Adam Woronowicz: "Lubię, kiedy opowiadana historia mnie porywa. W kinie zapominam o bożym świecie"
Podczas 24. Przeglądu Filmowego Kino na Granicy red. Mariola Morcinková miała przyjemność rozmawiać z Adamem Woronowiczem, aktorem, króry na Festiwalu reprezentował dwa filmy ze swoim udziałem. Pierwszym była "Zupa nic", a drugim "Moje wspaniałe życie".
O Cieszynie, czasach PPLu, kreowaniu życia na lepsze i braku potrzeby pokazywania swojego życia w sieci.
"Zupa nic" jest filmem, którego akcja osadzona jest w czasach PRL-u. Jakie są pierwsze trzy skojarzenia, które przychodzą Panu na myśl, kiedy myśli o tamtych czasach?
Pierwszym moim skojarzeniem jest dzieciństwo. W PRL-u urodziłem się i dorastałem. Doskonale pamiętam tamtą epokę.
Jakby Pan to określił - film jest raczej pocztówką z tamtych czasów, czy bardziej opowieścią o rodzinnych relacjach?
Reżyser tego filmu, Kinga Dębska próbuje opowiedzieć swoją osobistą historię. Wielokrotnie powtarza, że chciała wrócić do czasów dzieciństwa i poszukać czegoś jasnego, co stało u początku jej drogi. To nie jest cofnięcie się w historii do filmu "Moje córki krowy". To historia niezależna od tamtej, ale podeszła do niej z dużym sentymentem.
Na pewno relacje rodzinne są jednym z podstawowych fundamentów tej produkcji. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem? Proszę tę myśl rozwinąć.
Myślę, że relacje rodzinne faktycznie są tutaj fundamentem. To historia o rodzinie.
Tu pokazujecie, że mimo przeciwności, warto iść dalej. W dzisiejszych czasach łatwiej przychodzi nam tzw. "wymiksowanie się" z mało wygodnych sytuacji. Kiedyś tak nie było, prawda?
Dokładnie, reczywiście. Ludzie kiedyś byli ze sobą na dobre i na złe, choć nie reklamujemy tutaj żadnego serialu. (Śmiech.)Różne wydarzenia, które się działy i są pokazywane w filmie, choć tam patrzymy na nie trochę z przymrużeniem oka, to widzimy, że nie jedna z nich powodowała łzę, wzruszenie lub skrajne emocje. Mimo wszystko ludzie ze sobą trwali, przechodzili dalej, szli do przodu, kochali się. Rzeczy raczej się reperowało, niż wyrzucało na śmietnik.
Postać grana przez Pana wcale nie jest tak jednoznaczna, jak mogłoby się wydawać. Co w budowaniu tej roli było dla Pana szczególnym wyzwaniem, a co przysporzyło Panu najwięcej frajdy?
Odpowiadając na to pytanie od końca, najwięcej frajdy sprawiło mi spotkanie z Kingą Preis, Ewą Wiśniewską i ze wspaniałymi filmowymi córeczkami, Alicją Warchocką i Basią Papis. To była ogromna frajda. Bawienie się tymi wszystkimi sytuacjami, scenariusz z napisaną przez Kingę historią. Wkładaliśmy w to wszystko siebie. Czerpaliśmy z tego wiele przyjemności. Myślę, że chemia, która się między nami wytworzyła, była wartością dodaną.
W rolach córek Pana bohatera i wcielającej się w Elżbietę Kingi Preis możemy zobaczyć debiutujące na szklanym ekranie aktorki dziecięce - Alę Warchocką i Basię Papis. Czy na planie rozmawialiście o tamtejszych realiach?
Trudność opowiedzenia jak było, spoczywała tutaj na Kindze. Była to próba, ponieważ trudno opowiedzieć wydarzenia, które są dzisiaj wyłącznie wspomnieniem. Próby kompatanctwa, czyli takiego opowiadania "a za naszych czasów..." zawieszaliśmy na kołku. To nie było potrzebne.
Co najbardziej interesowało dziewczyny, jeżeli chodzi o PRL?
Interesowały się tym na swój sposób, ale kiedy zobaczyły zabwki, zostały rozproszone. (Śmiech.)
Drugim filmem, z którym przyjechał Pan do Cieszyna jest "Moje wspaniałe życie", w którym wciela się Pan w rolę Maćka. Co opowie Pan o swojej postaci? Co odróżnia go od Tadeusza, w którego wciela się Pan w "Zupie nic"?
Tutaj wcielam się w rolę kochanka głównej bohaterki. To inny film, inna opowieść, rzecz dziejąca się współcześnie, w dzisiejszych realiach.
Powiedziałem reżyserowi, że brakuje mi takich scenariuszy. To historia, którą podejrzewam, że gdyby żył, zająłby się Krzysztof Kieślowski.
Czy umie Pan wskazać, którego z tych dwóch bohaterów lubi bardziej, czy raczej stara się Pan tak tego nie rozgraniczać?
Nie mam czegoś takiego, że jakąś postać lubię bardziej, a drugą mniej. To dla mnie po prostu role.
To kolejny film Łukasza Grzegorzka, w którym skupia się na kryzysie. Tym razem pod lupę bierze kryzys w rodzinie. Jo, główna bohaterka, prowadzi pozornie idealne życie, a poznanie jakiegokolwiek jej sekretu może to zniszczyć. Też ma Pan wrażenie, że bardzo często udajemy, kreujemy swoje życie na lepsze?
Czasy są, jakie są. Już nie tylko życie jest wykreowane, ale również nasz wygląd. Dużo rzeczy poprawiamy. Takie czasy.
Moim zdaniem najwięcej takich zachowań można zobaczyć w social mediach. Tam wiele osób pokazuje, jak ich życie jest piękne, wręcz cukierkowe. Daje się Pan czasem nabrać na to, co jest pokazywane w internecie? Czy ma do tego dystans?
Będąc w środku tego wszystkiego myślę, że dużo rzeczy jest tutaj wykreowanych. Nie daje się na to nabrać. Podchodzę do tego z dystamsem.
Do tej pory na próżno było szukać Pana profilu na Instagramie. Nie tak dawno to się zmieniło. Wcześniej nie wierzył Pan w siłę internetu?
Siła internetu jest ogromna. To tylko kwestia tego, czy ktoś chce się jej poddać. (Śmiech.)
Pan poczuł, że to ten właściwy moment?
Dość swobodnie czuję się bez niego. To ciężkie do uniesienia, kiedy człowiek rano wstaje i musi się pokazać chociażby na instastories. (Śmiech.) Ja mam ten komfort psychiczny, że nie mam takiej potrzeby.
Jakim jest Pan użytkownikiem? Czego poszukuje w sieci, a od jakich treści stroni?
Nie zastanawiałem się nad tym. Jestem świeżym użytkownikiem, dużo rzeczy przede mną.
"Kino na Granicy" łączy kino polskie, czeskie i słowackie. Z czym kojarzą się Panu Czechy? Z czym kojarzy Panu Cieszyn?
Cieszyn kojarzy mi się z piękną pogodą. To pierwszy dzień tej wiosny, kiedy mówię, że pogoda zaczyna się przełamywać.
Z Czechami kojarzy mi się kuchnia, która nie jest zbyt lekka, ale lubie ją bardzo.
Jakim jest Pan widzem, czego poszukuje w filmach?
Lubię, kiedy jestem na filmie i zapominam o bożym świecie. Lubię, kiedy historia urzeka mnie i porywa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz