyta. Kiedyś robiłem sobie podśmiechujki z mojego teścia. Śmiałem się, że nie pamiętał, co jadł wczoraj na obiad, a pamiętał, co działo się pięćdziesiąt lat temu – z detalami! Powiedział mi wtedy, że dożyję takiego wieku, kiedy będę miał podobnie. Miał rację.

Oczywiście, by być uczciwym, przy niektórych zdarzeniach musiałem podeprzeć się źródłami. Tak było np. w przypadku obsady niektórych filmów, czy w kompletowaniu listy wykonawców koncertu np. w Opolu.

Oczywistym jest, że przedstawione w książce dialogi nie są 1:1. Ale puenta dialogu jest taka, jaka była w oryginale. Zachowałem charakterystyczne zwroty jak np. „rozumiesz mnie“ Zdzisława Maklakiewicza, czy pewne wulgaryzmy, które w ustach Jana Himilsbacha musiały się pojawić. Pomijając Janka, poznałem jeszcze dwie takie osoby – Kalinę Jędrusik i Witolda Grucę, którzy używali przekleństw nie rażąc uszu słuchacza. Były one barwnym i adekwatnym dopełnieniem tego, co opowiadali.

Kiedy Pan czytał anegdoty napisane przez innych, często znajdował Pan w nich liczne przekłamania. Łatwo przekroczyć tę granicę, w której opowiedziana anegdota przestaje nią być i zaczyna być konfabulacją?

Istotnie, to mnie drażniło. Kiedyś usłyszałem anegdotę, najprawdopodobniej o sobie. Była ona już tak zniekształcona i udziwniona, że nie mogłem tego słuchać. Wypaczała sens oraz zupełnie w innym świetle pokazywała uczestników zdarzenia. Takie sytuacje sprowokowały mnie do tego, by opowiedzieć tylko te historie, w których sam uczestniczyłem lub słyszałem je od głównego bohatera.

Wśród wielu innych historii, przytoczył Pan anegdotę, która dotyczyła nieodżałowanej Ireny Kwiatkowskiej. Choć początki Państwa znajomości nie należały do łatwych, lody w pewnym momencie zostały przełamane. Proszę opowiedzieć coś więcej.

















fot. okładka książki "Sekrety zza kulis"

Pani Irenka, to była moja miłość. Pracowałem z nią w Teatrze Nowym i graliśmy razem w kilku sztukach. Najbardziej jednak zżyliśmy się podczas realizacji komedii „Ogłoszenie matrymonialne”. Sztuka grana była w teatrze a później jeździliśmy z nią po całej Polsce. Kwiatkowska była cudowną kobietą i wielką artystką. W ogóle książka miała mieć tytuł; „Zejdź mi z ócz!“, czyli tak, jak nazwany jest jeden z rozdziałów, w którym opisuję pewną historię związaną z Panią Ireną właśnie. W momencie, kiedy to zdarzenie miało miejsce (nie chcę go ujawniać, bo opis jest w książce), modliłem się do Boga, by ziemia się rozstąpiła i bym się pod nią zapadł, ale najczęściej w takich sytuacjach, ziemia nie chce się rozstąpić – cholera!

Zdradźmy trochę więcej szczegółów odnośnie procesu wydania i tytułu książki.

Dzięki Facebookowi w czasie pandemii zawarłem znajomość z Sylwią Chrabałowską. Przysłała mi zaproszenie do grona znajomych. Sprawdziłem jej profil i doczytałem, że jest założycielką Wydawnictwa Moc Media. Napisałem do niej, że być może będę miał pewną propozycję. Przyznałem, że napisałem książkę, którą chcę wydać i wysłałem jej tekst. Po kilku dniach krótko mi odpowiedziała: “Wchodzę w to!” Spotkaliśmy się na kawie, omówiliśmy szczegóły i tak właśnie doszło do współpracy z Wydawnictwem Moc Media.

W oryginale książka miała nosić tytuł „Najciekawsze są kulisy“. Felietony, które pisałem do kwartalnika dla Sceny Polskiej w Holandii, tak właśnie się nazywały.

Kiedy ukończyłem ją, odbyło się zebranie z udziałem grafików, na którym debatowaliśmy, jak wyraz „najciekawsze“ umieścić na okładce. Nijak to słowo się nie mieściło i burzyło konstrukcję projektu. Sylwia - szefowa wspomnianego Wydawnictwa zaproponowała, by ten tytuł zmienić. Stwierdziłem, że jeśli znajdzie synonim korespondujący z treścią książki, będę za. Rozpisaliśmy konkurs. Każdy, włącznie ze mną, spisał swoje propozycje. Finalnie zostały trzy tytuły, wśród nich „Sekrety zza kulis“. Było głosowanie, w którym ja się od głosu wstrzymałem, ale głosami bodajże 4:1 wygrały właśnie „Sekrety…“.

Przygód, anegdot i opowieści było tyle, że nie sposób powiedzieć coś o każdej, ale gdyby miał Pan wybrać swoją ulubioną historię ze wszystkich opublikowanych, na którą mogłoby paść? Czy można tak to w ogóle rozgraniczyć?

Trudne pytanie, bo to wszystko “moje dzieci”. Ale najbardziej chyba lubię anegdotę z Panią Ireną Kwiatkowską w roli głównej i z tym jej charakterystycznym: „Zejdź mi z ócz!“.

Od 2007 roku w serialu "Barwy szczęścia" wciela się Pan w Krzysztofa Jaworskiego, który jest postacią dość kontrowersyjną. „Krzysztof” również bywa często bohaterem wielu anegdot i zabawnych historii. Czy ma Pan wśród nich swoją ulubioną? Czego dotyczy?

Nieprawdopodobne jest to, jak ludzie utożsamiają postać graną przez aktora z jego życiem prywatnym. Niestety są tacy, którzy odbierają mnie nie jako Jacka Kałuckiego, ale Krzysztofa Jaworskiego. W prawdzie do tego jestem trochę przyzwyczajony, gdyż wiele lat temu kreowałem w popularnym programie dla dzieci postać „Docenta Doświadczalskiego”. Wtedy byłem rozpoznawalny – głównie przez dzieciarnie, jako „docent”, „Doświadczalski” a czasem nawet... „Kulfon”!

Ale wróćmy do „Barw...” Kiedyś na skwerze zobaczyłem wiekową panią, która szła na spacer z pieskiem. Przechodziła koło mnie i…splunęła, dodatkowo pytając, czy mi nie wstyd?! Przyszedłem do domu i opowiedziałem żonie o całej sytuacji. Włączyłem telewizor, bo leciała akurat powtórka „Barw szczęścia“ i okazało się, że we wczorajszej emisji był odcinek, w którym Dominika (w tej roli Karolina Chapko, przyp. red.), grała rolę „ekskluzywnej panienki do towarzystwa”. Chciała jak najszybciej uzbierać pieniądze na operację ojca. Jaworski odkrywszy ów proceder, postanowił to wykorzystać.

No i wszystko się wyjaśniło!

Grający przez wiele lat w "Na dobre i na złe" Artur Żmijewski, był wielokrotnie pytany przez osoby spotkane w różnych sytuacjach o to, dlaczego nie udziela pomocy ludziom poszkodowanym w wypadkach.

To autentyk. Podobnie miała Małgosia Foremniak. Niesamowite jest to, że są ludzie, którzy naprawdę wierzą, że np. Andrzej Grabowski mieszka we Wrocławiu na Ćwiartki ¾ i pije na okrągło Mocnego Fulla niczym Ferdek Kiepski.

Uważam, że jeśli ktoś nie rozróżnia rzeczywistości od fikcji, to jest to bardzo niebezpieczna przypadłość, kwalifikująca się raczej do leczenia.

Tak więc już wiemy, że Panu też zdarzają się sytuacje, w których mylony jest z graną przez siebie postacią.

Powiem szczerze, że ostatnio często mi się to zdarza. Na szczęście Jaworski przechodzi obecnie pozytywną metamorfozę. Ludzie przeważnie fajnie reagują.

Czy będzie druga część „Sekretów“?

Z tym samym pytaniem zadzwonił do mnie Piotr Fronczewski i powiedziałem mu, że „Sekrety 2“ będą, kiedy zostanie nakręcony „Rambo 62“. Ale mówiąc poważnie nie będę się zarzekał. Kiedy napisałem pierwszą jednoaktówkę „Jakoś to będzie”, myślałem że to była tylko jednorazowa, literacka przygoda. A później – głównie za sprawą widzów, pojawiła się kontynuacja i powstały kolejne dramaty: „Będzie tylko lepiej”, „Za lepsze czasy” i leżąca szufladzie... czwarta.

I tym pozytywnym akcentem zapraszając do lektury mojej książki „Sekrety za kulis”, zakończmy to miłe spotkanie.