piątek, 3 stycznia 2025

Paweł Małaszyński o serialu "Na dobre i na złe" i Cochise [WYWIAD]

 Paweł Małaszyński o serialu "Na dobre i na złe" i Cochise [WYWIAD]















fot. z archwium Pawła Małaszyńskiego 

Z Pawłem Małaszyńskim spotkałam się w Cieszynie, kiedy pod koniec października przyjechał nad Olzę, by dla zgromadzonej w Teatrze im. Adama Mickiewicza publiczności zagrać spektakl „Rodzinne rewolucje”.

W rozmowie nie zabrakło wątków teatralnych, ale również tych muzycznych, bo jakże można inaczej, kiedy od założenia zespołu „Cochise“, którego aktor jest frontmanem, mija 20 lat. Nie mogło się obyć również bez wspomnień z planu „Lekarzy“ i przywitania się z Leśną Górą, w której to jako pediatra Aleks Zagajewski Paweł Małaszyński po raz pierwszy pojawił się w 933. odcinku.

Pan jest kolejną osobą, od której, od samego początku, bije pozytywna energia. Chyba nawet nie mógłby Pan inaczej, prawda?

(Śmiech) To nie takie proste, ale staram się mieć takie życiowe flow. To zawsze pomaga. Nawet w momencie, kiedy problemy się piętrzą, staram się uśmiechać. Staram się, by każdy dzień, bez względu na to, co dzieje się wokół mnie, był dobry. Czasami jednak dopada mnie nostalgia i melancholia, która powoduje, że zapadam się w sobie i potrzebuje chwili samotności, by przemyśleć parę rzeczy, ale robię wszystko, by takich chwili było jak najmniej.

Umie Pan także cieszyć się z małych rzeczy, takich jak spektakl do zagrania. Co ucieszyło Pana ostatnio?

Cieszą mnie zwykłe rzeczy. Życiowe drobiny. Rodzinna codzienność. Uśmiech moich dzieci. Mój dom jako bezpieczna przystań, którą zbudowałem wiele lat temu. Inspirujący ludzie, których wciąż spotykam na swojej drodze. Jestem wdzięczny za każde spotkanie, każdą miłą rozmowę i za to, że zawodowo mogę się cały czas utrzymywać na powierzchni i doświadczać fajnych, nowych emocji. 

Powodów do radości ma Pan wiele, bo nie dość, że przyjechał Pan do Cieszyna ze spektaklem „Rodzinne rewolucje", to jeszcze Pana zespół Cochise obchodzi 20. urodziny. Gdyby miał Pan te 20 lat zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Cochise to rodzina... plemię, które łączy ludzi i umie przyćmić wiele złych rzeczy, a rock and roll powoduje, że mamy pasję i wciąż jesteśmy młodzi i głodni. 20 lat temu spotkały się odpowiednie osoby z odpowiednim myśleniem, z odpowiednią przeszłością i doświadczeniem, które traktują muzykę serio ale z pewnym luzem i dystansem. Muzyka daje nam wolność. Nigdy nie napinaliśmy się na odniesienie sukcesu.

Iluzja sukcesu oddala od rzeczywistości i powoduje, że jesteśmy bardziej napięci na osiągnięcie wyznaczonego celu. To frustrujące doświadczenie. Myślę, że tworzenie muzyki jest celem samym w sobie, bo prawdziwa istota muzyki leży w sercu. Cieszę się, że dalej możemy tworzyć i ciągle nam się chce. To nasz największy sukces.

Jakie przemyślenia i emocje towarzyszą Panu przy okazji 20-lecia zespołu?

(Śmiech) Przede wszystkim to, że udało się nam przetrwać. Trzymamy się razem, wciąż gramy i wciąż mamy nowe pomysły. Muzyka stanowi dla nas przestrzeń, w której jako muzycy się uzupełniamy. Muzyka w pewien sposób ofiarowuje nam wolność i możliwość rozwijania naszej wrażliwości. Cochise nie zatrzymuje się i spokojnie podąża własną drogą, swoim własnym środkiem.

Mam wrażenie, że grupy Pana fanów się przenikają, co można zaobserwować, widując te same osoby nie tylko w teatrze, ale również na koncertach „Cochise".

Tak, to prawda. Z tego co zdążyłem zauważyć to te grupy w naturalny sposób często się przenikają. 

6 września swoją premierę miała płyta „Cochise", która jest Waszą ósmą płytą studyjną. Jak wyglądała praca nad albumem?

Wiele się zmieniło w Cochise od naszej poprzedniej płyty „The World Upside Down" (wydanej w 2021 r.). Najpierw z zespołu odszedł perkusista Adam, z którym zaczęliśmy już tworzyć kolejną płytę. Na szczęście szybko znaleźliśmy zastępstwo i z Grzesiem Hiero (perkusja) zaczęliśmy aranżować utwory na ósmą płytę. Gdy już byliśmy gotowi do wejścia do studia, nasz wieloletni producent i przyjaciel Daniel musiał z powodów osobistych zrezygnować z nagrywania albumu. Skontaktowaliśmy się więc ze starym dobrym znajomym Krzyśkiem Murawskim, producentem, muzykiem i człowiekiem wielu talentów. Szybko opracowaliśmy plan działania i w styczniu 2024 r. zaczęliśmy nagrania. Poszło bardzo sprawnie i efekt końcowy przerósł nasze oczekiwania. 

Uważam, że nagraliśmy najlepszą płytę w naszej karierze. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Problemy, które napotkaliśmy na naszej drodze, finalnie zadziałały na plus.

Trzymanie swojego krążka w rękach, w dniu premiery, wywołuje emocje nieporównywalne z czymkolwiek innym, prawda?

(Śmiech) Coś w tym jest. To tak trochę jak z narodzinami dziecka, a to już nasze ósme dziecko. W dodatku po raz pierwszy w formie winylowej. Małymi krokami, może czasami pod górkę, ale ważne, że „Cochise" wciąż idzie do przodu.

Spotykamy się w Cieszynie, na chwilę przed pierwszym spektaklem. Nie jestem pewna, czy był już Pan wcześniej tutaj z jakimkolwiek spektaklem, ale chociażby w 2018 roku grał Pan koncert w Bielsku-Białej. Jak wraca się w te strony?

Jeżeli chodzi o koncertowanie z Cochise i moje wyjazdy teatralne, czasami już sam nie wiem, w którym mieście byłem, a w którym nie. Wasz teatr jest przepiękny. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Czuję się jak w teatrze elżbietańskim, takim z prawdziwego zdarzenia. Podziwiam i gratuluję.

Co opowie Pan o swoim bohaterze? W jakich okolicznościach widz zastaje go na scenie?

Mój bohater zderza się z niespodziewaną rodzinną kumulacją, która przewraca życie rodziny Gotyie do góry nogami. Staramy się pokazać, co pieniądze robią z relacjami rodzinnymi.

Zgodzi się Pan z większością aktorów, twierdzących, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem do zagrania dla aktora?

Zdecydowanie tak. Oczywiście, wszystko ma swój poziom trudności, ale uważam, że zagrać dobrze komedię, to wyzwanie. W tym repertuarze trzeba zachować pełną powagę by „dramat" rozgrywający się na scenie, na widowni wywoływał salwy śmiechu.

Na szczęście nie trzeba, ale gdyby musiał Pan z czegoś zrezygnować, łatwiej byłoby Panu zrezygnować z aktorstwa czy z muzyki?

Nie mam i nigdy nie miałem konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Aktorstwo i muzyka mają dużo wspólnego, wykluczając się zarazem. Moim zdaniem artysta to egoista, bo zawsze tworzy dla siebie, a dopiero potem dzieli się tym z innymi. Myślę, że robienie czegokolwiek pod publikę jest czymś niestosownym i nieszczerym. Od zawsze uciekałem malując rzeczywistość własnymi kolorami, budując w wyobraźni światy, tworząc postaci, melodie... uciekałem w marzenia.  Scena dała mi poczucie wolności, pozwoliła się otworzyć, odkryć, znaleźć wyjście dla emocji i cieszę się, że mam możliwość realizowania się w tych dwóch przestrzeniach. Jakakolwiek forma artyzmu poszerza moją wrażliwość i światopogląd. Jestem ciekawy i spragniony świata, wystarczy delikatny bodziec, a już mam ochotę tworzyć, działać i nie ważne czy to film, teatr czy muzyka. Dlaczego więc miałbym rezygnować, z którejś z nich?

Nie tak dawno zakończył się pierwszy sezon serialu „Zdrada", w którym wcielał się Pan w rolę Pawła Kamińskiego. Co łączy z mim Pana, oprócz imienia? 

Dobre serce, wspaniała rodzina i piętrzące się problemy (śmiech)

Jest szansa na drugi sezon?

Oryginalny serial posiada trzy sezony. 

Decyzja, czy wszystkie trzy zostaną wyemitowane, należy do stacji Polsat. Wiem, że są zadowoleni z pierwszego sezonu, obecnie dostępnego w Polsat Box Go. Na wiosnę ma pojawić się na antenie. Co będzie dalej? Czas pokaże.

W 933. odcinku „Na dobre i na złe" (emisja miała miejsce 13 listopada – przyp. red.) w Leśnej Górze pojawił się nowy pediatra Aleks Zagajewski, dla przyjaciół "Aleś". W serialu po raz pierwszy pojawił się Pan w 121. odcinku, jako Łukasz Sadowski, pacjent, którego uczucie połączyło ze starszą od siebie kobietą. Do dziś to pamiętam. Jak wraca się do Leśnej Góry?

Prawdę mówiąc nie ma chyba w Polsce aktora, który nie zagrał w „Na dobre i na złe" (śmiech). Ja zagrałem w 153 odcinku, prawie 25 lat temu. Spotkałem wtedy na planie Krzysztofa Pieczyńskiego, Artura Żmijewskiego, Małgorzatę Foremniak i nieodżałowaną Darię Trafankowską. Nie sądziłem, że kiedykolwiek dostanę propozycję powrotu do Leśnej Góry w roli lekarza. Propozycja przyszła w odpowiednim czasie, bo miałem trochę wolnej przestrzeni na nowe wyzwanie. Miło było się spotkać również z kolegami, z którymi dawno się nie widziałem. Nie wiem jak długo potrwa ta przygoda...zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Czy umiejętności, zdobyte na planie serialu "Lekarze", teraz się przydają?

Tak, jak najbardziej. Jak tylko pojawiłem się na planie w Leśnej Górze, zaczęły mi się otwierać różne, zapomniane już szufladki w pamięci. Materiał i klimat dla mnie znany, więc nie mam większych problemów.

Jak radzi Pan sobie z terminologią medyczną?

Nie mam z tym żadnego problemu. To kwestia wcześniejszego, dobrego wyuczenia się.

Czy nadal najczęściej jest Pan kojarzony przez widzów z Piotrem z „Magdy M." oraz właśnie Maksem z "Lekarzy"? (śmiech)

To prawda, że najczęściej jestem kojarzony z Piotrem z „Magdy M.", ale zaraz potem pojawia się nie Maks, ale Grand z "Oficera".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz