niedziela, 3 listopada 2024

Z Teresą Lipowską (nie tylko) o serialu "M jak miłość" [WYWIAD]

 Z Teresą Lipowską (nie tylko) o serialu "M jak miłość"  [WYWIAD]















fot. Marta Gostkiewicz - Barańska, Teresa Lipowska na planie filmu "Uwierz w Mikołaja" 

Z Teresą Lipowską, która nie lubi być nazywana gwiazdą, a jedynie uczciwą i lubianą aktorką, spotkałam się w Warszawie. Rozmowa miała wiele wątków, jednak nie mogło w niej zabraknąć pytań dotyczących serialu „M jak miłość“, w którym w nestorkę rodu Teresa Lipowska wciela się od pierwszego odcinka. 25 sierpnia minęły 24 lata od momentu, w którym na planie kultowego serialu padł pierwszy klaps. Pierwszy odcinek na antenie TVP2 widzowie zobaczyli 4 listopada 2000 roku. 

Aktorka opowiedziała również o swojej książce „Nad rodzinnym albumem“, którą napisała razem z Iloną Łepkowską, pracy na planie filmu „Uwierz w Mikołaja“ oraz o kolekcji aniołów. W swoich zbiorach ma ich już około 200. 

Nie lubi Pani określenia "gwiazda". Zdecydowanie bardziej woli Pani, kiedy mówi się o Pani jako o aktorce uczciwej i lubianej, czyli dającej z siebie wszystko i nieidącej na łatwiznę.

Przez te 67 lat aktywności zawodowej nauczyłam się pracować uczciwie, tak jak najlepiej potrafię. Gwiazdą nigdy nie byłam. Wśród nagród, które ostatnio otrzymałam, jest Super Gwiazda Plejady. Zastanawiam się, dlaczego akurat teraz jestem obdarzana takimi wyróżnieniami. Nie zagrałam żadnej wielkiej roli, która ludziom wbiłaby się w pamięć. W moim życiorysie nie ma żadnych ekscesów. Myślę więc, że uczciwą pracą zasłużyłam na to, że teraz chcą mnie, zapraszają i doceniają. W filmie i telewizji zagrałam ponad dziewięćdziesiąt, przeważnie drugoplanowych, ról. Widocznie były tak wyraziście zagrane, że zostały ludziom w pamięci, ponieważ coraz częściej sobie o nich przypominają. Kiedy spotykam się z ludźmi przy różnych okazjach, postrzegają mnie jako aktorkę popularną i lubianą. Zawdzięczam to m.in. serialowi „M jak miłość“, ale na przestrzeni lat udzieliłam też setek wywiadów. 

Jak wspominałyśmy, aktywna zawodowo jest Pani od sześćdziesięciu siedmiu lat. Gdyby miała Pani ten czas zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby być?

Jestem szczęśliwa, że wybrałam ten zawód. Chciałam być lekarzem i do tej pory utrzymuję kontakty z przedstawicielami tego zawodu, ale poniekąd to się chyba udało, bo można tak powiedzieć, że jestem lekarzem dusz.

Nie mogę sobie przypomnieć, proszę mi pomóc, czy kiedykolwiek zagrała Pani lekarkę?

Jest Pani pierwszą osobą, która zadała mi to pytanie. Niestety, lekarki nigdy nie zagrałam.

25 sierpnia minęły 24 lata od momentu, w którym na planie „M jak Miłość“ padł pierwszy klaps. Pierwszy odcinek wyemitowany został  w sobotę, 4 listopada 2000 roku. To prawda, że początkowo serial miał liczyć tylko kilka odcinków?

Tak, to prawda. Miał to być serial rodzinny. Faktycznie, na samym początku brano pod uwagę nagranie jedynie kilku odcinków. Widzowie pokochali jednak ten serial. Zawdzięczamy im to, że jest nadal emitowany. W rankingach oglądalności „M jak miłość“ cały czas utrzymuje się na wysokiej pozycji. Do tej pory są z nami fani, którzy pokochali nas od początku, zaakceptowali tę naszą serialową rodzinę i tematy, które poruszamy. U nas jest tak, jak w życiu. Jest miłość, są radości, ale nie brakuje problemów. Jest też babcia Basia, która to wszystko łączy i robi wszystko, by wszystkim razem i każdemu z osobna, było jak najlepiej.

W wywiadach dość często wraca Pani do momentu, w którym została zaproszona na casting do serialu. Wiedząc, że to jakaś ważna postać, uczesała się Pani elegancko i założyła chustę, a… kazali zagrać Pani wiejską kobietę.

Przypadkowo spotkałam reżysera, Ryszarda Zatorskiego, który powiedział mi, że rozpoczynają się zdjęcia do nowego serialu, a ja jestem zaproszona na casting. Wiedziałam faktycznie tylko tyle, że będzie to jakaś ważna postać. Nie liczyłam się z tym, że może się okazać korzeniem całego serialu. Ubrałam się w elegancką, ażurową sukienkę. Włosy na afro, umalowałam się. Spojrzeli na mnie i dostałam tekst. Okazało się, że w ramach castingu mam zagrać wiejską babę, która każe mężowi wywieźć gnój z owczarni. Więc… zburzyłam ułożone włosy, naokoło bioder założyłam piękny szal i... ochrzaniłam męża. (Śmiech)

Przez blisko 17 lat grała Pani z Panem Witoldem Pyrkoszem. Do dziś pamiętam tę pierwszą scenę w serialu, kiedy Lucjan w sadzie składa Basi życzenia z okazji 40. rocznicy ślubu. Jak wspomina Pani zmarłego w 2017 roku aktora?

Witka znałam jeszcze zanim zaczęliśmy kręcić serial, więc nie był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Znałam jego możliwości. Ciężko się z nim pracowało, był bardzo zdystansowany, ale dobrze się nam razem pracowało. Kiedy w 2009 roku wydał swoją książkę „Podwójnie urodzony“, podziękował mi na jej łamach za 15 lat naszej współpracy. Uważałam go za dobrego i uczciwego aktora. Bardzo się szanowaliśmy. Kiedy odszedł, było mi bardzo ciężko.

To prawda, że do tej pory, na krześle, na którym siedział zawsze na planie, siada tylko Pani?

Tak, do tej pory tylko ja siadam na tym krześle.

Jak to jest, być ukochaną babcią wszystkich Polaków?

Bardzo przyjemnie. Od pierwszego dnia zdjęciowego minęły już 24 lata, więc teraz takich głosów jest mniej, ale był czas, w którym dostawałam cudowne listy od młodziutkich, nastoletnich widzów, którzy pisali, że chcieliby mieć taką babcię. To, że babcia Basia jest dobra, ciepła, wyrozumiała i serdeczna, jest oczywiście zasługą scenarzystów. Dzięki temu ludzie pokochali moją bohaterkę. Gdziekolwiek się zjawiam, jestem z nią kojarzona.

Kiedy ktoś Panią rozpoznaje, woła w Pani kierunku „Pani Basiu“?

Teraz takich sytuacji jest już mniej. Ja nie zaprzyjaźniłam się z komputerem, więc nie czytam wpisów od internautów, ale kiedy na spotkania ze mną przychodzą młodzi ludzie, słyszę wtedy to, co czytałam niegdyś w listach. Wielu jest chętnych na taką babcię, mamę, a nawet teściową. (śmiech) Życzliwość ludzi i uśmiech, z którym spotykam się na ulicy, jest największą nagrodą. To dużo więcej, niż przyznawane mi nagrody. 

W filmie „Uwierz w Mikołaja“, który powstał na podstawie książki autorstwa Magdaleny Witkiewicz pod tym samym tytułem, zagrała Pani Babcię Helenkę. Co spowodowało, że przyjęła Pani tę rolę?

Ta rola została napisana dla mnie. Pani Magda, kiedy pisała tę książkę, myślała o tym, by cała historia została sfilmowana. Przyznała, że chciała, abym to ja zagrała rolę babci Helenki. Całość bardzo mi się spodobała. To, by główna akcja toczyła się w domu opieki, było świetnym pomysłem. Przyznam jednak, że finalnie, wątki pensjonariuszy zostały mocno ograniczone.

Na nasze spotkanie zabrałam ze sobą książkę autorstwa  Marzanny Graff, „Siła codzienności“. Choć wydana została w 2008 roku, to słowa o tym, że uwielbia się Pani śmiać, dlatego, że z natury jest Pani optymistką i kocha ludzi, nie tracą na ważności. Nie ma co tu kryć, że tak wychowała Panią mama. Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z mamą i domem rodzinnym?

Powtórzę to, co mówiłam już we wcześniejszych wywiadach. Matkę ocenia się, będąc dorosłym. Kiedy była koło mnie, wydawało mi się, że to jest normalne, bo każda matka przecież tak robi. Trudno opowiedzieć o pierwszym wspomnieniu. Bardzo ją kochałam. Mama ofiarowała nam więcej czułości niż tata. To od niej nauczyłam się stosunku do ludzi. Nie potrafiłam się jej odwdzięczyć za to, co przez lata dla mnie zrobiła, bo zabrakło nam czasu.

Najpiękniejsze wspomnienia zostały zawarte w książce „Nad rodzinnym albumem“. Rozmowy na różne tematy, które można w niej przeczytać, przeprowadziła z Panią Ilona Łepkowska. Nie wyobrażała Pani sobie podobno innej osoby, która mogłaby z Panią rozmawiać i spisać te wszystkie historie...

Napisanie tej książki proponowano mi aż trzykrotnie. Odmawiałam. Kiedy skończyłam 80 lat, wydawnictwo skontaktowano się ze mną ponownie. Usłyszałam, że dwa jubileusze, bo dochodziło do tego wtedy również 60 lat pracy artystycznej, są doskonałym momentem na pojawienie się mojej książki na rynku. Przedstawiono mi propozycje osób, które mogłyby ze mną tę książkę stworzyć. Niestety, nikogo z tego grona nie znałam. W pewnym momencie pomyślałam, że jest jedna osoba, z którą mogłabym to zrobić. To właśnie Ilona Łepkowska.

Ma Pani w książce „Nad rodzinnym albumem“ ulubiony fragment? Czego dotyczy?

Nie zaglądam do niej, bo ja to wszystko wiem, wszystko pamiętam. To, co razem z Iloną napisałyśmy, jest tym, co chciałam powiedzieć. Jest przepięknie wydana. Jednym z moich warunków było to, że ma być w niej nie mniej niż 120 zdjęć. Moja książka się podoba ludziom. Jest prosta,  jak to kiedyś mówił Edward Dziewoński, to opowieść “dożylna”. (Śmiech)

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że zbiera anioły. Kiedy się wywiad ukazał, Pani kolekcja zaczęła się rozrastać. Ile jest ich obecnie? 

W mojej kolekcji jest obecnie około 200 aniołów. 95% to wszystko są prezenty. Moje aniołki są bardzo różne. Od pięknych, porcelanowych, do pięknie rzeźbionych w drewnie. Kiedyś dostałam anioła od dzieci ze szkoły, który był zrobiony z lalki Barbie. Mam też anioła-piłkarza. Dla mnie nie ma znaczenia, jak który jest wykonany. To jest coś, co ludzie chcieli mi podarować. To jest piękne.

Czy wśród nich jest taki, do którego ma Pani szczególny sentyment? Chyba wszystkie są dla Pani ważne, prawda?

Wszystkie kocham. Jest jeden, który za każdym razem wywołuje u mnie uśmiech. To anielica. Murzynka, brzydka jak noc, (Śmiech) z mordką z gliny, ale uśmiechniętą. 

„Anioły istnieją, tylko czasem nie mają skrzydeł. Wtedy nazywamy ich przyjaciółmi“. To mój ulubiony cytat. I tymi przyjaciółmi jestem otoczona. To mi pomaga żyć. 

czwartek, 24 października 2024

Cykl #mariolapoleca (19): „U Pana Boga w Królowym Moście“ [RECENZJA FILMU]

 Cykl  #mariolapoleca (19): „U Pana Boga w Królowym Moście“ [RECENZJA FILMU]













fot. Dystrybucja Kinowa TVP / Andrzej Beja-Zaborski, Aleksandra Grabowska, Krzysztof Dzierma

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu #mariolapoleca. Serdecznie Was zapraszam. 

Dziś zachęcam do lektury recenzji najnowszego filmu kultowej serii „U Pana Boga...“ w reżyserii Jacka Bromskiego. Na ekrany kin w całym kraju trafił w piątek, 25 października. Z kolei trzy dni wcześniej, we wtorek, 22 października, w Multikinie Złote Tarasy w Warszawie odbyła się uroczysta premiera medialna tytułu. Na ściance pojawili się m.in. aktorzy, których można zobaczyć w produkcji, twórcy filmu i zaproszeni goście. 

Kontynuacja losów kultowych postaci, znanych z serii „U Pana Boga...“ znajduje się na liście najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Obok znanych już bohaterów, takich jak ks. Antoni (Krzysztof Dzierma), komendant (Andrzej Beja – Zaborski), czy burmistrz Królowego Mostu (nieodżałowany Emilian Kamiński) pojawiają się też nowe twarze. Po raz pierwszy w serii filmów Jacka Bromskiego pojawia się m.in. Ewa Kolasińska (baba Spiryna) oraz Arkadiusz Smoleński, wcielający się w całej tej historii w posła Bródkę. 

Cykl  #mariolapoleca (19): „U Pana Boga w Królowym Moście“ [RECENZJA FILMU]

UROCZYSTA PREMIERA MEDIALNA: 22 września 2024, Multikino Złote Tarasy, Warszawa

PREMIERA KINOWA: 25 października 2024

GATUNEK FILMU:  film fabularny

SCENARIUSZ: Jacek Bromski, Małgorzata Sikorska-Miszczuk

REŻYSERIA: Jacek Bromski

PRODUCENT: Zbigniew Domagalski

PRODUKCJA: Wytwórnia  WFDiF – Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych,

TELEWIZJA POLSKA S.A., SOLRENT Jacek Solka

DYSTRYBUCJA: Dystrybucja Kinowa TVP

MUZYKA: Luděk Dřízhal

ZDJĘCIA: śp. Arkadiusz Tomiak 

OBSADA: Krzysztof Dzierma, Andrzej Beja-Zaborski, Aleksandra Grabowska, Karol Dziuba, śp. Emilian Kamiński, Wojciech Solarz, Bartłomiej Firlet, Ewa Kolasińska, Arkadiusz Smoleński, Sławomir Orzechowski, Olgierd Łukaszewicz, Mikołaj Grabowski i inni. 

***

O FILMIE: 

„U Pana Boga w Królowym Moście“ to kontynuacja serii filmów, których akcja rozgrywa się na sielankowym Podlasiu. Pierwszy film z rzeczonej serii premierę miał blisko trzydzieści lat temu, kiedy to jeszcze w polskim kinie nie podejmowano podobnych tematów. Pierwszą, oficjalną emisję telewizyjną obejrzało wtedy ponad 6 milionów widzów, co w tamtych czasach było ogromnym osiągnięciem. Widzowie byli zachwyceni, a na fali sukcesu "U Pana Boga za piecem" domagali się kontynuacji. Jednak na kolejny film, (tym razem "U Pana Boga w ogródku") trzeba było czekać prawie dziesięć lat. Na film „U Pana Boga za miedzą“ czekano najkrócej, albowiem pojawił się na ekranach w 2009 roku, dwa lata po drugiej części. 

Młoda archeolożka z Warszawy (w tej roli Aleksandra Grabowska) przyjeżdża do Królowego Mostu. Cel ma jeden. Chce przeprowadzić badania w lochach miejscowego kościoła. Proboszcz bez zgody biskupa, umożliwia jej pracę w nieodkrytych dotąd podziemiach budowli. Dziewczyna znajduje historyczny dokument, według którego Królowy Most powinien być niepodległym państwem. Wśród wielu osób, które poznaje na miejscu, jest m.in. Szymon Giedrojć, prawnik (Karol Dziuba). Choć jest nią od samego początku żywo zainteresowany, ona tego nie odwzajemnia. W tych okolicznościach rozpoczyna się pełna zabawnych, nieoczekiwanych sytuacji i zwrotów akcji walka, o odłączenie miasta od Polski i stworzenie samodzielnego kraju. 

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Najnowsza część, która na ekrany trafiła właśnie pod koniec października tego roku, pisana była w czasie pandemii. Czy klimat, znany widzom z poprzednich części, został zachowany? Na to, ale też wiele innych pytań odpowiem w kolejnych akapitach mojej recenzji. 

Na malowniczym Podlasiu spotykamy nie tylko kultowych bohaterów, znanych z poprzednich części, ale też nowe twarze. Wszyscy jednak tworzą zgraną grupę, którą łączą wspólne perypetie. Widz po raz kolejny spotyka się z księdzem Antonim, (Krzysztof Dzierma), który niezmiennie od lat jest proboszczem w Królowym Moście, komendantem, (Andrzej Beja – Zaborski) który zawsze umie trafnie skomentować każdą sytuację, ale też z nieco fajtłapowatym policjantem Marianem Cielęckim, w którego brawurowo wciela się Wojciech Solarz. Film jest także okazją, by po raz ostatni na szklanym ekranie zobaczyć Emiliana Kamińskiego, który we wszystkich dotychczasowych częściach kultowej serii w reżyserii Jacka Bromskiego wcielał się w burmistrza Królowego Mostu. 

To właśnie Emiliana Kamińskiego chciałabym wyróżnić w pierwszej kolejności. Zmarłemu w 2022 roku aktorowi należą się ogromne brawa. Postać Jerzego Bociana jest jedną z tych, najczęściej kojarzonych przez widzów z kultową serią wyreżyserowaną przez Bromskiego. W każdej z trzech części, w których wystąpił, tworzył swojego bohatera tak, że już samo jego pojawienie się na ekranie, wywoływało entuzjastyczne reakcje. Jego osoby i postaci nie mogło zabraknąć również w najnowszej części. Mimo, że jego choroba postępowała, nie chciał rezygnować z roli, która przecież bardzo mocno go spopularyzowała. Aktorowi udało się zagrać najbardziej kluczowe sceny dla całej tej historii. W każdej z nich dał z siebie wszystko, mimo, że bardzo cierpiał.  Zmarł na krótko przed finałem zdjęć do czwartej części filmowego cyklu. To nie tylko ostatnia rola Kamińskiego na szklanym ekranie, ale też ostatnia produkcja, w której wystąpił razem z żoną, Justyną Sieńczyłło, choć ich ekranowe losy nie zostały ze sobą w żaden sposób połączone. 

Kolejnym aktorem, którego udział w najnowszej części filmów z cyklu „U Pana Boga...“ chciałabym wyróżnić, jest oczywiście Krzysztof Dzierma, czyli proboszcz Królowego Mostu. To kolejny, po Jerzym Bocianie, (Emilian Kamiński) nieodłączny bohater rzeczonej kultowej serii. Osobiście nie wyobrażam sobie Królowego Mostu bez niego. Na wyróżnienie zasługuje nie tylko za samo wykreowanie postaci, ale również za żartobliwe podejście oraz ciepły humor. 

Zarówno Dzierma, jak i Andrzej Beja – Zaborski świetnie władają gwarą białostocką, co jeszcze bardziej uatrakcyjna zbudowane przez nich postaci. Obaj   wzbogacają je również o pełne humoru powiedzonka, a właśnie to, m.in. sprawia, że każdy chciałby mieć takiego proboszcza w swojej parafii, czy takiego strażnika porządku w najbliższej jednostce policji. 

Bartłomiej Firlet brawurowo wcielił się w postać wikarego z dość trudnym charakterem, jak i rysem komediowym. Jego bohater ma w sobie jednak coś takiego, czego nie umiem bliżej określić, ale za co można go polubić. Aktor ma dość spore doświadczenie w kreowaniu ról z pierwiastkiem komediowym, albowiem nie brakuje go również Antoniemu Dziubakowi z "Ojca Mateusza". 












fot. Dystrybucja Kinowa TVP / Krzysztof Dzierma, Bartłomiej Firlet 

Kilka słów chciałabym skierować do odtwórców ról archeolożki (Aleksandra Grabowska) i prawnika Szymona Giedrojcia, (Karola Dziuby). Stworzyli postacie ciekawe, a zarazem nieoczywiste. On zafascynowany był nią od samego początku. Ona nie dała mu od razu szansy, ale od początku widać było, że mają się „ku sobie“. Gdyby miała powstać piąta część filmu, myślę, że ich relacja mogłaby wypełnić spory jej fragment. Widać, że aktorzy nie tylko na planie darzyli się sympatią, ale też poza nim. 

Ciekawą i wartą uwagi postać stworzył także Arkadiusz Smoleński. Poseł Bródka, tak, jak wszyscy bohaterowie najnowszego filmu w reżyserii Jacka Bromskiego, również posiada rys komediowy, co wywołuje uśmiech na twarzach widzów. Bohatera, w którego na szklanym ekranie wyróżnia nie tylko żart, ale też bogata mimika i gestykulacja. Choć w polityka wciela się po raz pierwszy, robi to tak umiejętnie, że od pierwszych chwil na ekranie, zyskuje sympatię widzów. Do każdej z ról podchodzi nie tylko z ogromnym zaangażowaniem, ale także swego rodzaju swobodą. To powoduje, że widz odnosi chociażby wrażenie, jakby mównica, przy której w pewnym momencie staje, była jego naturalnym środowiskiem. 

Jako ostatnią chciałabym tutaj wyróżnić Ewę Kolasińską, która wciela się co prawda w postać epizodyczną, ale robi to tak umiejętnie, jakby grała jedną z głównych ról. Baba Spiryna, to zjawa z zaświatów, która objawia się bohaterom i rozmawia z nimi. Zobaczyć można ją m.in. w scenie z Krzysztofem Dziermą i Olgierdem Łukaszewiczem













fot. Dystrybucja Kinowa TVP / Krzysztof Dzierma

Choć każda z części kultowej serii ma coś w sobie, to właśnie w najnowszym filmie czuć największy powiew świeżości. Nie brakuje w nim również licznych odniesień, (również tych żartobliwych) do otaczającej nas codzienności. Właśnie m.in. to sprawia, że najnowszy film w reżyserii Jacka Bromskiego tak dobrze się ogląda. 

Do jakich widzów skierowany jest film?

„U Pana Boga w Królowym Moście“ to film, skierowany przede wszystkim do fanów kultowej serii „U Pana Boga...“, sympatyków reżysera Jacka Bromskiego, ale też osób, które lubią oglądać produkcje kręcone w malowniczych terenach. Jednym słowem, każdy w Królowym Moście powinien znaleźć coś, co mu się spodoba. 

W kinach w całym kraju od 25 października. Gorąco polecam. 

* Recenzja filmu "U Pana Boga w Królowym Moście" powstała we współpracy z Dystrybucją Kinową TVP. 

środa, 23 października 2024

Piotr Garlicki nie tylko o serialu "Na dobre i na złe" [WYWIAD]

 Piotr Garlicki nie tylko o serialu "Na dobre i na złe" [WYWIAD]














fot. Materiały prasowe Dystrybucji Kinowej TVP / Piotr Garlicki na planie filmu "Zakochany Mickiewicz" 

Z aktorem, Piotrem Garlickim, spotkałam się w Warszawie. W rozmowie nie mogło zabraknąć wątków dotyczących serialu „Na dobre i na złe“, w którym to w postać dr. Stefana Trettera aktor wciela się od 45. odcinka.

Piotr Garlicki opowiedział również o zawodowych początkach, zdradził, co wybór profesji aktora miał wspólnego z górami oraz ujawnił, za co widzowie chcieli wręczyć mu...łapówkę.

13 września do kin w całej Polsce trafił film „Zakochany Mickiewicz“, gdzie aktora można oglądać w roli tajemniczego mnicha. Jak po latach odnalazł się w siodle?

W czasie, kiedy studiowałeś filologię orientalną, wspinałeś się również po górach, działając w klubie wysokogórskim. Twoje zamiłowanie do gór przetrwało do dzisiaj?

Można tak powiedzieć, że moje zamiłowanie do gór przetrwało w stopniu umiarkowanym. Stało się tak przede wszystkim ze względu na wiek. Moją bazą wypadową było zawsze Zakopane, które w moim pojęciu zmieniło się nie do przyjęcia. Dla mnie jest tam zbyt głośno i tłoczno. W górach nie ma miejsca na góry. Wszędzie są tłumy. Kiepsko jest też z miejscami w schroniskach.

Na to, że zostałeś aktorem, również poniekąd wpływ miały góry, ponieważ przyjaźniłeś się z synem Haliny Kosobudzkiej i Jacka Weszerowicza, cenionych wtedy aktorów. To prawda, że kiedy zginął w górach, całą swoją sympatię przekierowali na Ciebie i namówili Cię na ten zawód?

Tak, to prawda, wspinałem się z ich tragicznie zmarłym synem. Wówczas byliśmy do siebie bardzo podobni fizycznie. Przyjaźniliśmy się, trzymaliśmy się razem. Razem z całą grupą kolegów, którzy byli w klubie wysokogórskim, byliśmy częstymi gośćmi w ich domu. Po jego śmierci faktycznie, swoje uczucia i tęsknotę przelali na mnie. Po nieudanych studiach lingwistycznych, z których mnie wyrzucono, ponieważ nie byłem nimi zainteresowany, poszedłem na dwa lata do wojska, a kiedy wyszedłem, nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wiedziałem, że nie wrócę na orientalistykę. Wtedy, Halina Kosobudzka podsunęła mi pomysł, by zdawać do szkoły teatralnej.

Czy kiedykolwiek żałowałeś, że rzuiłeś studia i zostałeś aktorem? To piękny, ale co tu dużo mówić, trudny zawód.

Nigdy nie miałem powodu, by żałować. Zwykle dopisywało mi szczęście, tak jest z resztą do teraz. Jestem zadowolony, bo nadal pracuję.

Kiedy byłeś u szczytu popularności, mając w kieszeni jedyne 200 dolarów, wyjechałeś za ocean. Miałeś spędzić tam pół roku, a zostałeś na piętnaście lat. Jak wspominasz ten czas?

W tych czasach popularność związana z odbiorem społecznym nie była tożsama z dobrobytem. Zawód był bardzo kiepsko opłacany. Nie było możliwości, by wyżyć chociażby z etatu w tearze. Od początku aktywności zawodowej taki etat miałem. Rzeczywiście, na rynku byłem we wszystkich możliwych i dostępnych wówczas gałęziach, gdzie aktorstwo mogło być wykorzystane. Aktywny byłem na scenie, w telewizji, filmie, w radiu i dubbingu. Jednak średnia zarobku mnie nie satysfakcjonowała do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałem sprzedać samochód, by utrzymać sensowny poziom życia. Przede mną otworzyła się furtka wyjazdu do Ameryki, więc z niej skorzystałem. Myślałem, że pojadę na pół roku, zarobię trochę grosza i wrócę, by dalej kontynuować pracę w zawodzie, ale pół roku nieco się przedłużyło. (Śmiech)

Twoje życie to materiał na książkę. (Śmiech) Nigdy nie myślałeś o wydaniu swojej biografii? To byłby strzał w dziesiątkę. (Śmiech)

Jak ktoś o tym pomyśli, zastanowię się, czy to zrobić. (Śmiech) Przyznam jednak, że mój kolega, reżyser z serialu „Na dobre i na złe“, Grzegorz Lewandowski, zwracał się do Piotra Glińskiego, ówczesnego ministra kultury, o dotację na zrobienie filmu z tego mojego amerykańskiego epizodu, ale propozycja nie została przyjęta.

Jakim jesteś czytelnikiem, czego poszukujesz w książkach i filmach?

Jestem czytelnikiem chaotycznym. Czytam parę książek na raz, bo szybko się nudzę i pewnie dlatego nie jestem w stanie wytrwać przy jednej książce. Doczytuję, ale robię to etapowo. W ciągu ostatnich trzech lat jedyną książką, którą przeczytałem od deski do deski, byli „Bieguni“. Ta lektura zajęła mi trzy dni. Podobnie mam z filmami. W telewizorze mam mnóstwo platform, takie jak m.in. Netflix i Prime Video, a do tego wszystkie kanały, z których mogę korzystać jako użytkownik telewizji kablowej, ale mimo to, bardzo rzadko oglądam jakikolwiek film do końca.

Po Twoim powrocie do kraju, zadzwonił telefon z propozycją roli dr. Stefana Trettera w „Na dobre i na złe“. Czy to, że pochodzisz z lekarskiej rodziny, miało wpływ na to, że tę rolę przyjąłeś?

Możliwe, choć aż tak głęboko w to nie wnikałem. Dziadkowie byli lekarzami, wychowywałem się u nich. Chcieli, abym zainteresował się medycyną, ale miałem jej dość w domu. Propozycja bardzo mi pochlebiła, ponieważ napłynęła, gdy ledwo co wróciłem ze Stanów. Zacząłem pracę w Teatrze Współczesnym. Wtedy „Na dobre i na złe“ było serialem na topie, inne produkcje, takie jak chociażby „M jak miłość“, na ekrany weszły dopiero nieco później. Nie wiem, jak to się stało, że tę rolę dostałem, bo w żaden sposób nie ogłaszałem, że wracam. Zadzwonił telefon, Piotr Wereśniak zakomunikował, że chce ze mną porozmawiać. Pojechałem do Nadarzyna, gdzie była wtedy hala zdjęciowa, spotkaliśmy się i od tego czasu jestem w serialu.

Do serialu dołączyłeś w 45. odcinku. Przeszłość Twojego bohatera była ściśle powiązana z wątkiem siostry oddziałowej, czyli nieodżałowanej Darii Trafankowskiej. Jak wspominasz zmarłą 9 kwietnia 2004 roku aktorkę?

Wspominam ją bardzo ciepło i sympatycznie. W pracy była fantastyczną osobą. Wiedziałem o wszystkich jej perypetiach z życia prywatnego. Nie miałem z nią jednak żadnej styczności poza planem i nie znałem jej prywatnie. Korelacje zawodowe na planie nie zawsze odzwierciedlają stosunki osobiste. Aktorzy są ludźmi zajętymi, nie tylko w serialu, ale mają też inne zobowiązania zawodowe, mają rodziny. Spotkania w pracy są spotkaniami zawodowymi. W pracy z ludźmi nie przebywa się zbyt długo. Nawet, jeśli jestem na planie cały dzień, nie znaczy to, że cały dzień gram z tą samą osobą. Realizowane są różne sceny, z różnych odcinków. Kontakt jest dosyć przelotny, a nawet zdawkowy. Znam bardzo niewiele przykładów, gdzie przyjaźnie z planu przenoszą się na życie prywatne. Są tacy ludzie, ale mnie to nie dotknęło. Mam lepszy kontakt z ekipą realizacyjną niż z aktorami.

Postać siostry oddziałowej jest dotąd co jakiś czas wspominana w serialu. Wzruszające są sceny, w których Stefan patrzy na jej zdjęcie... To od lat ta sama fotografia?

To rzeczywiście cały czas ta sama fotografia. Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że to po prostu rekwizyt, który ma widzowi coś mówić, a z racji tego, że oglądają nas coraz młodsze pokolenia widzów, mam wrażenie, że mówi coraz mniej.

Jak radzisz sobie z przyswajaniem terminologii medycznej?

To trochę jak język obcy, którego można się nauczyć, tym bardziej, że ta terminologia jest dosyć ograniczona, ponieważ nazw przypadków medycznych trzeba się po prostu nauczyć. W scenach operacyjnych wiele czynności się powtarza. Nazwy instrumentarium po wielu powtórzeniach zostają zapamiętane.

Myślałeś kiedykolwiek o odejściu z serialu?

Nie, dlaczego?

Rola lekarza szufladkuje?

Tak, ale nie do końca, czego dowodem jest film „Zakochany Mickiewicz“, który do kin trafił 13 września. Nie zagrałem lekarza, o czym można się przekonać, idąc do kina. (Śmiech)

Jesteś nie tylko miłośnikiem wspominanych gór, ale także jazdy konnej. To prawda?

To już rzeczy historyczne, z przeszłości. (Śmiech) Choć prawdą jest to, że ostatnio konno jeździłem na planie filmu „Zakochany Mickiewicz“, ale wydarzyły się to po wieloletniej przerwie.

Jak wraca się do siodła?

Trudno, a jeszcze trudniej się wysiada z siodła. (Śmiech) Kiedyś jeździłem regularnie i tak się złożyło, że moim znajomym przez wiele lat był człowiek, który był trenerem polskiej kadry olimpijskiej na olimpiadzie w Moskwie. Przez kolegę aktora, a także zapalonego koniarza, Marka Siudyma, poznaliśmy się. To do niego jeździłem co wakacje. Wiek jednak sprawia, że z wielu rzeczy trzeba rezygnować, bo nie na wszystko starcza już sił.

Wcieliłeś się w tajemniczego mnicha. Opowiedz coś więcej.

Przede wszystkim wiedziałem, z kim będę pracować, bo Waldemar Szarek pracował przy „Na dobre i na złe“. Z partnerów znałem niewiele osób. Była to bardzo przyjemna praca, choć dla mnie dosyć męcząca z tego względu na to, że najpierw graliśmy na dziedzińcu zamkowym, a później na wieży zamkowej. Podejście pod ten zamek, kilka metrów w górę było ogromnym wysiłkiem.

Grzegorz Daukszewicz, którzy przez kilka lat wcielał się w dr. Krajewskiego, powiedział mi kiedyś, że podeszła do niego Pani, prosząca o receptę. (śmiech) Miałeś podobne sytuacje?

Takie sytuacje zdarzały się nagminnie, szczególnie kiedy w serialu było mnie więcej.

O co wtedy najczęściej prosili widzowie?

Były to nie tylko prośby o recepty, ale też o miejsce w szpitalu w Leśnej Górze. Byli też ludzie, którzy...oferowali łapówki. Bardzo wiele osób nie rozdziela aktora od postaci. W sklepie do dziś zwracają się do mnie „panie doktorze“, choć zwracam wtedy uwagę, że jak już, to panie aktorze. (Śmiech.)

Eleni o muzyce i ukochanej Grecji [WYWIAD]

Eleni o muzyce i ukochanej Grecji [WYWIAD]















fot. zdjęcie nadesłane

Na początku września razem ze zgromadzoną publicznością w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie Eleni obchodziła jubileusz czterdziestu pięciu lat działalności estradowej. Z tej okazji zaśpiewała swoje największe przeboje.

Miałam okazję z nią rozmawiać nie tylko o muzyce, ale też ukochanej Grecji.

Na scenie jest Pani obecna od ponad czterdziestu pięciu lat. Kiedy to minęło? (śmiech)

Minęło jak jeden dzień, ale nie wiem, kiedy. (Śmiech)

Gdyby miała Pani ten czas zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Od czterdziestu pięciu lat mam wierną publiczność, która przychodzi na moje koncerty, chce się ze mną spotkać, śpiewa moje piosenki. To najpiękniejszy prezent po tylu latach pracy na estradzie.

Jakie emocje i przemyślenia towarzyszą Pani przy okazji tak zacnego jubileuszu?

Już kiedyś starałam się to wszystko podsumować, ale nie jest to łatwe, bo tak naprawdę to nie tylko moja aktywność zawodowa, ale też moich muzyków, kompozytorów i autorów tekstów.

Swoich występów nie traktuje Pani jak koncertów, ale jak spotkania z drugim człowiekiem. Kto nauczył Panią takiego podejścia?

Takiego podejścia nauczyli mnie moi rodzice. Zawsze zarażali ludzi pozytywną energią, pomagali im. Te wartości wyniosłam z domu rodzinnego. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, było nas dziesięcioro. Byłam najmłodsza, więc tego wszystkiego uczyłam się też od rodzeństwa.

Ważne jest dla Pani, by podczas spotkań muzycznych można było zapomnieć o trudnej codzienności i odpłynąć w podróż sentymentalną. Do którego ze swoich utworów to Pani ma największy sentyment? Czy będzie to utwór „Troszeczkę ziemi, troszeczkę słońca“?

Tych piosenek było i jest wiele. To m.in. „Po słonecznej stronie życia“ i „Nic miłości nie pokona“. Każdemu z etapów mojego życia, czy to prywatnego, czy zawodowego, towarzyszył któryś z moich utworów.

Mam wrażenie, że piosenka „Troszeczkę ziemi, troszeczkę słońca" jest najbardziej wyczekiwana przez słuchaczy na muzycznych spotkaniach z Panią. Czy się mylę?

Tak właśnie jest. Publiczność za każdym razem żywo reaguje od momentu, w którym pada tytuł tego utworu.

Swoją muzyczną przygodę rozpoczynała Pani w 1975 roku, razem z greckim zespołem „Prometeusz“. Podobno ta przygoda miała trwać rok, a przeciągnęła się do ponad 45 lat. (śmiech)

Tak naprawdę chciałam zostać nauczycielką wychowania muzycznego, ale stało się inaczej. Tylko przez rok miałam pośpiewać z zespołem „Prometeusz“, ale no cóż… przeciągnęło się. (śmiech)

Pani urodziła się w Polsce, ale Pani rodzeństwo urodziło się w Grecji. Chętnie wraca Pani w te strony? Co takiego ma Grecja, czego nie mają inne kraje?

W Grecji jestem co roku. Tak naprawdę, mam dwie ojczyzny. Kiedy jestem w Polsce, tęsknię za Grecją, a kiedy jestem w Grecji, tęsknię za Polską. Tak będzie już zawsze.

Trzeba pamiętać, że muzyka grecka to nie tylko Zorba. (śmiech) Grecki klimat wykonywanym przez Panią utworom nadaje instrument buzuki, na którym gra Pan Kostas.

Kostas jest kompozytorem większości utworów, które wykonuję. Bez tego instrumentu, te piosenki nie miałyby takiego charakteru, a jednak buzuki dodaje im grecki smaczek.

Pani gra na jakimś greckim instrumencie?

Gram na gitarze, ale umiem grać też na wspominanym buzuki.

Czy zaczynając swoją przygodę z muzyką, pomyślała Pani kiedykolwiek, że może ona tyle potrwać?

Wydarzyło się to zupełnie niespodziewanie. Z zespołem „Prometeusz“ nagraliśmy pierwszą płytę „Po słonecznej stronie życia“ i tak się zaczęło. Potem nadchodziły kolejne propozyje i tak... zostałam piosenkarką.

Żałowała Pani kiedykolwiek, że nie została nauczycielką muzyki?

Nie myślałam o tym. Kocham śpiewanie i nie potrafiłabym bez niego żyć. Spotkania z publicznością dodają mi energii.

piątek, 11 października 2024

Cykl #mariolapoleca (18): „Pod wulkanem“ [RECENZJA FILMU]

 Cykl  #mariolapoleca (18): „Pod wulkanem“ [RECENZJA FILMU]


















fot. plakat filmu / Dystrybucja Kinowa TVP

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu #mariolapoleca. Serdecznie Was zapraszam. 

Dziś zachęcam do lektury recenzji najnowszego filmu w reżyserii Damiana Kocura „Pod wulkanem“, który do kin w całym kraju trafi 11 października. Reżyser, podobnie, jak w swoim równie ciekawym debiucie pełnometrażowym „Chleb i sól“, również porusza temat narastającego lęku, choć robi to nieco inaczej, niż w przypadku poprzedniej propozycji filmowej. 

Wiadomo już, że najnowsza produkcja w dorobku twórcy powalczy o Oscara w kategorii „Najlepszy międzynarodowy film pełnometrażowy“. Tytuł przedpremierowo pokazany był m.in. w Toronto. Stołeczna premiera, w której wzięli udział twórcy i zaproszeni goście, miała miejsce 7 października. 

***

Cykl  #mariolapoleca (18): „Pod wulkanem“ [RECENZJA FILMU]

UROCZYSTA PREMIERA MEDIALNA: 7 października, Warszawa 

PREMIERA KINOWA: 11 października

GATUNEK FILMU: dramat

SCENARIUSZ: Damian Kocur, Marta Konarzewska

REŻYSERIA: Damian Kocur

PRODUCENT: Mikołaj Lizut, Agnieszka Jastrzębska

DYSTRYBUCJA: Dystrybucja Kinowa TVP 

OBSADA: Sofiia Berezovska, Anastasia Karpenko, Roman Lutskyi, Fedir Pugachov, Almira Hryhorets, Mike Mensah, Ada Lorenc i inni.

***

 O FILMIE:

W filmie „Chleb i sól“, czyli swoim pełnometrażowym debiucie, reżyser Damian Kocur na centrum wydarzeń ekranowych wybrał osiedlową budkę z kebabem. Główna akcja jego drugiego filmu toczy się na hiszpańskiej Teneryfie. To właśnie tam, na urlopie, przebywa ukraińska patchworkowa rodzina, dowiadująca się o wybuchu wojny. W tym układzie, szczęśliwi na pierwszy rzut oka turyści, stają się uchodźcami. 

Rodzinę tworzą Nastia (Anastasia Karpenko), Sofia (Sofiia Berezovska), ojciec Sofii Roma (Roman Lutskyi), brat Sofii Fedir (Fedir Pugachov) i Ze względu na zaistniałą sytuację, nie mogą wrócić do domu. 

Z wakacyjnej przystani, Hiszpania staje się przymusowym azylem, a wakacyjne atrakcje, sposobem a przede wszystkim odskocznią, na przetrwanie najtrudniejszych chwil. Rodzina Nastii i Roma nie musi prosić o pomoc, ponieważ właściciel hotelu wyciąga do nich pomocną dłoń, osobiście proponując nocleg, jedzenie a także wychodzi naprzeciw innym ich potrzebom. Choć dzięki tej pomocy mają wszystko, czego akurat potrzebują, nie potrafią się tym cieszyć, bo przecież, kilometry dalej, ich bliscy walczą o przetrwanie, mając świadomość, że lada chwila mogą usłyszeć strzały. 

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Uprzywilejowani turyści, członkowie rodziny, jakich na co dzień wiele, z dnia na dzień stają się migrantami. Jak każdy w takich okolicznościach, z jednej strony nie potrafią odnaleźć się w narzuconej przez inwazję wojsk rosyjskich na Ukrainę sytuacji, z drugiej zaś, starają się być silni dla dzieci. To jednak nie zawsze im się udaje, albowiem dzieci często wyczuwają napięcia między nimi. Sofia (Sofiia Berezovska) – starsza siostra Fedira, (Fedir Pugachov) robi wszystko, by nie był świadkiem napięć w rodzinie. Kiedy tylko może, zabiera go w różne ciekawe miejsca, gdzie pozwala mu na beztroskie momenty dzieciństwa, na które obecnie ma mało przestrzeni. To nie zawsze podoba się jednak Romanowi i Nastii, ponieważ nie wywiązuje się z zasad, które panują wśród domowników. Nie zabiera ze sobą tak często wymienianego, w różnych kontekstach całej tej historii, powerbanka. 

Ogromne brawa należą się filmowym dzieciakom, czyli Sofii Berezovskiej i Fedirovi Pugachovovi. Wcielanie w codzienne czynności trudnych emocji, których wymagał scenariusz wychodziło im świetnie. Byli bardzo autentyczni. Po mistrzowsku stworzyli również bratersko – siostrzaną więź na planie, która była wyczuwalna od pierwszych scen. 

Na słowa uznania zasługuje również Roman Lutskyi, który bardzo dobrze odegrał moment załamania, które było nieuniknione w zaistniałych okolicznościach, choć sama scena, w której się popłakał trwała zaledwie kilka chwil, była bardzo wyrazista i została przeze mnie zapamiętana. Lutskyiemu podobnie jak Anastasii Karpenko należą się również brawa za świetny kontakt z filmowymi dziećmi i autentycznie odegrane sceny, w których władali trudnymi emocjami.

Dużym plusem produkcji jest to, że mimo, że jest to film o wojnie, tak naprawdę słowo „wojna“ wcale w nim nie pada. Zastępują go inne określenia, a najczęstszym słowem, które słychać z ekranu, jest wspominany powerbank. Film przepełniony jest takimi emocjami, jak bezsilność, nieporadność, samotność i tęsknota. 

Choć w filmie „Pod wulkanem“ w reżyserii Damiana Kocura nie występują polscy aktorzy, to tak naprawdę nie zapomniano o Polsce. Kiedy całość chyli się ku końcowi, z ust dwójki głównych bohaterów, przebywających w tym momencie akurat na podwórku, słychać najsłynniejszy stolarski łamaniec językowy. To oczywiście „stół z powyłamywanymi nogami“. 

Do jakich widzów skierowany jest film?

„Pod wulkanem“ w reż Damiana Kocura skierowany jest do wszystkich widzów, którzy zmęczeni są już filmami przepełnionymi przemocą i walką. To tak naprawdę film o wojnie bez wojny, który zbudowany jest co prawda na trudnych emocjach, ale nie na ciężkich wojennych obrazach. 

Na pewno też wszyscy widzowie, którym spodobał się pierwszy pełnometrażowy film w reż. Kocura, znajdą tutaj coś dla siebie. 

To dobry film, który warto zobaczyć. Od 11 października w kinach w całym kraju. Gorąco polecam. 

* Recenzja filmu "Pod wulkanem" powstała we współpracy z Dystrybucją Kinową TVP.

poniedziałek, 30 września 2024

Cykl #mariolapoleca (17): "Idź pod prąd" [RECENZJA FILMU]

 Cykl  #mariolapoleca (17): "Idź pod prąd" [RECENZJA FILMU]



















fot. plakat filmu / Dystrybucja Kinowa TVP

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji najnowszego filmu w reżyserii Wiesława Palucha, "Idź pod prąd". Film o legendarnym punkrockowym zespole KSU do kin w całej Polsce trafił 27 września. Przedpremierowo można było go zobaczyć na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni 24 września. 

Warszawska premiera filmu odbyła się 17 września w warszawskim kinie Cinema City Sadyba. Pojawili się na niej nie tylko aktorzy i twórcy filmu, ale także muzycy KSU, na czele z Eugeniuszem "Siczką" Olejarczykiem. 

To jeden z najbardziej wyczekiwanych polskich filmów tego roku. Nic w tym dziwnego, albowiem zespół KSU jest niekwestionowaną ikoną pukrocka w kraju a utwór "Idź pod prąd", który kilkakrotnie można w filmie usłyszeć, jednym z jego największych hitów. 

***

Cykl  #mariolapoleca (17): "Idź pod prąd" [RECENZJA FILMU]

UROCZYSTA PREMIERA MEDIALNA: 17 września 2024, Cinema City Sadyba, Warszawa

PREMIERA KINOWA: 27 września 2024

GATUNEK FILMU: film fabularny 

SCENARIUSZ: Doman Nowakowski / Wiesław Paluch 

REŻYSERIA: Wiesław Paluch

PRODUCENT: Wiesław Paluch / Tadeusz Król

PRODUKCJA: Superconic Production 

DYSTRYBUCJA: Dystrybucja Kinowa TVP

MUZYKA: KSU / Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk 

OBSADA: Ignacy Liss, Maciej Piotrowski, Igor Paszczyk, Bartłomiej Deklewa, Piotr Głowacki, Szymon Kukla, Filip Łannik, Wiktoria Kruszczyńska, Iga Szubelak, Zuzanna Galewicz i inni. 

O FILMIE:

Najnowsza propozycja dla widzów, której reżyserem jest Wiesław Paluch, z punktu widzenia młodego "Siczki", opowiada o legendarnej punkrockowej grupie KSU, której jest frontmanem. Twórcy przenoszą widzów do drugiej połowy lat 70-tych, a główna akcja toczy się w Ustrzykach Dolnych. To właśnie tam, kilku niezdyscyplinowanych uczniów ustrzyckiej szkoły postanawia zostać punkami, tworzyć muzykę, założyć zespół i grać koncerty. W jednego z założycieli zespołu, charakternego, zbuntowanego, nastoletniego "Siczkę" a także głównego bohatera filmu, wciela się aktor młodego pokolenia, Ignacy Liss. Młodzi, dla których inspiracją jest muyzka zespołu Sex Pistols, zasłyszana w Radiu Wolna Europa, wysyłają do radia pismo z prośbą o więcej muzyki tzw. "wolnych ludzi". Ich nieco spontaniczne działania, choć się tego nie spodziewają,  przynoszą wyczekiwane efekty. List zostaje odczytany na antenie a raz w tygodniu emitowana jest audycja program dotyczący muzyki punk. 
















fot. Dystrybucja Kinowa TVP / materiały prasowe

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Młodzi spotykają się  na próbach, na których mimo tego, że mają jasny cel, nie brakuje ich wzajemnego buntu. Często się ze sobą nie zgadzają. Sytuacji nie ułatwia fakt, że ich działania zauważone zostają przez przedstawicieli PRL-owskiego aparatu represji. Jednym z głównych wrogów ich twórczości jest oficer SB, Jerzy Majak (w tej roli Piotr Głowacki, przyp. red.). Kiedy spotyka się z "Siczką" daje mu jasno do zrozumienia, że Ustrzyki Dolne to nie wielki świat i nie ma co liczyć na punk w jego gminie. Na młodych groźby nie robią wrażenia. Mimo to, zakładają zespół KSU. Wyraz swojemu buntowi dają również poprzez wygląd. Policzki przekłuwają agrafkami, noszą łańcuchy. Niektórzy stawiają irokezy, inni zaś farbują włosy na zielono. Z czasem stają się wielkimi gwiazdami tzw. "muzyki drugiego obiegu". Jednym z ich największych przebojów staje się utwór "Idź pod prąd". Kiedy wybucha stan wojenny, mimo usilnych prób "Siczka" w końcu nie unika pójścia do wojska. 

"Idź pod prąd" to film, zdominowany przez młode pokolenie aktorów. Tak naprawdę każdy z nich wnosi do filmu coś, co zasługuje na brawa i uznanie. Jak to u mnie bywa, najchętniej każdemu z nich poświęciłabym osobny akapit, ale to nie jest takie proste, bo w tym wypadku, moja recenzja musiałaby mieć kilka, a może nawet kilkanaście stron. 

W tym miejscu chciałabym wyróżnić filmowego "Siczkę", czyli Ignacego Lissa. Gołym okiem widać, że na planie zostawił nie tylko ogrom energii, ale też kawał serca. Pokazał nie tylko autentyczność, ale też udowodnił, że połknął punkrockowego bakcyla. 

Na słowa uznania zasługuje również Igor Paszczyk, czyli "Ptyś". Na ekranie przeszedł spektakularną metamorfozę. Myślę, że ta rola spowoduje lawinę nowych propozycji zawodowych dla aktora młodego pokolenia. W "Idź pod prąd" udowodnił, że nie ma takiego wyzwania, którego się boi. Już dziś czekam na jego nowe wcielenia aktorskie. 

Na wyróżnienie zasługuje również Piotr Głowacki. To aktor, który zaskakuje widzów za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie. W najnowszym filmie w reżyserii Wiesława Palucha wciela się w oficera SB, który uruchamia akcję "Żyletka", mającą na celu rozpracowanie zespołu. Umiejętnie żongluje trudnymi emocjami i jest kolejnym aktorem w tym projekcie, który udowadnia, że nie ma dla niego takiego wyzwania, które może go przerosnąć. Tworzy bohatera, którego co prawda trudno jest polubić, ale równocześnie takiego, którego działania, dyktowane czasami, w których film jest osadzony, można zrozumieć. 

Choć fundamenty filmu zbudowane są na młodym pokoleniu twórców, w całej historii znajduje się też miejsce dla tych, których na co dzień można oglądać w innych produkcjach, filmowych i serialowych. W rolach epizodycznych pojawiają się m.in. Jakub GąsowskiJakub Kamieński i Arkadiusz Smoleński. Każdy z panów, choć w filmie pojawia się na chwile, swoją rolę odgrywa z ogromnym zaangażowaniem i swego rodzaju charakterystycznością a to powoduje, że każdy z tych epizodów do pewnego stopnia zostaje z widzem. 

Dużym plusem nowego filmu w reż. Wiesława Palucha jest to, iż pokazane zostały w nim wszystkie najbardziej istotne momenty z życia zespołu KSU. To wiernym fanom składu pozwala sobie przypomnieć o najważniejszych momentach z ich muzycznego życia a nowym sympatykom, którzy poznają zespół chociażby po obejrzeniu filmu, który na ekranach kin w całym kraju zadebiutuje 27 września, pozwoli ich po prostu poznać. Fajnym rozwiązaniem okazało się również pokazanie fragmentu koncertu KSU  a także moment, w którym Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk rozmawia z jednym z wiernych fanów zespołu i podpisuje dla niego zdjęcia. 

Choć w filmie pojawia się dużo przekleństw, są one uzasadnione, albowiem pojawiają się wśród bohaterów zbuntowanych i walczących o swoje, a w tym układzie są jak najbardziej na miejscu, bo przecież wszyscy wiemy, że nawet na co dzień są one objawem buntu i niezgody na zaistniałe okoliczności. 

To film skierowany nie tylko do fanów punkrocka i sympatyków zespołu KSU, ale też dla tych, którzy chcą po prostu zobaczyć nowy film W. Palucha, kochają górą lub chcą przenieść się w drugą połowę lat 70-tych. Idźcie do kina. Fajnie się to ogląda. Serdecznie polecam. 

* Recenzja filmu "Idź pod prąd" powstała we współpracy z Dystrybucją Kinową TVP 


niedziela, 15 września 2024

Robert Stockinger nie tylko o tenisie [WYWIAD]

 Robert Stockinger nie tylko o tenisie [WYWIAD]
















fot. Robert Stockinger / oficjalna strona na Facebooku

W dniach 5-8 sierpnia odbywała się XVIII edycja rozgrywek tenisowych Beskid Cup. Jednym z uczestników był Robert Stockinger. Choć pierwszego dnia imprezy pogoda nie dopisała, swojego pierwszego meczu nie przerwał, walczył do końca w strugach deszczu. Ostatniego dnia tryumfował, zdobywając I miejsce na rzeczonych rozgrywkach.

Rozmawialiśmy nie tylko o tenisie, ale też pozytywnym nastawieniu w sporcie i w życiu.

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pan wrażenie osoby pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Czy uprawianie sportu pomaga w tym, by takie nastawienie utrzymać?

Uprawianie sportu pomaga się zrelaksować, zrzucić z siebie napięcie i negatywne emocje. Ja dobrze się czuję, kiedy się ruszam. Cieszę się, kiedy dzięki temu dobrą energią mogę zarażać innych.

Choć zdania w tej kwestii są podzielone, to niektórzy twierdzą, że takiego nastawienia, choć do pewnego stopnia, można się nauczyć. Jak Pan się do tego odniesie?

Jestem przekonany, że można, jednak wbrew pozorom, to wcale nie jest taka prosta sprawa. Trzeba doceniać to, co się ma i nie mieć zbyt dużych oczekiwań, bo to z nich biorą się rozczarowania.

Podobno, kto uprawia sport, częściej się uśmieha.

Ja po każdym treningu, po każdym meczu się uśmiecham, także zgadzam się z tym maksymalnie. (Śmiech.)

Pasję do sportów zaszczepił w Panu tata...

Na pewno tata zaszczepił we mnie miłość do tenisa. Jako dziecko zapisał mnie na treningi. Bywałem na nich regularnie, bo tata tego wymagał.

Kiedy nastąpił moment, w którym to Pan chciał chodzić na treningi tenisa?

Będąc dzieckiem, wolałem grać w piłkę. Rzeczywiście, z biegiem  czasu, na kortach bywałem częściej niż na boisku. Studiując na Uniwersytecie Warszawskim, grałem w drużynie AZS. Potem na chwilę ten tenis porzuciłem i właściwie to przy okazji Beskid Cup przypominam sobie o istnieniu tenisa. Zawsze kiedy wyjeżdżam z Jaworza, mówię sobie, że do kolejnej edycji będę przygotowywał się bardziej. 

Kiedy nastąpiła taka Pana pierwsza, świadoma fascynacja tym sportem?

Moja pierwsza fascynacja tym sportem nastąpiła, kiedy tata w wieku czterdziestu lat zaczął go uprawiać. Uczyliśmy się go razem.

Teraz pewnie razem kibicujecie Idze Świątek?

Jak wszyscy, trzymamy kciuki za Igę Świątek i Huberta Hurkacza. Karierę Igi śledzę od juniorskich czasów. Kiedy na topie była Agnieszka Radwańska, nagrywałem z Igą repoertaż, wtedy miała około 14 lat. Jeszcze nikt o niej nie słyszał. W domowym „eksperckim“ zaciszu czuliśmy, że do kobiecego tenisa zmierza wielka gwiazda. Na szczęście, to marzenie się spełniło.

Kiedy tylko obowiązki zawodowe Panu pozwalają, zawsze przyjeżdża Pan do Jaworza. Co takiego ma Beskid Cup, czego nie mają inne tego rodzaju rozgrywki?

Beskid Cup to przede wszystkim tradycja ludzi, którzy tutaj bywają. To od osiemnastu lat prawie ten sam skład. Miałem to szczęście, że kiedy byłem nastolatkiem, tata zabierał mnie tutaj, więc ja to towarzystwo pamiętam. To sprawia, że kiedy ci ludzie się tutaj na początku sierpnia spotykają, jest jak w rodzinie. Wszyscy świetnie się znają.

Jako kilkuletniego chłopca, tata zabierał Pana na plan filmowy?

Zabierał mnie na plan, choć szczególnie go o to nie prosiłem. Nie było to coś, co specjalnie mnie fascynowało. Trochę się nudziłem, jak to dziecko. (śmiech)  Lubił zabierać mnie ze sobą w różne miejsca.

Nie miał Pan takiego momentu, że chciał pójść w ślady taty i zostać aktorem?

Nie było takiego pomysłu.

Co daje Panu tenis, czego nie dają inne sporty?

Tenis daje towarzystwo. Wydaje mi się to nawet fajniejsze, niż samo odbijanie piłki. (śmiech) To bardzo dobra wizytówka naszego turnieju. Tu nie tylko gra się w tenisa, ale spotykamy się też towarzysko.

Tak jak Pana tata, Pan też zaszczepia teraz miłość do sportów w swoich dzieciach?

Chciałbym, by moje dzieci były aktywne, natomiast niczego im nie narzucam, na razie moja córka wykazuje talent artystyczny. Jeśli nie będzie chciała uprawiać żadnej dyscypliny, ja to zaakceptuję. Mój synek jest jeszcze mały, ale widzę, że jest bardzo sprawny ruchowo. Może przyjdzie taki czas, w którym weźmie rakietę do ręki, spełni marzenie dziadka i poodbija piłeczkę. 

Od jakiegoś czasu, razem z Joanną Górską prowadzi Pan „Pytanie na śniadanie“. Co jest największą siłą Waszego duetu?

Z Asią bardzo dobrze czujemy się w swoim towarzystwie. Jesteśmy drużyną. Stoimy za sobą. Wspieramy się, rozmawiamy ze sobą. Szczerość i komunikacja to podstawa.

Jaki jest Pana przepis na to, by rano wstać z uśmiechem i powitać widzów?

Nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Do niczego nie muszę się zmuszać. Wstaję wcześnie. Bardzo lubię tę pracę. Uwielbiam o 7.30 budzić naszych widzów. Muszę się raczej hamować, niż pobudzać do dobrej energii.