wtorek, 28 czerwca 2022

Paweł Góral: "Zawsze wybieram to, co sprawia mi radość"

 Paweł Góral: "Zawsze wybieram to, co sprawia mi radość"
















fot. zdjęcie nadesłane

Z Pawłem Góralem miałam okazję rozmawiać w Jastrzębiu-Zdroju. Choć okazją do spotkania był spektakl "Wieczór Panieński Plus", rozmawialiśmy na wiele tematów. Rozmawialiśmy o życiowych wartościach, pozytywnym nastawieniu, które ułatwia życie oraz o jego singlu "Jestem tu i teraz". Opowiedział też o tym, czym jest dla niego ten tytułowy zwrot i czy można sobie na takie "bycie" pozwolić niezależnie od okoliczności.

Już na pierwszy rzut oka sprawiasz wrażenie osoby niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Czy taka postawa pomaga Ci w tej niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Uważam, że ta postawa bardzo mi pomaga. Pozwala cały czas mieć nadzieję i wierzyć, że to, co dzieje się teraz w Europie, niebawem się skończy. Pozytywne nastawienie sprawia, że łatwiej radzę sobie z codziennością, niezależnie od tego, co akurat dzieje się w moim życiu.  

"Zawsze być, nad mieć". To słowa, które jako pierwsze wyświetliły mi się na Twojej stronie internetowej, kiedy po raz pierwszy przygotowywałam się do naszej rozmowy. Rozwiń tę myśl.

Niezależnie od tego, czy moje wybory dotyczą codzienności, czy życia zawodowego, zawsze wybieram to, co sprawia mi radość. Podobnymi aspektami kieruję się w wyborze osób, z którymi współpracuję. Chcę się dobrze czuć w towarzystwie osób, z którymi spotykam się w pracy i fajnie spędzać z nimi czas. Do podejmowania decyzji nie prowadzą mnie dobra materialne.

Jakimi jeszcze wartościami kierujesz się w życiu?

Tu znowu sprawdza się hasło "być nad mieć", które pojawiło się na początku naszej rozmowy. Ważne jest dla mnie to, by robić rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Nie chcę przymuszać się do czegoś tylko po to, że zarobię na tym pieniądze, a nie sprawia mi to radości.

W prywatnym życiu warto patrzeć na to, która z pasji pozazawodowych. Moja praca jest też oczywiście moją pasją, ale zarabiam nią na życie.

Moim nowym odkryciem jest pływanie na desce SUP. To własnie taka moja pasja pozazawodowa. Nie mogę się doczekać, aż znów ją wyciągnę i będę pływać na jeziorkach. Warto szukać czegoś, co sprawia nam przyjemność na co dzień i czego wyczekujemy, by się temu w pełni oddać. 

Jak to było u Ciebie z aktorstwem? Podobno od początku wiedziałeś, że to jest to.

Tak, wiedziałem o tym od początku. Był to dla mnie oczywisty wybór. Nie pamiętam stricte tego momentu, w którym zdecydowałem się na aktorstwo. 

Spotykamy się w Jastrzębiu przed spektaklem "Wieczór Panieński Plus". Czy jest jakaś myśl przewodnia, która towarzyszy Ci zazwyczaj przed wejściem na scenę?

Moją myślą przewodnią jest za każdym razem to, by dla widza wykonać maksymalnie dobrą robotę. To towarzyszy mi już od czasów, kiedy w Teatrze Roma grałem w musicalu "Mamma Mia". W ciągu dwóch lat wziąłem w tym przedstawieniu udział 565 razy.

Oczywiście przed każdym spektaklem towarzyszy mi chwila skupienia, ale nie mam żadnej mantry. Po prostu myślę o widzu. 

Do obsady dołączyłeś  w marcu. W dublurze z Markiem Kaliszukiem i Stefano Terrazino wcielasz się  w rolę policjanta. Czym różni się od interpretowania go przez Marka i Stefano?

Powiem szczerze, że do końca nie wiem, ponieważ nie widziałem kolegów na scenie. Do dublury przygotowywałem się na podstawie nagrania, ale też staram się w ten sposób na to nie patrzeć. Skupiam się na tym, jak od strony technicznej rozwiązane jest nasze przedstawienie, a nie na konkretnych konstrukcjach postaci w wykonaniu kolegów. 

Grasz też w spektaklu "Czarno to widzę". Obydwie sztuki to komedie. Zgadza się, że to najtrudniejszy gatunek dla aktora?

Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno jednak nie jest tak łatwo, jak się wydaje. Nie jest tak lekko i przyjemnie, jak w odbiorze. (Śmiech.) Komedię trzeba grać na poważnie. Dramat postaci musimy zagrać tak, by był on śmieszny dla widza.

Brałeś udział w 14. edycji programu TTBZ. Co spowodowało, że przyjąłeś tę propozycję?

Przyznam, że zabiegałem o to, by być w tym programie. Sukcesywnie się anonsowałem. Miałem trzy podejścia. Kiedy okazało się, że wybrano mnie do udziału w czternastej edycji, przyjąłem tę informację bez mrugnięcia okiem, z ogromną wdzięcznością.

Co było dla Ciebie największym wyzwaniem tych metamorfoz, a co największą frajdą?

Największą frajdą było dla mnie wcielanie się w postaci starszej daty. Występowałem przecież m.in. jako Violetta Villas. Było to czymś magicznym. I właśnie w harmonogramie nagrywania programu tak wyszło, że to właśnie na wykonanie tej metamorfozy miałem najwięcej czasu. Oglądałem wiele archiwalnych nagrań z Panią Violettą i przyznam, że bardzo mi pomogły.

Mam kilka swoich wykonów z tego programu, do których lubię wracać.

Które to występy?

Oprócz wymienionej Violetty Villas, zalicza się do nich Jason Derulo, Rag'n'Bone Man, Shade i Celiné Dion. Wspominam je z ogromnym sentymentem.

Miałeś w tym programie takie wcielenie, którego chciałeś uniknąć?

Tak, był to Lenny Kravitz. Wydawało mi się, że ma nałożony w studiu dźwiękowym jakiś efekt na swój głos, a ta metaliczność jest u niego bardzo naturalna. Wiedziałem, że choć z głosem zrobię nie wiadomo co, to tego i tak nie osiągnę. 

Na początku roku wydałeś utwór "Jestem tu i teraz" wraz z teledyskiem. Czym jest dla Ciebie tytułowe "tu i teraz"?

Jestem nadproduktywny, jeśli chodzi o myśli. Planów i pomysłów mam milion na sekundę. "Tu i teraz" to dla mnie wychodzenie z głowy, jak najmniej czasu poświęcać rozmyślaniu, ale skupić się na danej chwili. Ważne jest dla mnie wyjście z nadproduktywności umysłowej. Kontakt z naturą pomaga je odnaleźć.

"Bycie online" wciąga. 

W temacie wciągania powiem, że swój dzień zaczynam od scrollowania social mediów. Spędzam w nich jakiś czas. Chciałbym to zmienić. Zawsze trzeba mieć coś do zmiany. Ludzie bez nałogóg nie mają czego rzucić, jak mawia Beata Tyszkiewicz. (Śmiech.) 

Co jest głównym przesłaniem singla?

Głównym przesłaniem mojego singla jest zatapianie się w tym, co dzieje się tu i teraz, niezależnie od wszystkiego.

Skąd pomysł na taką realizację teledysku?

Pomysł pojawił się troszkę z konieczności. Kiedy jechałem na wakacje postanowiłem, że sam go zrealizuję. Zrobiłem to pod pseudonimem Timmy Rentzima, do czego mogę się już przyznać. (Śmiech.) Wszystko zrobiłem sam. Teledysk nie jest jakiś tam turbo-profesjonalny, ale od początku do końca jest mój.

Czy utwór był jednorazową przygodą, czy jest zapowiedzią czegoś więcej?

Mam nadzieję, że nie była to jednorazowa przygoda.

Najbliższe plany. 

Zapraszam do Pałacu w Wilanowie, gdzie  gramy przez cały lipiec "Sen nocy letniej" w reż. Jona Weisbergera. Trwają próby. Wszystko odbywa się w ramach cyklu "Szekspir w parku".

Natalia Jędruś: "Wybór aktorstwa był dla mnie wolnością"

 Natalia Jędruś: "Wybór aktorstwa był dla mnie wolnością"

























fot. zdjęcie nadesłane

Z Natalią Jędruś spotkałam się podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie.

Jak sama przyznaje, aktorstwo wybrała z wielu powodów. Jeden z nich był dość prozaiczny, albowiem nie wiedziała, co chce robić w życiu. 

Rozmawiamy też o serialu "Bunt", w którym wciela się w Różę, ale też o żałobie, na której skupiała się w ramach pracy nad rolą. 

Aktorka młodego pokolenia przyznaje, że czasami spotyka się z hejtem, ale w internecie zdobywa nowe umiejętności. 

Dużo jest zawodów na "A". (Śmiech.) Co spowodowało, że wybrałaś akurat aktorstwo?

Pierwszym powodem było to, że nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Aktorstwo wydawało mi się całkiem ciekawe, chociaż było dla mnie jedną wielką niewiadomą. Myślę, że zadecydowało przede wszystkim przeczucie, że nie odnajduję się w monotonnej pracy. 

W jednym z ostatnich wywiadów stanowczo stwierdziłaś, że wybór aktorstwa nie był u Ciebie oznaką buntu, ale wyborem wolności. Rozwiń tę myśl.

Tak. Wybór aktorstwa zdecydowanie był dla mnie wolnością. Z żadnej strony nie odczuwałam presji. Miałam pełną dowolność wyboru. Podążyłam za głosem serca. Chociaż wiedziałam, że egzaminy są trudne i niewiele osób się dostaje, nie złożyłam papierów na żadną inną uczelnię.

Byłaś pewna, że się dostaniesz?

Zupełnie nie. Mocno wątpiłam w to, że się dostanę, a jednocześnie nie miałam żadnego wyjścia awaryjnego. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, śmieję się z własnej naiwności. (Śmiech.)



























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

 Jak dochodziłaś do tej decyzji? Czy już od najmłodszych lat przejawiałaś zainteresowanie tym zawodem? 

Występy od małego były mi bliskie. Miałam wtedy wspaniałą przewodniczkę, moją mamę. W Liceum koleżanka Marta powiedziała mi, że chodzi do weekendowej szkoły, która przygotowuje do egzaminów wstępnych na studia aktorskie. Stwierdziłam, że chcę tego spróbować. W ten sposób dostałam się do Art-Play, studia aktorskiego w Katowicach. 

Miałaś jeszcze inne pomysły na siebie? Opowiedz o tych najciekawszych.

Nie wiedziałam, co chcę robić. Wiele dziedzin mnie interesowało, ale żadna na tyle, by iść w tym kierunku. 

Pomysły pomysłami, a życie swoje. (Śmiech.) Aktywna w zawodzie jesteś od 2017 roku, ale tak naprawdę najbardziej znaczną rolę w swoim dotychczasowym dorobku artystycznym odgrywasz właśnie teraz. Mowa oczywiście o serialu "Bunt". Na co najczęściej buntujesz się w dzisiejszych czasach?

To trudne pytanie. Ostatnimi czasy nie ma we mnie zgody na to, co dzieje się na świecie. Bardzo mnie to boli. Mój bunt przyjmuje formę tego, że mogę pomagać. Tylko tyle i aż tyle.  


























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Czy w ramach pracy nad rolą poznawaliście prawdziwe historie tzw. "trudnej młodzieży"? Czy sama zgłębiasz ten temat? Co najbardziej Cię w nim porusza?

W ramach przygotowania do roli każdy z nas robił swego rodzaju badania. Ja przede wszystkim skupiłam się na żałobie, bo widz poznaje Rożę w szczególnie trudnym momencie jej życia. I właśnie na żałobie oparłam budowanie postaci. Utrata najbliższych jest niezwykle trudna dla dorosłych, a co dopiero dla młodych którzy, dopiero poznają siebie. 

To rodzaj buntu na to, co stało się z Majką.

Tak. Moja bohaterka ma też w sobie niezgodę na trakatowanie uczuć nastalotków jako mniej wartościowych, niż uczucia dorosłych. 

Z perspektywy widza, wyczuwam w Waszym serialu dwa przesłania - że każdy jest ważny i potrzebny oraz że nie zawsze nasze losy zależą wyłącznie od nas, ale w każdej chwili możemy o siebie zawalczyć. Zgadzasz się z tymi stwierdzeniami? Czy inni widzowie odbierają to w podobny sposób?

Wiem, że świat jest nieraz okrutny. Zdaje sobie sprawę, że wiele rzeczy dzieje się poza naszym zasięgiem. Jestem jednak głęboko przekonana, że to własnie decyzje, które podejmujemy, kierują naszym życiem. Każda podjęta walka ma sens.

Jeśli chodzi o reakcje widzów, popruszyła mnie wiadomość od pewnej dziewczyny. W bardzo prostych słowach dotknęła sedna sprawy. Napisała, że oglądając nasz serial, uczy się, jakie decyzje podejmować, a jakich nie. 



























fot. Fotografia Małgorzata Wielicka

Była to dziewczyna z podobnego ośrodka jak ten, o którym opowiadacie?

Nie wiem, tego nie napisała.

Wcielasz się w Różę, dziewczynę, która tak naprawdę trafia do ośrodka tylko po to, by odkryć tajemnicę śmierci Majki, z którą jak się okazuje, nie łączyła jej tylko zwykła przyjaźń...

Róża jest pogubiona i skrzywdzona. Przez to, że jest bardzo młoda, nie ma jeszcze pancerza, który mógłby ją choć trochę ochronić. To co do tej pory spotkało ją w życiu sprawia, że wielokrotnie zachowuje się w okrótny i bezlitosny sposób nawet wobec najbliższych. 

Do ośrodka trafiła pod przykrywką tego, że spaliła samochód. 

Tak, to było celowe działanie. Zrobiła to po to, by odkryć prawdę. Dowiedziec się, co tak naprawdę stało się z Majką. 

Kolorowa, jeansowa kurtka i skrzypce, które są znakami rozpoznawczym Twojej bohaterki też nie pojawiają się tam przez przypadek...opowiedz coś o tych "gadżetach".

Kurtka jest prezentem od Majki. Są w niej zapisne ich wszystkie wspólne chwile. To jedyna pamiątka, jaką po niej ma. Kiedy w pierwszych odcinkach zostaje pocięta, otrzymuje najgorszy cios.

Skrzypce są tym elementem, który połączył te dwie postaci. Dziewczyny spotkały się w szkole muzycznej. 

No właśnie, Majka i Róża świetnie grają na skrzypcach. Czy wiarygodne wcielanie się w Twoją postać wymaga od Ciebie opanowania gry na tym instrumencie?

(Śmiech.) Niestety, tak. To arcytrudne zadanie. Rzeczywiście, moje lekcje skrzypiec są strasznym rzępoleniem. (Śmiech.) Nie łudzę się nawet, że kiedyś nauczę się grać, bo do tego potrzeba wielu lat ciężkiej harówki. Osoby, które grają na skrzypcach wykonują kawał dobrej roboty. Podziwiam ich z całego serca. Teraz wiem, jakie to trudne. 

Czego, oprócz gry na skrzypcach uczysz się jeszcze na planie?

To mój pierwszy tak długi projekt. Wspaniałe jest obserwować ludzi, z którymi pracuję. Od prawie roku widzę naprawdę często. Były takie miesiące, że z ekipą widziałam się znacznie częściej niż z moim narzeczonym. Mam dużo szcześcia, bo pracuję ze wspaniałymi aktorami. Lubię ich podglądać jak sobie radzą z różnymi zadaniami. 





















fot. zdjęcie nadesłane - Natalia Jędruś jako Róża w serialu "Bunt". 

Nie tylko w serialu, ale również chociażby w relacjach, które pojawiają się w social mediach widać, że jesteście bardzo zgraną paczką. Lubicie spotykać się również poza planem?

To wielka zasługa reżyser castingu Violi Borcuch, która tak nas podobierała, że świetnie się dogadujemy. Ostatnio Maciek Kosiacki, nasz serialowy Jajko powiedział, że chciałby nas poznać jeszcze raz. Śmiało mogę powiedzieć, że podpisuję pod tymi słowami. 

Ilość czasu, którą mogę poświęcić na inne projekty jest mocno okrojona, ale udało mi się w tym czasie zagrać w filmie "Prawda", w reżyserii Łukasza Karwowskiego. 

Opowiedz coś więcej. 

To film, który opiera się na improwizacji. Było to dla mnie wyjątkowe doświadczenie. Jestem bardzo ciekawa jaki będzie efekt końcowy.  

W jakich sferach improwizowałaś?

W każdej. (Śmiech.) Założenia mieliśmy bardzo ogólne, natomiast jak się potoczy scena, jakie słowa padną, a przede wszystkim do czego nas doprowadzi, okazywało się podczas ujęcia. Wielkie brawa dla operatorów, którzy musieli wykazywać się niezwykłą czujnością i profesjonalizmem. 

Jesteś bardzo aktywna w social mediach. Czym najbardziej lubisz się dzielić?

Nie wiem, czy jestem aż tak aktywna. (Śmiech.) Od zawsze towarzyszył mi dość duży dystans, nigdy do końca nie czułam, że media społecznościowe to mój świat. Jeśli już się uaktywniam to przede wszystkim lubię dzielić się zawodowymi sprawami.

Czego poszukujesz w sieci?

Szeroko pojętej inspiracji. Zwłaszcza jeśli chodzi o naukę nowych umiejętności. 

Jakich? 

Za pośrednictwem internetu nauczyłam się już tworzyć kosmetyki, robić na szydełku i na drutach, pleść makramy. 

Czy powyższe aktywności bywają Twoją rozrywką między zdjęciami?

Oczywiście. Śmiejemy się, że praca aktora polega przede wszystkim na czekaniu, więc pomiędzy ujęciami wydziergałam już pierwszy szalik. (Śmiech.) 

Trafił do kogoś z ekipy serialu? (Śmiech.)

Nie, podarowałam go mojemu narzeczonemu.






























fot. zdjęcie nadesłane

Internet niesie za sobą również zagrożenia, takie jak np. hejt. Czy przyszło Ci się z nim kiedyś mierzyć?

Jestem szczęściarą, bo zanim na ekranach telewizorów pojawił się "Bunt", to nie kojarzę takich sytuacji. Przyznam, że po emisji serialu zaczęły się pojawiać nieprzyjemne wiadomości.

Na hejt można się uodpornić?

Obawiam się, że tak. Kiedy takie rzeczy czytałam na początku, a nie byłam jeszcze na to gotowa, to sprawiały mi ból. Teraz uczę się, że to nie chodzi o mnie. Problem jest w osobach, które hejtują. 

Czy Twoim zdaniem jest to zjawisko, któremu można w jakiś sposób zapobiec?

Zapobiec może temu edukacja od najmłodszych lat. Dzieciaki coraz wcześniej wchodzą do internetu, więc powinny wiedzieć, co to znaczy być oprawcą i skrzywdzonym, i jakie idą za tym konsekwencje. To podstawa. Bez tego nie osiągniemy nic. 


Adam Woronowicz: "Lubię, kiedy opowiadana historia mnie porywa. W kinie zapominam o bożym świecie"

 Adam Woronowicz: "Lubię, kiedy opowiadana historia mnie porywa. W kinie zapominam o bożym świecie"

























fot. zdjęcie nadesłane

Podczas 24. Przeglądu Filmowego Kino na Granicy red. Mariola Morcinková miała przyjemność rozmawiać z Adamem Woronowiczem, aktorem, króry na Festiwalu reprezentował dwa filmy ze swoim udziałem. Pierwszym była "Zupa nic", a drugim "Moje wspaniałe życie".

O Cieszynie, czasach PPLu, kreowaniu życia na lepsze i braku potrzeby pokazywania swojego życia w sieci. 

"Zupa nic" jest filmem, którego akcja osadzona jest w czasach PRL-u. Jakie są pierwsze trzy skojarzenia, które przychodzą Panu na myśl, kiedy myśli o tamtych czasach?

Pierwszym moim skojarzeniem jest dzieciństwo. W PRL-u urodziłem się i dorastałem. Doskonale pamiętam tamtą epokę. 

 Jakby Pan to określił -  film jest raczej pocztówką z tamtych czasów, czy bardziej opowieścią o rodzinnych relacjach?

Reżyser tego filmu, Kinga Dębska próbuje opowiedzieć swoją osobistą historię. Wielokrotnie powtarza, że chciała wrócić do czasów dzieciństwa i poszukać czegoś jasnego, co stało u początku jej drogi. To nie jest cofnięcie się w historii do filmu "Moje córki krowy". To historia niezależna od tamtej, ale podeszła do niej z dużym sentymentem. 

Na pewno relacje rodzinne są jednym z podstawowych fundamentów tej produkcji. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem? Proszę tę myśl rozwinąć.

Myślę, że relacje rodzinne faktycznie są tutaj fundamentem. To historia o rodzinie. 

Tu pokazujecie, że mimo przeciwności, warto iść dalej. W dzisiejszych czasach łatwiej przychodzi nam tzw. "wymiksowanie się" z mało wygodnych sytuacji. Kiedyś tak nie było, prawda?

Dokładnie, reczywiście. Ludzie kiedyś byli ze sobą na dobre i na złe, choć nie reklamujemy tutaj żadnego serialu. (Śmiech.)Różne wydarzenia, które się działy i są pokazywane w filmie, choć tam patrzymy na nie trochę z przymrużeniem oka, to widzimy, że nie jedna z nich powodowała łzę, wzruszenie lub skrajne emocje. Mimo wszystko ludzie ze sobą trwali, przechodzili dalej, szli do przodu, kochali się. Rzeczy raczej się reperowało, niż wyrzucało na śmietnik.

Postać grana przez Pana wcale nie jest tak jednoznaczna, jak mogłoby się wydawać. Co w budowaniu tej roli było dla Pana szczególnym wyzwaniem, a co przysporzyło Panu najwięcej frajdy?

Odpowiadając na to pytanie od końca, najwięcej frajdy sprawiło mi spotkanie z Kingą Preis, Ewą Wiśniewską i ze wspaniałymi filmowymi córeczkami, Alicją Warchocką i Basią Papis. To była ogromna frajda. Bawienie się tymi wszystkimi sytuacjami, scenariusz z napisaną przez Kingę historią. Wkładaliśmy w to wszystko siebie. Czerpaliśmy z tego wiele przyjemności. Myślę, że chemia, która się między nami wytworzyła, była wartością dodaną.

W rolach córek Pana bohatera i wcielającej się w Elżbietę Kingi Preis możemy zobaczyć debiutujące na szklanym ekranie aktorki dziecięce - Alę Warchocką i Basię Papis. Czy na planie rozmawialiście o tamtejszych realiach?

Trudność opowiedzenia jak było, spoczywała tutaj na Kindze. Była to próba, ponieważ trudno opowiedzieć wydarzenia, które są dzisiaj wyłącznie wspomnieniem. Próby kompatanctwa, czyli takiego opowiadania "a za naszych czasów..." zawieszaliśmy na kołku. To nie było potrzebne. 

Co najbardziej interesowało dziewczyny, jeżeli chodzi o PRL?

 Interesowały się tym na swój sposób, ale kiedy zobaczyły zabwki, zostały rozproszone. (Śmiech.) 

Drugim filmem, z którym przyjechał Pan do Cieszyna jest "Moje wspaniałe życie", w którym wciela się Pan w rolę Maćka. Co opowie Pan o swojej postaci? Co odróżnia go od Tadeusza, w którego wciela się Pan w "Zupie nic"?

 Tutaj wcielam się w rolę kochanka głównej bohaterki. To inny film, inna opowieść, rzecz dziejąca się współcześnie, w dzisiejszych realiach. 

Powiedziałem reżyserowi, że brakuje mi takich scenariuszy. To historia, którą podejrzewam, że gdyby żył, zająłby się Krzysztof Kieślowski.

Czy umie Pan wskazać, którego z tych dwóch bohaterów lubi bardziej, czy raczej stara się Pan tak tego nie rozgraniczać?

Nie mam czegoś takiego, że jakąś postać lubię bardziej, a drugą mniej. To dla mnie po prostu role. 

To kolejny film Łukasza Grzegorzka, w którym skupia się na kryzysie. Tym razem pod lupę bierze kryzys w rodzinie. Jo, główna bohaterka, prowadzi pozornie idealne życie, a poznanie jakiegokolwiek jej sekretu może to zniszczyć. Też ma Pan wrażenie, że bardzo często udajemy, kreujemy swoje życie na lepsze?
 
Czasy są, jakie są. Już nie tylko życie jest wykreowane, ale również nasz wygląd. Dużo rzeczy poprawiamy. Takie czasy.

Moim zdaniem najwięcej takich zachowań można zobaczyć w social mediach. Tam wiele osób pokazuje, jak ich życie jest piękne, wręcz cukierkowe. Daje się Pan czasem nabrać na to, co jest pokazywane w internecie? Czy ma do tego dystans?

Będąc w środku tego wszystkiego myślę, że dużo rzeczy jest tutaj wykreowanych. Nie daje się na to nabrać. Podchodzę do tego z dystamsem.

Do tej pory na próżno było szukać Pana profilu na Instagramie. Nie tak dawno to się zmieniło. Wcześniej nie wierzył Pan w siłę internetu?

 Siła internetu jest ogromna. To tylko kwestia tego, czy ktoś chce się jej poddać. (Śmiech.)
Pan poczuł, że to ten właściwy moment?

Dość swobodnie czuję się bez niego. To ciężkie do uniesienia, kiedy człowiek rano wstaje i musi się pokazać chociażby na instastories. (Śmiech.) Ja mam ten komfort psychiczny, że nie mam takiej potrzeby. 

Jakim jest Pan użytkownikiem? Czego poszukuje w sieci, a od jakich treści stroni?

Nie zastanawiałem się nad tym. Jestem świeżym użytkownikiem, dużo rzeczy przede mną. 

"Kino na Granicy" łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Z czym kojarzy Panu Cieszyn? 

 Cieszyn kojarzy mi się z piękną pogodą. To pierwszy dzień tej wiosny, kiedy mówię, że pogoda zaczyna się przełamywać.

Z Czechami kojarzy mi się kuchnia, która nie jest zbyt lekka, ale lubie ją bardzo.

Jakim jest Pan widzem, czego poszukuje w filmach?

 Lubię, kiedy jestem na filmie i zapominam o bożym świecie. Lubię, kiedy historia urzeka mnie i porywa. 

niedziela, 19 czerwca 2022

Michał Rolnikci: "Kontakt z widzem jest dla mnie sensem tego zawodu"

 Michał Rolnikci: "Kontakt z widzem jest dla mnie sensem tego zawodu"





















fot. zdjęcie nadesłane

Z Michałem Rolnickim spotkałam się w Cieszynie. 

Rozmawialiśmy o spektaklu "O co Biega", narzędziach do improwizacji na scenie i przed kamerą, ale też o kontakcie z widzem i serialu "Barwy szczęścia". Nie zabrakło sentymentalnych wspomnień z początków serialu i smaczków na temat tego, co wydarzy się po wakacjach. 

Po dwóch latach przerwy, która spowodowana była sytuacją pandemiczną, na deski Teatru wróciły wyczekiwane przez widzów i aktorów Dni Teatru. Przez cały weekend zaprezentowano spektakle komediowe z  repertuaru  warszawskiego Teatru Capitol. W obliczu tego, co dzieje się obecnie na świecie, to nie jest łatwe.

Zgadzam się z tym, co zostało powiedziane.

Na Facebooku u Pani Adrianny Biedrzyńskiej przeczytałam, że choć wśród aktorów brakuje siły na to, by wchodzić na scenę z zamiarem rozśmieszenia publiczności i wywoływania śmiechu, to mimo wszystko ważne jest nawet chwilowe oderwanie się od tej trudnej rzeczywistości, zapomnienie. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?

Oczywiście, że tak. Ten temat cały czas pojawia się gdzieś tam z tyłu głowy. Trzeba w tym wszystkich zadbać też o siebie. Jeżeli będziemy działać tylko w jednej kwestii, to w końcu znajdziemy się pod ścianą i nie będziemy w stanie nic zrobić. By pomagać, trzeba mieć siłę.

Występujesz w jednej z najzabawniejszych światowych fars autorstwa Philipa Kinga. Mowa oczywiście o "O co biega?".  Opowiedz coś o swojej postaci.

Moja postać jest totalnie nieobliczalna, ma dwa etapy. Spektakl choć jest farsą, osadzony jest w realiach II. wojny światowej. Widz poznaje Clive'a w momencie, kiedy jest w wojsku i poszukuje swojej dawnej koleżanki, z którą przez długi czas nie miał kontaktu. Kiedy ją znajduje, zaczynają dziać się różne, nieprzewidywalne rzeczy. 

Postanawiają iść razem na drinka, co okazuje się być kiepską decyzją, ponieważ od tego momentu wszystko zaczyna się sypać i plątać. Sytuacja jest w pewnym momencie kompletnie nie do opanowania. Ludzie i zaistniałe okoliczności zaczynają się mylić. W pewnym momencie nikt nie wie, kto jest kim. Co rusz w całej tej historii zaczynają pojawiać się co raz to nowi bohaterowie. Choć jestem aktorem, często się gubię w tym wszystkim, więc szacunek dla widzów. (Śmiech.)

Czy w Twoim odczuciu komedia jest dla Was aktorów najtrudniejszym gatunkiem do grania? 

Nie, abolutnie tak nie uważam. 

Zdania w tej kwestii są podzielone. 

Jest to trudny gatunek, ale nie rozumiem tej opinii osób, które uważają go za najtrudniejszy. Nie słyszałem racjonalnych argumentów w tej kwestii.

Który z gatunków sztuk teatralnych jest zatem najtrudniejszy dla Ciebie?

Nie wartościowałbym tego w ten sposób. Jeżeli coś kosztuje mnie dużo pracy, jest w pewnym sensie wbrew mnie lub coś jest mi obce, to takie rzeczy bardzo lubię, choć są trudne. Nie dzielę tego pod względem gatunku. 

To sztuka pełna zaskakujących zwrotów akcji, w której nigdy nie wiadomo, kto jeszcze pojawi się na scenie. Ile w tej sztuce jest improwizacji?

Nie chcę się przyznawać, ale trochę jest. (Śmiech.)

Na początku prób dochodziło do takich sytuacji, kiedy mówiłem, że coś zrobiłbym nieco inaczej. Próbowałem, ale okazywało się, że się myliłem. Marcin Sławiński ustawiał to z dokładnością co do sekundy i tak musiało być. To jest szkielet, którego musimy się trzymać, by wszystko działało. W ramach tego, w pewnym momencie zaczęliśmy się bawić, bo zaufaliśmy temu, co reżyser ustawił. Niczego nie burzyliśmy, ale w ramach tego, co ustawił reżyser, wprowadzamy swoje rozwiązania. Wtedy jest najprzyjemniej, dla nas i dla widzów.

Zdarza Ci się czasem improwizować? Częściej w Teatrze, czy na planie filmowym?

To zależy. Jeśli chodzi o improwizację, w Teatrze czuję  się dużo pewniej. Wiem, jak to się robi. Wiem, kiedy mogę zacząć, kiedy muszę przestać i na ile mogę sobie pozwolić, by nie przesadzić. Mam wiedzę i narzędzia, by to robić. 

Jeżeli chodzi o kamerę, inaczej pracuje się w telewizji, a inaczej w filmie. W telewizji, siłą rzeczy trzeba improwizować. W filmie pole do improwizacji jest mniejsze. 

Czym jest dla Ciebie kontakt z widzem?

Kontakt z widzem jest dla mnie sensem tego zawodu. Nie tylko w Teatrze, ale również wtedy, kiedy jestem przed kamerą, myślę o widzu, bo wiem, że robię to dla niego.

Bezpośredni kontakt z widzem, do którego dochodzi na deskach teatralnych, jest czymś narkotycznym. Czasami mam poczucie, że wiem, jak widza pokierować. To oczywiście szlachetne i zawodowe pokierowanie, natomiast wiem, co zrobić, by widza zaskoczyć, jak przenieść jego uwagę na coś innego. 

Mam delikatną kontrolę nad widzem i powiem bez ogródek, że jest to mega przyjemne. 

Zdarza mi się, że dialog z widzem porównuję do pysznego jedzenia, ponieważ czuję się wtedy tak, jak jadłbym coś bardzo smacznego.

























fot. zdjęcie nadesłane

W kilku słowach warto porozmawiać o "Barwach szczęścia". Jak opisałbyś przemianę, którą na przestrzeni lat przeszedł Łukasz?

Mam takie wrażenie, że Łukasz co miesiąc przechodzi jakąś przemianę. (Śmiech.)

Ocena jakiegokolwiek człowieka jest najdalsza mojemu charakterowi. Nie oceniam ludzi. 

Życia Łukasza jest dość intensywne, czego nie da się ukryć. Jego życiorysem można obdzielić wiele postaci wielu seriali (Śmiech.) 

Które z dotychczasowych Jego perypetii były dla Ciebie największym wyzwaniem?

Zawsze największym wyzwaniem są te perypetie, które akurat się dzieją. Trudno odpowiedzieć mi na to pytanie, ponieważ zauważyłem, że kiedy myślę co poszczególnie działo się w Jego życiu, to podejście do tego i traktowanie tych jego przygód się zmienia.

Coś, do czego dochodziło w danym momencie i odbierałem to jako mega ważne i trudne, po pół roku wydaje mi się kompletnie łatwe do rozwiązania. Łukasz czasami sam  mnoży sobie problemy. 

Czy zanim trafiłeś do obsady, zdarzało Ci się oglądać serial?

Przyznam szczerze, że nie. 

Jak przez mgłę pamiętam początki tego serialu. Jeszcze nie było wtedy tak dużo seriali i telenoweli. Trochę się o tym mówiło, całe nasze środowisko zjeżdżało wtedy na castingi i zdjęcia próbne do "Barw". 

Jakie losy czekają Łukasza i jego bliskich w nowym sezonie? Premierowe odcinki już od września w TVP2. 

Przecież wiesz, że nie mogę tego zdradzać. (Śmiech.) Od kiedy Łukasz został redaktorem naczelnym "Szoku", próbuje go zmienić. Łukasz cały czas znajduje sobie nowe wyzwania.

Jakiś czas temu pojawiłeś się na Instagramie. 

Tak, to prawda, można mnie tam znaleźć. Powoli będę tam działać. 

piątek, 10 czerwca 2022

Rafał Szałajko: "Rodzina jest moją małą ojczyzną, moim mikroświatem"

 Rafał Szałajko: "Rodzina jest moją małą ojczyzną, moim mikroświatem"






















fot. zdjęcie nadesłane

Z Panem Rafałem Szałajko spotkałam się w Cieszynie. Rozmawiamy o spektaklu "O co biega?", o improwizacji na scenie.

Nie brakuje też sentymentalnych opowieści o rodzinie i najważniejszych życiowych wartościach.

Nie przechodzimy również obojętnie obok "Leśniczówki", Wieśka Kurka, jego przemiany i przywar, które niezmiennie bawią widzów. 

Po dwóch latach przerwy, która spowodowana była sytuacją pandemiczną, na deski Teatru wróciły wyczekiwane przez widzów i aktorów Dni Teatru. Prezentowane były spektakle komediowe z  repertuaru  warszawskiego Teatru Capitol. 

Bardzo się cieszymy, że mogliśmy wrócić, bo Teatr bez widzów nie istnieje. Bardzo tęskniliśmy za widzami. Myślę, że tak długa rozłąka już nie nastąpi.

Jak radzić sobie z trudnymi emocjami w tych trudnych czasach?

Staram się robić swoje. W miarę swoich możliwości wspomagam naród ukraiński. Okazało się, że na wyciągnięcie ręki jest co robić. 

Przeglądając Pana media społecznościowe, oprócz zdjęć z planów filmowych, jest w nich pełno wiary i miłości do rodziny. To pomaga Panu przetrwać, prawda?

Do 30. roku życia nie planowałem założenia rodziny, a potem spotkałem moją żonę Kasię, którą pozdrawiam serdecznie. Rodzina trzyma mnie w pionie, daje nadzieję i nadaje sens mojemu życiu. Rodzina jest dla mnie najważniejsza, jest moją małą ojczyzną, moim mikroświatem. 

Przez to, że mam dzieci, rodzinę i żonę, zrozumiałem, po co jestem na tym świecie. To, że tworzymy taką społeczność, uważam za bardzo ważne. 

Na Facebooku u Pani Adrianny Biedrzyńskiej przeczytałam wczoraj, że choć wśród aktorów brakuje siły na to, by wchodzić na scenę z zamiarem rozśmieszenia publiczności i wywoływania śmiechu, to mimo wszystko ważne jest nawet chwilowe oderwanie się od tej trudnej rzeczywistości, zapomnienie. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem?

Zgadzam się z tym w 100%. Show must go on, jak to się mówi. Był taki moment w naszym kraju, kiedy Teatr nie działał. Był to czas Niemieckiej okupacji. 

Musimy grać, śmiać się, żyć tak, jak żyliśmy i pokazać, tym, którzy chcieliby zburzyć nasz spokój, że się nie boimy. Róbmy swoje, jak śpiewał Młynarski. 

Występuje Pan w jednej z najzabawniejszych światowych fars autorstwa Philipa Kinga. Mowa oczywiście o "O co biega?".  Proszę opowiedzieć coś o swojej postaci.

Uwielbiam ten spektakl. Bardzo lubię ten tekst, który powstał w czasie II. wojny światowej, by pokrzepić Anglików, obleganych przez Niemców. 

Wcielam się w rolę sierżanta, typowego wojskowego. (Śmiech.)

Mundur Pana lubi. (Śmiech.) W serialach też często wciela się Pan w role mundurowych.

Dokładnie. Tutaj też mundur mi przypadł. Nie jest to największa rola, ale charakterystyczna, która mocno spina przedstawienie. To on wypowiada te święte słowa - "O co tu biega?" (Śmiech.)

Czy w Pana odczuciu komedia jest dla Was aktorów najtrudniejszym gatunkiem do grania? Zdania w tej kwestii są podzielone. 

Tak.

Z czego to wynika?

Ja uwielbiam grać komedie, ale to gatunek, który od razu Cię weryfikuje. Jeśli ludzie się nie śmieją, wiesz, że popełniłeś błąd. Komedia jest najtrudniejszą ze sztuk w Teatrze. Komedia musi śmieszyć, bawić publiczność. Nie każdy się w tym gatunku sprawdza.

To sztuka pełna zaskakujących zwrotów akcji, w której nigdy nie wiadomo, kto jeszcze pojawi się na scenie. Ile w tej sztuce jest improwizacji?

Lubię improwizować, bawić się tekstem. W "Leśniczówce" mam możliwość większego manewru wprowadzenia tej sztuki. Tu mamy wyznaczone granice, ale kiedy wypływa z przemyśleń roli, to można na tej dobrej bazie jej użyć. 

W serialu "Leśniczówka" wciela się Pan w rolę Wieśka Kurka, pracownika Karcza. Jak opisałby Pan w kilku słowach przemianę, jaką przeszedł Wiesiek na przestrzeni odcinków?

Człowiek uwikłany, typowy miejscowy. Każdy kraj ma swoich miejscowych, a "Leśniczówka" ma swojego Kurka. (Śmiech.) Kocha to miejsce, uwielbia tam być i za wszelką cenę próbuje przeżyć i utrzymać się, między tym przysłowiowym młotem, a kowadłem. (Śmiech.) 

Co najbardziej lubi Pan w swoim bohaterze, a czego w nim Pan nie znosi?

Chciwość i pazerność jest jego bardzo złą cechą. (Śmiech.) Najważniejsza jest mamona, ale wynika to z biedy, że nigdy tam lekko nie było. Wszystko musieli wydzierać pazurami. W każdej sytuacji zastanawiali się, jak zarobić. 

Wychodzi Pan z założenia, że by wiarygodnie wcielać się w swoją postać, trzeba ją polubić?

Polubienie Kurka bardzo  mi pomogło. 

Nastąpiło to zaraz na początku grania tej postaci?

Nie. Trochę czasu mi to zajęło, ale na początku ta rola pisana była  bardzo negatywnie. Chciałem tam wpuścić dużo ciepła i jest go coraz więcej. Od początku broniłem Wieśka, scenarzyści to widzą i wprowadzają więcej ludzkiej twarzy, jednocześnie nie eliminując jego przywar, bo one widzów bardzo śmieszą, znają je z życia. 

W "Pierwszej miłości" wciela się Pan w starszego sierżanta sztabowego Huberta Raczka. Czy w dzieciństwie chciał zostać Pan policjantem? (Śmiech.)

Oczywiście. Kto nie chciał? (Śmiech.) To marzenie się spełnia, bo kiedy mamy akcje z bronią, mamy przy tym wiele frajdy. 

Co jest dla Pana największym wyzwaniem w tej roli?

Trudna jest obsługa broni i właściwe zachowywanie się podczas akcji specjalnych. Pracujemy ze świetnymi fachowcami. Tacy ludzie nas chronią, dbają o nasze bezpieczeństwo. To prawdziwi zawodowcy.