sobota, 11 listopada 2017

Lea Oleksiak: „Zawsze pragnęłam być częścią magicznego świata"

Lea Oleksiak: „Lepsza ciekawa „hetera“ niż nijaka „dziewczyna z sąsiedztwa"


















Z aktorką, Leą Oleksiak, rozmawia Mariola Morcinková
Oprócz tego, że jest Pani aktorką, jest Pani także miłośniczką podróży. Którego „bakcyla“ połknęła Pani wcześniej? Do aktorstwa czy podróży?
Obie rzeczy zafascynowały mnie w tym samym czasie, jeszcze jako dziecko. Gdy miałam sześć lat, zobaczyłam musical „Sweet Charity“ z Shirley MacLaine. Chciałam tańczyć, śpiewać i grać jak Shirley. No i oczywiście wywierać na innych takie wrażenie, jakie ona na mnie (śmiech). Siedziałam zaczarowana przed telewizorem i pragnęłam być częścią tego magicznego świata, ale w sumie dopiero po trzydziestym roku życia zaczęłam robić w tym kierunku coś więcej. Z podróżami było trochę inaczej. Mój tata pracował w szkole i organizował obozy wędrowne, więc od dziecka w każde wakacje gdzieś jeździłam. Od samego początku mówiłam, że chcę podróżować i że zwiedzę cały świat. W tamtym okresie moim marzeniem była wizyta w Papua-Nowa Gwinea. Wciąż przede mną, ale coraz bliżej. Od 22 roku życia zaczęłam wyjeżdżać za granicę i tak już zostało. Obie pasje pojawiły się trzydzieści lat temu i nadal trwają. Jestem wiernym typem (śmiech).
Czy coś szczególnie utkwiło Pani w pamięci z podróży?
To zależy pod jakim względem. Nigdy nie zapomnę ogromu świątyni Ankor Watt (Kambodża) czy obłędnie pięknych i niemal pustych plaży w Malezji, można tam oszaleć ze szczęścia. Szokujące były niektóre momenty i widoki w Etiopii; cywilizacja, w której brak koła, ludność mieszkająca w lepiankach czy chodzenie po górach w towarzystwie przewodnika wyposażonego w broń. W takich momentach bardzo docenia się „swoją rzeczywistość“ i warunki codziennego życia. Ale chyba ze wszystkich podróży najbardziej utkwił mi w pamięci dzień, w którym ze znajomą zwiedzałyśmy puszczę w Tajlandii. Przyroda momentami pochłania mnie całkowicie, mimo późnej pory chciałam przedrzeć się na kolejną plażę. W efekcie w połowie drogi powrotnej zaczęło robić się ciemno. Ostatnie kilometry puszczy pokonywałyśmy w pełnej ciemności, dookoła słychać było odgłosy dzikich zwierząt, a my poruszałyśmy się na czworaka, by nie spaść ze skarpy. Teraz mamy z tego niezły ubaw, ale w życiu tak się nie bałam. Gdy zobaczyłyśmy pierwsze światła latarni, nagle zaczęły strzelać petardy. Okazało się, że Tajowie akurat świętowali chiński Nowy Rok. Także wyjście z opresji miałyśmy iście filmowe. Przerażone, mokre ze stresu i wysiłku, na trzęsących się nogach dochodziłyśmy do miasteczka w huku fajerwerków.
Podróże „zaniosły“ Panią także do Bollywood, gdzie zagrała Pani w kilku hitowych produkcjach. Jak odnalazła się Pani w „bollywodzkich realiach“? Co było najtrudniejszym, a co najprzyjemniejszym doświadczeniem?
Jestem bardzo elastycznym człowiekiem, więc generalnie wszędzie się odnajduję bez problemu. Kwestia tylko tego czy „nowe“ odpowiada mi na tyle, że chcę by trwało znacznie dłużej. Najprzyjemniejszym doświadczeniem zdecydowanie była możliwość pracy w międzynarodowym środowisku i wśród najlepszych w swojej profesji. Przy bollywoodzkich hitach niejednokrotnie pracują operatorzy i reżyserzy z całego świata. Przyjemne też jest wyżywienie non stop (śmiech) i posiadanie opiekuna, który co chwilę przynosi ci wodę, sok, dba o ciebie. Co do najtrudniejszych chwil to chyba momenty, w których miałam wrażenie, że to, co się działo na planie, to kwestia przypadku. Zdarzały się sytuacje, w których nagle zamiast mówić po angielsku miałam powtarzać fonetycznie całe sentencje, np. po bengalsku czy hindusku. Bez względu na to gdzie jestem i jaki film/serial realizuję, staram się robić to dobrze. Więc potwornie denerwuję się, gdy już na samym początku wiem, że będę wstydziła się efektu końcowego. Niektórych rzeczy wolałabym nigdy nie zobaczyć (śmiech).
Czy kiedykolwiek przeszła Pani przez głowę myśl, że chce Pani zostać w Indiach na dłużej?
Oj tak. Na początku byłam tego pewna. Zachwyt nowym światem, poznawanie obcej kultury, miejsc, słońce i wieczna przygoda, bo w Indiach niczego nie można być pewnym – to wszystko mi odpowiadało. Ale taka zabawa w nieznane przestała mnie cieszyć po pierwszych siedmiu miesiącach. Nigdy nie wiedziałam, czy agent po mnie przyjdzie na czas, czy plan w ostatniej chwili nie zostanie odwołany, czy jak już trafię na plan, to będę mieć tę samą rolę, czy nagle nie będę musiała mówić w obcym mi języku. W momencie gdy mi na czymś zależy, niepewność jest dla mnie wykańczająca. Akurat w tej kwestii nie umiem odpuścić. Ale byłam pewna, że zostanę tam kilka lat.
Ale wróciła Pani do Polski i… wygrała tu pierwszy casting. Nie żałuje Pani tej decyzji?
Jeszcze nie (śmiech). Cieszyłam się jak dziecko, gdy dostałam się do obsady w „Na sygnale“. Nadal się cieszę i jak każda aktorka/aktor mam nadzieję, że za pierwszą stałą rolą pojawią się kolejne. Poza tym na planie poznałam osoby, z którymi znajomość wykracza poza plan filmowy, więc choćby z tego powodu nie żałuję.
Czy udział w castingu był Pani pomysłem? Może dała się Pani komuś namówić?
Na casting zaprosił mnie mój agent. W sumie to wpadłam na pierwszy etap w ostatniej chwili, kompletnie nieprzygotowana. Miałam telefon rzucony gdzieś w kąt i o castingu przeczytałam trzydzieści minut przed jego końcem. Nie zdążyłam nawet scenek przeczytać. Ostatnio wspominałam ze scenarzystą, który był na pierwszym etapie castingu, jak zmyślałam teksty i myliłam pojęcia medyczne, ale z pełnym zaangażowaniem (śmiech).
I tak w „Na sygnale“ pojawiła się dr Anna Reiter. Co najbardziej zachwyciło Panią w jej postaci?
To, że jest jakaś. Jej wyrazistość, ale i nieoczywistość; jednocześnie jest ostra i wrażliwa. Momentami trudna do polubienia, ze specyficznym poczuciem humoru. Czytając scenariusze odcinków, podoba mi się, że Anna jest zupełnie inna niż ja. Na początku miałam wrażenie, że tylko twarz mam wspólną, bo nawet inaczej się czeszemy (śmiech). Nie mówiąc już o charakterze. Ja jestem, jak to ktoś pięknie określił, Piotrusiem Panem w żeńskim wydaniu, Anna to konkretna kobieta po przejściach. Tak czy inaczej lubię tę postać.
Czy coś Panią zirytowało? Co chciałaby Pani zmienić w Annie?
Czasem jest zbyt nerwowa i chamska w swoich wypowiedziach. Momentami jej zachowanie jest mało profesjonalne, ale to wszystko z troski o pacjenta, więc nic bym nie zmieniła. Nie chciałabym by stała się nijaka. Lepsza ciekawa „hetera“ niż nijaka „dziewczyna z sąsiedztwa“. Albo ktoś ją taką polubi, albo nie.
„Na sygnale“ cieszy się ogromną popularnością. Co według Pani jest największym sukcesem tej produkcji?
Chyba właśnie ta wysoka, wciąż rosnąca oglądalność. Zdobyta bez reklamy. Nie ma nigdzie spotów, plakatów reklamowych, billbordów etc. Sukces serialu to wyłącznie dobry scenariusz, praca aktorów i osób współtworzących serial, no i format. Nic więcej. No i oczywiście telekamery to też duży sukces. Oby w tym roku powtórzony.
Czy uważa Pani, że takie seriale wspomagają świadomość medyczną wśród widzów?
Oj tak, z pewnością. Znamy przypadki, gdy osoby oglądające serial, pomogły sobie lub innym. Choćby Kuba Sil, który wiedział jak zrobić opatrunek po ranie nożem. Z pewnością rękę sobie uratował. Poza tym taki serial też uczula na pewne objawy, to też jest poszerzanie świadomości medycznej.
Czego musiała się Pani nauczyć w związku z rolą?
Powinnam chyba powiedzieć, że podstawowych czynności medycznych, tak? (śmiech). Ale tak nie było. Wszystkiego uczymy się na planie. Także na plan poszłam jedynie z nauczonym tekstem (śmiech).
Czy teraz, kiedy jest Pani zobowiązana umową, nie żałuje Pani, że ma mniej czasu na podróżowanie?
Czas by się znalazł. Teraz mamy pięć miesięcy przerwy, więc mogłabym spokojnie kilka państw zwiedzić. Jest to obecnie kwestia finansowa. Chociaż zdarzyło się raz ściągać mnie z Portugalii, bo przesunęły się dni zdjęciowe. Faktycznie wtedy żałowałam, bo i tak był to krótki pobyt.
Jak reagują twórcy na Pani ogromny dorobek w zagranicznych produkcjach?
Niezależnie od tego, kto to jest, to zawsze jest to ciekawość. Jak mi się pracowało, czy było trudno, co jest odmiennego. Czy to ma znaczenie? Nie wiem, pewnie tak. Ale jest to jakaś abstrakcja dla wszystkich. Zresztą ja sama zaczynam już tak o tym myśleć. Patrzę na zdjęcia z planu o Mary Kom i trudno mi uwierzyć, że faktycznie chodziłam przez miesiąc na treningi z boksu. Filmu nawet jeszcze nie wiedziałam.
Czy ma Pani już jakieś plany związane z aktorstwem na rok 2016?
Tak. Ale poza serialem „Na sygnale“ wszystko jest w początkowej fazie realizacji. Są w zamyśle dwie fabuły oraz spektakl objazdowy. Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Z pewnością będę starała się o rolę lub epizody w innych serialach. Taki przynajmniej jest mój plan.
Jak ocenia Pani poprzedni rok? Był dla Pani dobry?
Początek był genialny; w styczniu dostałam wymarzoną pracę w agencji produkcyjnej, a w lutym rolę w serialu. Niestety, ostatecznie musiałam zrezygnować ze stałej pracy, gdyż nie byłam w stanie fizycznie pogodzić obu rzeczy. Ta decyzja miała spory wpływ na pozostałe sfery mojego życia i to, jak wyglądały kolejne miesiące. Było dużo radości i sporo stresu. Ale mamy nowy rok i mam nadzieję, że wszystko, co było złe, zostało w starym.
Na koniec – jak można przeczytać w ostatnim wywiadzie z Panią – „Osoba żądna wrażeń, szukająca nowych doznań“. Jest Pani też miłośniczką sportów ekstremalnych? Jakie pasje wypełniają Pani czas wolny?
Jakiś czas temu zafascynowało mnie latanie paralotnią. Co do innych pasji to z pewnością nurkowanie, mimo że boję się wszystkiego, co pod wodą. No i taniec – od zawsze. Bardziej w domu niż zawodowo (śmiech), chociaż bardzo bym chciała tańczyć na co dzień. Co i rusz pojawiają się nowe rzeczy, które testuję. Ostatnio przez chwilę wciągnęłam się w lotki. Tak miałam też z grą w mini golfa czy grą w bilarda. Krótkie epizody. Takie bezpieczne wyzwania i szybkie pokonywanie siebie.

Materiał archiwalny z dnia 6 stycznia 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz