środa, 11 października 2017

Marta Ścisłowicz: "Teatr daje szansę dłuższej pracy"

Marta Ścisłowicz: "Teatr daje szansę dłuższej pracy"



























Marta Ścisłowicz, aktorka. W rozmowie opowiada m.in o kontuzji, której kiedyś doznała w Teatrze, ale też o nowych rolach.

W 2007r. została Pani wyróżniona za rolę w spektaklu „Cyrano de Bergerac“, gdzie odgrywała Pani postać Roksany. Czy to wyróżnienie traktowała Pani jako ważny krok na aktorskiej ścieżce? 

To było wyróżnienie za role w dwóch dyplomach – było przyznane również za rolę Renee w przedstawieniu "Madame de Sade". Było ono bardzo ważne, ponieważ to były moje pierwsze kroki na zawodowej ścieżce. Dzięki tym rolom, tym dyplomom i Festiwalowi Szkół Teatralnych w Łodzi dostałam propozycję od Pawła Łysaka z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, który obecnie jest jednym z najlepszych w Polsce. Bez wątpienia był to jakiś przełom – nie sama nagroda oczywiście, ale związane z nią spotkania i wydarzenia, skończenie szkoły.

Jakie role lubi Pani najbardziej? Jakimi cechami charakteru powinna być obdarowana postać, aby dobrze się Pani czuła podczas jej odgrywania? 

Lubię role, do których jest mi w moim przekonaniu, w pierwszym wrażeniu, daleko. Takich, które wymagają ode mnie dużej pracy, jakiegoś przełamania. Nie kręci mnie prosta, łatwa praca. Im trudniej, tym lepiej. Tym większa szansa na dowiedzenie się o sobie czegoś nowego, czegoś więcej. Na poznanie – siebie i świata, odkrywanie nowych przestrzeni, ludzi, form, czy języka. 

Czy na scenie czuje się Pani pewniej, niż przed kamerą telewizyjną?


I tak, i nie. Tzn. Pewniej o tyle, że teatr daje szansę dłuższej pracy, ma się szansę na błąd w trakcie prób, to długotrwałe poszukiwanie... a zwrot widowni natychmiastowy; teoretycznie człowiek powinien czuć się pewniej, lepiej przygotowany. Nie zawsze tak jest. I nie uważam też, że to źle – tzn. czasem to „przygotowanie“ może przeszkadzać, zamykać, nie koniecznie daje też gwarancję większej głębi. Czasem może też zabijać świeżość i spontaniczność. Często okazuje się, że najlepsze są pierwsze intuicje – a takimi posługujemy się przecież w filmie. Niezbędne i tu i tu jest otwarcie na sytuacje, elastyczność. Zdarzenie, zaskakiwanie się. Tak naprawdę z tą pewnością bywa bardzo różnie, aktorstwo to dla mnie magia, zaklinanie rzeczywistości – nigdy nie można być do końca pewnym. Ale z drugiej strony pozytywna bezczelność w dążeniu jest potrzebna.

Podobno, kiedyś podczas spektaklu uległa Pani wypadkowi i złamała nogę. Co było wtedy najtrudniejsze? Nie miała Pani ochoty zejść tego dnia ze sceny? 


Niestety ta historia nie jest aż tak ciekawa.... Nogę złamałam, ale nie na przedstawieniu, tylko po, w trakcie popremierowych tańców. Był to mój debiut na deskach bydgoskiej sceny, nie chciałam więc dopuścić w ogóle do siebie myśli o złamaniu i gipsie. W związku z tym chodziłam i grałam przedstawienia ze złamaną kością śródstopia i totalnym bólem - no bo przecież jestem dzielna... W końcu po dwu, czy trzech dniach dałam się zaciągnąć do lekarza na założenie gipsu i potem z gipsem grało mi się już dużo lepiej, bez bólu i wygodniej. Bez obawy, że partner, którego zresztą zadaniem w tym przedstawieniu było psychiczne i fizyczne znęcanie się nade mną, dotknie mojej bolącej stopy... Najwięcej nerwów ta sytuacja kosztowała panie z obsługi widowni, które przed każdym przedstawieniem musiały na prośbę reżyserki komunikować, że „gips na nodze Marty Ścisłowicz jest wynikiem wypadku, a nie zamierzonym zabiegiem reżyserskim“. 

Jakie ma Pani sposoby na tremę? Czy stresuje się Pani przed spektaklem, bądź dniem zdjęciowym? 

Czasem się stresuję, ale jestem taką osobą, że stres raczej mi nie służy. Tzn. Lubię adrenalinę i dobrze na niej funkcjonuję, ale w pracy – jeśli w ogóle - częściej dopada mnie taki „niezdrowy“ stres, co to trzeba z nim walczyć żeby nie zamykał. Rzadko mobilizuje – albo właśnie mobilizuje aż za bardzo, że za bardzo się chce. Dla mnie to nie jest dobrze. Wtedy muszę się uspokoić i zaczarować sobie swoją rzeczywistość, po prostu być sobą. Z tym, co mam sobą do zaoferowania. Z niczym więcej. Uwierzyć, że się niesie propozycję – dla siebie, partnerów, widzów. 

Na planie którego z seriali/filmów czuła się Pani najlepiej? 

Generalnie lubię atmosferę planu. Zawsze najbliższe sercu są miejsca i ludzie, z którymi przeżyło się jak najwięcej emocji i spędziło dużo czasu. Z którymi łączą się jakieś wyzwania. Na pewno "Lekarze", na planie których pracuję kolejny sezon, na pewno "Linia życia" i "Jutro idziemy do kina" – mój debiut fabularny. 

Lubi Pani czasem ingerować trochę w losy swoich postaci, podpowiadać, co warto zmienić w scenariuszu?

Zdarza się. Tekst jest przecież tylko pretekstem... 

Dosłownie pod koniec sezonu serialu „M jak miłość“ pojawiła się Pani. Czy widzowie powinni się obawiać Pani postaci?

Nie, dlaczego? 

Czy Paweł odnajdzie wreszcie z ciocią Basi wspólny język? 

Wszystko na to wskazuje. Chyba po prostu nauczą się siebie akceptować. Co czeka Pani postać w nowym sezonie? -Trzeba by zapytać o to scenarzystów, póki co – kolorowo, jak to u Olgi... trochę praca, trochę siostrzenica. 

Nad czym aktualnie Pani pracuje?

W teatrze – ogórki. Kręcę dalsze odcinki III serii "Lekarzy"; u dr. Żelichowskiej dużo emocji i nieoczekiwanych zdarzeń. Ruszyła II seria "Blondynki", będzie można mnie też zobaczyć w filmie "Miasto 44" Janka Komasy i jednym z odcinków nowej transzy "Czasu Honoru". To wszystko kręcę przez najbliższe dwa miesiące, a po powrocie do Teatru – oczywiście granie przedstawień i nowe próby; tym razem gościnnie w Teatrze w Kielcach "Misja" z Eweliną Marciniak. Na horyzoncie jeszcze dwa projekty – jeden filmowy, drugi- teatralny, ale ponieważ to jeszcze niepewne, więcej nie zdradzę. 

Co jest dla Pani najważniejsze w życiu? 

Ciągle odpowiadam sobie na to pytanie... miłość, rodzina, zdrowie, spełnienie, aktorstwo...?

Materiał archiwalny z dnia 13 lipca 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz