Piotr Bondyra, aktor znany m.in z serialu „Komisarz Aleks” dał namówić się na rozmowę o serialu, ale także o improwizacji i swoim zespole Train of Joy.
Aktorstwo to dziś niepewny zawód. Co spowodowało, że postanowił Pan go wybrać?
Nie do końca czuję, że miałem jakiś wybór. W liceum zorientowałem się, że tak na prawdę nie wiem co chciałbym robić w życiu. Chciałem być szczęśliwy, mieć rodzinę i żyć wedle myśli Konfucjusza – “Wybierz pracę którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Okazało się, że moim zawodem jest aktorstwo, chyba nie potrafiłbym robić nic innego.
Czy już od najmłodszych lat przejawiał Pan zainteresowanie sztuką – lubił Pan występować, kochał scenę?
I tak i nie. Bywały momenty kiedy jako mały Piotruś na szkolnej lub przedszkolnej scenie czułem się bardzo dobrze, ale były też takie, po których był płacz i zgrzytanie zębów. Zawsze lepiej wychodziło mi lepienie z gliny i plasteliny z dala od tremy i widowni. Poza tym moje pierwsze zetknięcie z teatrem zawodowym nie zapowiadało, że będę aktorem.
Kiedy nastąpiło Pana pierwsze spotkanie z tym zawodem? W jakich okolicznościach?
W podstawówce miałem okazję grać role w dwóch spektaklach Teatru Nowego w Poznaniu (w „Snach“, oraz „Pułapce“). Nie potrafiłem sobie poradzić z tremą. Po jednym sezonie stwierdziłem, że rezygnuję, bo to za duży stres i że nigdy nie zostanę aktorem. Na szczęście nie miałem racji.
Aktorstwo to jedno, ale ważna jest dla Pana również muzyka. Kiedy ona pojawiła się w Pana życiu?
Świadome słuchanie muzyki zaczęło się dla mnie chyba w gimnazjum.
Była swoistym dopełnieniem aktorstwa, czy pojawiła się jeszcze wcześniej?
Chęć zostania wokalistą i posiadania zespołu pojawiła się przed, albo jednocześnie z myślą o aktorstwie, pod koniec liceum. Niestety, jak to bywa w życiu znaleźli się ludzie, którzy odwiedli mnie od pomysłu, że umiem śpiewać. Nadal śpiewałem pod prysznicem, w domu, na szkolnym korytarzu, w pustym teatrze, ale nigdy nie czułem się dość dobry, żeby występować na scenie. Dopiero rola D’Artagnana w musicalu „Trzej Muszkieterowie“ we Wrocławskim Teatrze Capitol, ośmieliła mnie do śpiewania publicznie.
Gdyby nastąpiła taka konieczność, z czego byłoby Panu prościej zrezygnować? Z aktorstwa, czy z muzyki?
Ostatnio, dzięki temu, że jestem członkiem grupy teatralnej Impro Atak, trudno mi rozdzielić jedno z drugim. Improwizując na scenie, czasem nie da się nie zaśpiewać. Poza tym często gramy improwizowane musicale, które uwielbiam. Staram się poddawać temu co świat daje mi w danym momencie życia. Gdybym miał przed sobą karierę muzyczną, to pewnie odstawiłbym na jakiś czas aktorstwo. Ale, że poza jedną piosenką, moja kariera muzyczna właściwie nie istnieje, to na daną chwilę zrezygnowałbym właśnie z niej, bo tak naprawdę niewiele bym stracił.
Ostatnio w jednym z programów śniadaniowych zaprezentował Pan piosenkę „Czekam na telefon”. Proszę opowiedzieć coś więcej o Pana zespole – Train of Joy.
Zespół Train of Joy, to również wynik mojej przygody z impro. Koleżanka z Impro Ataku – Kamila Salwerowicz, wraz z Mikołajem Lizutem – reżyserem i autorem scenariusza, pracowali nad monodramem pod tytułem „Czekam na telefon“ w Teatrze Nowym w Łodzi. Poprosili mnie, żebym użyczył głosu postaci muzyka, a potem o zaśpiewanie piosenki. Po nagraniu stwierdziliśmy, że powinniśmy założyć zespół.
Porozmawiajmy o..nazwie. Skąd pomysł? Czy z nazwą związana jest jakaś historia?
Nazwa zespołu pochodzi bezpośrednio z tekstu spektaklu, czyli spod pióra Mikołaja Lizuta. Tak jak w impro korzysta się ze zbiorowej wyobraźni partnerów na scenie, tak w tym przypadku stwierdziliśmy, że warto skorzystać z wyobraźni twórców spektaklu. Nazwa bezpośrednio wyjęta ze sztuki teatralnej, wydała nam się odpowiednia dla grupy aktorów, którzy spontanicznie chcą założyć zespół.
Jak wyglądają najbliższe plany zespołu? Pojawi się teledysk do piosenki? Będą koncerty?
Na teledysk i koncerty trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Najpierw musimy się zebrać i nagrać płytę.
Jak pogodzić aktorstwo z muzyką? Bywa czasem trudno?
Chyba bardziej na odwrót. Pogodzenie muzyki z aktorstwem, jest bardzo trudne kiedy sporo się pracuje. Dlatego tak ciężko nam się zebrać, żeby coś nagrać. Każdy ma jakieś zajętości i trochę się mijamy, ale mimo wszystko jestem dobrej myśli.
Przejdźmy jednak do aktorstwa. Jak trafił Pan do serialu „Komisarz Alex”?
Niestety nie wiąże się z tym żadna ciekawa historia. Po prostu miałem szczęście i wygrałem casting.
Nabycie jakich umiejętności okazało się konieczne, by mógł Pan wiarygodnie wcielać się w rolę młodszego aspiranta Gustawa Bielskiego?
Przed rozpoczęciem zdjęć i w trakcie miałem kilka szkoleń. Okazuje się, że nie wystarczy wziąć do ręki pistolet i wycelować. Do wiarygodnego odtworzenia roli policjanta potrzeba wyćwiczyć bardzo specyficzne ruchy i przyzwyczajenia obchodzenia się z bronią, które ludzie pracujący w tym zawodzie mają już we krwi. Są również odpowiednie procedury podczas aresztowania, obezwładniania i zakuwania w kajdanki. Na szczęście jako nieopierzony młodszy aspirant mam prawo być odrobinę niezdarny.
Co było najtrudniejsze? Obstawiam, że najwięcej frajdy sprawiało Panu strzelanie (Śmiech.)
Najtrudniej było zapamiętać i wykonać dostatecznie szybko rzeczy, które policjant robi zazwyczaj odruchowo i w ułamku sekundy. Instrukcja obsługi kajdanek też nie była łatwa. Co do strzelania, to rzeczywiście było super.
Serial daje Panu możliwość współpracy nie tylko z aktorami, ale także z…psem. Kiedy po raz pierwszy poczuł Pan więź z serialowym Aleksem?
W Alexie, czyli tak naprawdę w Rockym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Ale dopiero po pewnym czasie zaczął reagować na moje wołanie i polecenia. Potem sam przychodził się bawić i chciał, żeby go głaskać. Wtedy zdobył moje serce już na dobre.
Czy granie z psem jest tak samo wymagające jak granie w towarzystwie dzieci? Jakie jest Pana zdanie na ten temat?
Wydaje mi się, że trochę mniej. Pies częściej słucha poleceń, mniej przeszkadza kiedy się nudzi i nie zadaje pytań. Dzieci kocham za to wszystko i pomimo tego, ale na planie, bądź w teatrze potrafią zajść za skórę.
Proszę na koniec opowiedzieć coś o filmie „Autsajder” z Pana udziałem. Kiedy premiera?
„Autsajder” to historia chłopaka, któremu kilka niefortunnych zdarzeń wywraca życie do góry nogami. Moja rola jest niewielka, wcielam się w postać milicjanta, który lubi przemoc. Z tego co wiem film będzie miał premierę jeszcze w tym roku.
Proszę zdradzić jak prezentują się Pana najbliższe plany zawodowe.
Większość planów zawodowych wiążę z grupą teatralną Impro Atak. Nawet wakacje spędzam improwizując. Nad morzem, ok. 8 kilometrów od Rewala powstała Wioska Artystyczna Janowo. Mamy tam swój teatr komedii improwizowanej – profesjonalną scenę, na której można grać spektakle i koncerty. W trakcie sezonu gramy w Teatrze Nowym w Łodzi, w Operze Leśnej w Sopocie, w Teatrze Stu w Krakowie, w Promie Kultury Saska Kępa w Warszawie i sporadycznie na różnych scenach w innych miastach. Liczba miłośników teatru impro ciągle rośnie, więc pracy jest sporo. Uczę również aktorstwa w dwóch szkołach – w gimnazjum w Warszawskiej Szkole Filmowej oraz w liceum w Międzynarodowej Szkole Mistrzostwa Sportowego w Łodzi. Wkrótce zaczynam przygodę z filmem „Legiony”, gdzie gram Mańka – jednego z legionistów. No i oczywiście prace nad płytą naszego zespołu. Zapowiadają się pracowite miesiące, ale kocham to co robię, więc nie mogę się doczekać.
Materiał archiwalny z dnia 2 sierpnia 2018 roku do przeczytania również na www.sci24.pl - Śląskie Centrum Informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz