Artur Pontek o serialu "Ojciec Mateusz", pierwiastkach ludzkich u swoich postaci oraz dubbingu [WYWIAD]
fot. zdjęcie nadesłane
Z Arturem Pontkiem spotkałam się w Cieszynie. Rozmawialiśmy o serialu "Ojciec Mateusz", budowaniu postaci w oparciu o pierwiastki ludzkie, ale też o samoakceptacji. Aktor wspomina również swoje ostatnie spotkanie ze Stanisławem Jędryką i opowiada o dubbingu.
Pontek przyznaje, że z dubbingiem jest tak, jak z zabawkami. Choć dorosłym nie wypada się bawić, to kiedy wchodzą na plac zabaw, można robić wszystko i nikt nie pomyśli, że coś jest nie tak. O co chodzi?
Zacznijmy od...początku. Wiele jest zawodów na "A", a Pan wybrał akurat aktorstwo. (Śmiech.) Czy choć swoje pierwsze kroki stawiał Pan w tym zawodzie w wieku kilku lat, to już wtedy wiedział Pan, że to zawód dla Pana?
Trochę tak było. Kiedy byłem w wieku wczesnoszkolnym, na podwórku, wśród starszych dzieciaków, była grupa osób, którą reżyser radiowy zabierał na audycje. Byłem za mały, nie umiałem jeszcze wtedy dobrze czytać, ale mimo to, bardzo chciałem w tych nagraniach uczestniczyć. W końcu taką szansę dostałem. Kiedy zobaczyłem, jak to jest, dostałem pierwszą małą rólkę z kilkoma zdaniami. By móc grać z dorosłymi aktorami i móc sięgnąć mikrofonu, musiałem stawać na krześle. (Śmiech.) Ta młodzież powoli się wykruszała, ponieważ było to dla nich taką trochę podwórkową przygodą. Nie tylko ja uczesniczyłem w tych audycjach, mój starszy brat również. On w pewnym momencie zaczął interesować się sportem. Kiedy wystrzelił do góry, ja z tym wzrostem i krzesełkiem, robiłem dalej swoje. Ten bajkowy i radiowy świat cały czas mnie fascynował.
Pana przygoda z aktorstwem rozpoczęła się w podstawówce, od występów w audycjach radiowych. Zatem jako pierwsze pojawiło się u Pana zamiłowanie do radia, czy przyszło ono jakoś tak równolegle z aktorstwem?
Wtedy traktowałem to troszeczkę inaczej. Będąc kilkulatkiem, nagrywałem takie bajki jak - "Królowa śniegu", ale też pracowałem przy cyklu bajek z całą plejadą gwiazd, m.in. Ireną Kwiatkowską i Marianem Kociniakiem. Spotykałem się z nimi w sali prób i podczas audycji. Radio traktowałem jako wejście w świat bajek. To był zupełnie inny świat. Moi koledzy z klasy i podwórka chodzili grać w piłkę, a ja na 14:30 szedłem do radia, które początkowo mieściło się przy ulicy Myśliwciekiej, później przy Woronicza.
Tak to się zaczęło. Potem trafiłem do filmu dyplomowego jednej ze szkół filmowych, a potem do kolejnych. Przechodziłem przez liczne zdjęcia próbne. Zagrałem u nieodżałowanego, wspaniałego pana Stanisława Jędryki, który stworzył wiele kultowych filmów i seriali. Miesiąc przed jego odejściem, spotkałem go zupełnie przypadkowo w parku. Widziałem z daleka, jak idzie. Początkowo nie poznałem, kto to. Potem zastanawiałem się, czy to nie on. Spędziliśmy chwilę razem, porozmawialiśmy, poznał mojego syna.
Trafiłem też na deski Teatru Ochoty. Zobaczyłem radio, telewizję i teatr. Między dziesiątym a piętnastym rokiem życia wszystko działo się bardzo intensywnie.
Nigdy nie miał Pan innych pomysłów na siebie? Od zawsze ciągneło Pana tylko w stronę aktorstwa?
fot. Małgorzata Krawczyk
Trudno powiedzieć, czy miałem na siebie jakiś inny pomysł. Zawsze to wszystko było jakoś tak nierozerwalnie związane z tym światem aktorskim, teatralnym i radiowym. Próbuję stanąć po drugiej stronie, trochę więcej reżyserować, ale też działać w dubbingu. To odzielna dziedzina, w której również realizowałem się od dziecka.
Dziś często staję jako reżyser po drugiej stronie kamery lub produkuję i organizuję swoje wydarzenia artystyczne.
Czy kiedy nie można było grać spektakli, a plany filmowe nie funkcjonowały, miał Pan taki moment, w którym myślał o tym, co dalej, rozważał przebranżowienie się?
W czasie pandemii wszyscy mieliśmy pustkę w głowie. Z tego względu, że nie dotyczyło to tylko określonego obszaru, ale całego świata. Każdy szukał jakichś pomysłów na siebie w tym czasie. Nie chciałem się może przebranżowić, ale nie boję się żadnej pracy i byłem gotów robić coś innego. Problem polegał jednak na tym, że nie było alternatywy. O branży rozrywkowej nie wspomnę. Gdyby ktoś chciał się wtedy utrzymać np. z prowadzenia restauracji, też nie było na to szans. Mój brat, który pracował właśnie w gastronomii, przebranżowił się i pracował w stolarce. Ja również zacząłem eksperymentować w kuchni, ale to przede wszystkim ze względu na to, że chciałem sobie ten czas jakoś zagospodarować. W rozrachunku wyszło mi, że jeśli ja bawię się w kuchni, a mój brat z tego rezygnuje i idzie w stolarkę, to pewnie wkrótce jakiś stolarz zostanie aktorem. (Śmiech.)
Na szczęście, aktorstwo jest takim zawodem, w którym można być tym, kim się chce, a czasem nawet spełniać marzenia z dzieciństwa. Czy jako kilkuletni chłopiec, myślał Pan o tym, by zostać policjantem? (Śmiech.)
Oglądałem filmy i seriale kryminalne, ale nigdy nie myślałem, że chciałbym być policjantem lub go zagrać. Zetknięcie z postacią Marczaka było moim policyjnym debiutem, bo nigdy wcześniej w takiej roli nie występowałem.
Jeśli chodzi o mój wzrost i warunki, nie mam z tym żadnego problemu. Jestem rudy i nieco mniejszego wzrostu, niż moi niektórzy koledzy. Świetnie się z tym czuję. Potrafię żartować na ten temat, mam dystans do tego. Dziwią mnie osoby, próbujące komuś dokuczyć, zwracając uwagę na jego wzrost. Nie wiem, co taka osoba chce przez to osiągnąć, bo przecież coś takiego również może być czyimś atutem. Śmieję się nawet, że Marczak jest jednym z niższych policjantów w Polsce. (Śmiech.) Z tego, co pamiętam, podczas egzaminów do szkoły policyjnej, są jakieś konretne wymogi, dotyczące wzrostu.
Kiedyś, przez przypadek spotkałem policjanta, który był mojego wzrostu, a może nawet trochę niższy. Nie mogłem utrzymać powagi, choć sytuacja była trochę poważna, bo chodziło o brak biletu. (Śmiech.)
Pytam oczywiście w związku z serialem "Ojciec Mateusz", w którym wciela się Pan w postać Mariana Marczaka. Nabycie jakich umiejętności okazało się dla Pana kluczowe, by móc wiarygodnie wcielać się w stróża prawa?
Pracę nad każdą rolą opieram na pierwiastkach ludzkich. To nie tylko pozytywne i wybitne pierwiastki. Jeśli chodzi o pierwiastki charakteru, składamy się przede wszystkim z tych nieudanych. Ktoś się spóźnia, ktoś się potyka, ktoś zapomina, a jeszcze ktoś nie może poskładać sobie pewnych faktów w całość. To jest śmieszne i fajne.
Jaka jest taka ludzka cecha, którą nadał Pan Marczakowi?
Na początku było tak, że czego się nie dotknął, to mu nie wychodziło. Wszystko mu z rąk leciało. Jak już zebrał akta, to połowa lądowała na podłodze. (Śmiech.) Jednak w tym wszystkim, do dziś potrafi się skoncetrować, celnie strzelać. Gdyby był detektywem, który wszystko świetnie rozwiązuje, byłoby za nudno. Mamy księdza, on jest od tego. (Śmiech.) Roweru nikt mu na pewno nie ukradnie, bo się boi.
fot. Małgorzata Krawczyk
No, tego chyba jeszcze w serialu nie było. (Śmiech.)
Właśnie teraz uświadomiłem sobie, że to dobry pomysł, by taki wątek się pojawił. To byłoby coś, gdyby jednak buchnęli mu ten rower. (Śmiech.)
Gdyby miał Pan wskazać, które czynności policyjne sprawiają Panu najwięcej frajdy, pewnie wybrałby Pan strzelanie, mam rację? (Śmiech.)
Nie mamy za dużo okazji, by strzelać. Kiedy mam okazję, wychodzę na strzelnicę. To bardzo trudne i precyzyjne zajęcie.
Kiedy rozmawiam z aktorami, wcielającymi się w policjantów, równie często przyznają, że największe trudności przysparza zakuwanie w kajdanki. Jak Pan to odbiera?
No właśnie. Te kajdanki w ogóle nie chcą się zapinać. (Śmiech.) Wszyscy myślą, że zajmuje to moment, a tak naprawdę, trwa to bardzo długo.
Zdarza się Panu go oglądać? Jak to jest w Pana przypadku, lubi Pan oglądać siebie na ekranie, czy jak większość aktorów, raczej tego unika? (Śmiech.)
Jak większość nie przepadam, ale nie mam z tym jakiegoś wielkiego problemu. Już od najmłodszych lat, jestem wobec siebie bardzo krytyczny, od zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę. Wyznaje zasadę, by móc coś poprawić, trzeba zobaczyć, co się zrobiło.
Jest Pan nie tylko aktorem serialowym, filmowym i teatralnym, ale również dubbingowym. Co jest dla Pana najważniejsze w pracy głosem?
Sama praca głosem jest najistotniejsza. Kiedy mamy do czynienia z kreskówkami Disneya, nagrywanie jest bardzo rzetelne. Są też kreskówki, dubbingowane dość szybko. Takiej postaci, narysowanej inaczej, trzeba nadać charakter i zbliżyć się do jej głosu. To oczywiście nie musi być 1:1, ale trzeba tą postacią trochę żyć.
Czy praca głosem jest większym wyzwaniem dla aktora, niż wcielanie się w postać na scenie lub przed kamerą?
To zupełnie inna historia. Stojąc przed mikrofonem, czynności aktorskie wykonywane są tak, by nie przeszkodzić dźwiękom od strony technicznej. Ekspresję, głos i wszystkie intencje trzeba pogodzić. Musimy zmieścić się w odpowiednim czasie. Jest wiele czynności, które muszą się na to złożyć, więc jest to precyzyjna, aktorka dłubanina, która często nie jest doceniana przez tych, którzy tego nie robią. Uwielbiam filmy, w których widać i słychać, że reżyser poświęcił temu dużo czasu.
Powiedział Pan kiedyś, że z dubbingiem jest tak, jak z zabawkami. Choć dorosłym nie wypada się bawić, to kiedy wchodzą na plac zabaw, można robić wszystko i nikt nie pomyśli, że coś jest nie tak. (Śmiech.) Rozwińmy proszę tę myśl.
Mogłoby się wydawać, że dorosłemu chłopcu, który ma prawie pięćdziesiąt lat, nie wypada robić niektórych rzeczy. Nie pójdę do piaskownicy z łopatką, bez małego dziecka i kopać nie będę. (Śmiech.) Kiedy pójdę z małym dzieckiem, bezkarnie mogę budować zamki z piasku. Z dubbingiem jest podobnie. Co prawda idziemy do pracy, ale oglądamy bajki. (Śmiech.) Nie wszystkie są mądre i fajne, ale trafia się dużo ciekawych rzeczy.
Czy ze względu na to, że jest Pan zawodowo związany z dubbingiem, zwraca Pan czasem uwagę na to, jak dubbingowane są filmy?
Nie chciałbym mówić, że mam swoje ulubione. Przyglądam się temu przez pryzmat wykonywanej pracy. Mogą to być fragemntów, lub którejś sagi fantasy. Lubię, kiedy głosy są zbliżone do siebie, kiedy czuję, że aktor aż oddycha razem z tą postacią.
Porozmawiajmy jeszcze o spektaklu "Cudowna terapia". Czy to prawda, że spektakle komediowe są największym wyzwaniem aktorskim?
"Cudowna terapia" jest komedią napisaną w taki sposób, że ja zawsze, pół żartem, pół serio, mówię, że staramy się jak możemy, by tego nie spieprzyć. (Śmiech.) Komedia jest trudną sztuką. Między komedią, a farsą, jest spora różnica. Niektórzy o tym zapominają, używając środków, które nie sprawdzają się w sztuce, jak ta.
Jest napisana inteligentnie, tekst jest fantastyczny. Mówi o rzeczach, które nas dotykają. To prolemy życia codziennego. Nie jest to typowa komedia pomyłek.
W spektaklu wciela się Pan w rolę tytułowego terapeuty. Czy terapeuta po spotkaniu z parą z problemami nie będzie czasem sam potrzebował specjalisty? (Śmiech.)
To już trzeba ocenić samemu. (Śmiech.) Najlepiej, przychodząc na "Cudowną terapię" do Teatru. Gramy na terenie całej Polski. Zapraszamy.
W dzisiejszych czasach ludzie często nie przyznają się do korzystania z terapii, uważając to czasem za wstydliwe. Jak Pan myśli, dlaczego tak jest?
Jesteśmy wstydliwi z natury. Wydaje nam się, że powinniśmy być idealni, nieomylni, nie wolno nam popełniać błędów.
Jestem ojcem dwójki dzieci, kiedy czegoś nie wiem, po prostu się przynaję i sprawdzamy razem odpowiedź na nurtujące nas zagadnienie. Jako tata, też popełniam błędy. Dawanie przykładu polega na tym, że kiedy się potykamy, umiemy się z tego pozbierać i pokazać, że nie jest to takie straszne. To czasami trudne zadanie.
Ludzie czasami chowają się i wstydzą, ponieważ świat jest tak skonstruowany, że wszyscy zakrywają się filtrami, ikonkami i followersami. W sieci wszystko musi być zabawne, szybkie wesołe. W życiu nie zawsze tak jest.
Czy "Cudowna terapia" może zmienić coś w świadomości społeczeństwa i spowodować, że ktoś zdecyduje się po Waszym spektaklu np. na terapię u psychologa?
Zdarzają się osoby, które nasz spektakl traktują terapeutycznie. Wiele osób widzi w tej sztuce siebie. Ja podczas spektaklu mam możliwość obserwowania widzów. Na widowni mam "potencjalnych pacjentów", podobnych do tych, których mam na scenie. Widzę, jak np. kobieta z czegoś się śmieje, a siedzący obok niej mężczyzna ma zdziwienie w oczach, patrząc na jej reakcję.
Dochodzi do przezabawnych sytuacji. Pary po spektaklu czasem się kłócą, a czasem godzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz