Błażej Michalski: "Energia, płynąca z zespolenia "aktor-widz" jest nie do podrobienia"
fot. zdjęcie nadesłane
Z Błażejem Michalskim spotkałam się w Cieszynie. Rozmawiamy o spektaklu "Akt równoległy", o rolach komediowych, ale też o "Pierwszej miłości", o tym, czy seriale szufladkują i o rodzinnych świętach oraz zimowych filmach.
Spotykamy się w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie, gdzie zostanie odegrany spektakl "Akt równoległy". Jak samopoczucie na chwilę przed wejściem na scenę?
Doskonale, jak zawsze przed tym spektaklem.
W związku z panującą sytuacją pandemiczną, to już drugi rok kiedy spektakle odbywają się w reżimie sanitarnym, przy ograniczonej ilości widzów. To prawda, że teraz ta energia, która jest odczuwalna ze strony widzów, jest jeszcze silniejsza? Jak Pan to odbiera?
Tak mówią? Być może. Chyba nie ma znaczącej różnicy. Wydaje mi się, że to wszystko zależy od tego, że widzowie chcą przychodzić na spektakle, nie boją się i przeważa w nich chęć obcowania ze sztuką. Trafiamy na widzów, którzy umieją się cieszyć tym, co przygotowujemy. Energia, która płynie z widowni zawsze uskrzydla aktora.
Czym jest dla Pana kontakt z widzem?
Kontaktu z widzem nie da się niczym zastąpić. Energia, płynąca z zespolenia "aktor-widz" jest nie do podrobienia. Ciężko byłoby mi wyobrazić sobie pracę przy bardziej skrajnych obostrzeniach, gdyby okazało się, że znowu musimy obcować bez widowni.
Jakim to Pan jest widzem, czego poszukuje w sztuce? Czego unika?
Ostatnio częściej jestem aktorem, niż widzem, ale raczej nie jestem szczególnie wymagający. Raz w życiu zdarzyło mi się wyjść w trakcie spektaklu, ale nie powiem nic więcej. (Śmiech.)
Oglądam spektakle, na których podejrzewam, że będę się dobrze bawił oraz te, na które jestem zapraszany.
Z perspektywy widza wybiera Pan podobne gatunki spektakli, w których występuje, czy coś zupełnie innego?
Sepktrum spektakli, w których występuję jest tak szerokie, że mieszczą się w nim spektakle komediowe, ale też trochę bardziej poważniejsze tytuły. Jest coś z klasyki, fars, a nawet spektakli muzycznych, więc to, co wybieram, musi być po prostu dobre. Jeśli takie jest, to wtedy z przyjemnością to wybieram.
Kiedy zasiada Pan na widowni, zastanawia się, jak zachowałby się Pan w danej scenie, jakich środków wyrazu mógłby użyć?
Tak się dzieje chyba tylko wtedy, kiedy spektaklowi czegoś brakuje i kiedy jest na tyle słaby, że zaczynam myśleć nie o fabule, ale o czymś innym.
Kiedy spektakl jest naprawdę dobry, potrafi pochłonąć mnie całkowicie.
"Akt równoległy" to spektakl komediowy, którego akcja rozgrywa się w małym hoteliku na peryferiach, do którego z pewnością nie trafi nikt znajomy... Proszę opowiedzieć coś więcej. Co opowie Pan o Rogerze?
To typowy, angielski lord z wyższch sfer. Przy pracy nad tym spektaklem posiłkowaliśmy się delikatnie postaciami z "Monty Pythona". Pewnie nie oddałem go dokładnie, bo wszystko filtrowane jest przez moją wrażliwość i pojmowanie rzeczywistości.
W tę postać wciela się Pan na zmianę z Kazimierzem Mazurem. Każdy z Was buduję ją swoimi środkami, czy udzielacie sobie wskazówek? Czym różni się Pana podejście do swojego bohatera od podejścia Kazika?
Oczywiście, że tak. Wytyczne były podobne, ale próbowaliśmy to na zmianę, każdy trochę po swojemu. Pewne rzeczy przejmowaliśmy od siebie, inne nie. Spektakl za każdym razem jest różny.
Ogromną wartością "Aktu równoległego" jest to, że warto się na niego wybrać kilka razy, by dzięki temu zobaczyć, jakie rozwiązania w przypadku swoich bohaterów proponują koledzy.
Co łączy Pana z Rogerem?
Nie wiele, jeśli w ogóle cokolwiek. (Śmiech.) Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. W bardzo wielu rzeczach się różnimy.
W czym?
(Śmiech.) Różnimy się w ogólnym podejściu do życia, bardziej konsumpcyjnym. Ja mniej uwagi zwracam na takie rzeczy, ale jeśli już coś miało by nas łączyć, to może to, podobne przeżywamy stan upojenia alkoholowego. (Śmiech.)
Lubi się Pani wcielać przede wszystkim w postaci komediowe, czy te, które mają pewną rysę na życiorysie?
Najbardziej lubię grać w komediach. Wtedy, kiedy widz reaguje śmiechem, można poczuć tę szczególną więź, między nim, a aktorem. Kiedy sztuka się podoba, jest to dla mnie uskrzydlające.
Lubię grać też te poważniejsze tytuły.
Jeśli chodzi o te "zarysowane" postacie, jest nią zdecydowanie Mikser z "Pierwszej miłości". Czy seriale szufladkują? Czuje się Pan zaszufladkowany przez tę rolę?
Oczywiście, że seriale szufladkują. Odpowiadając jednak na drugą część tego pytania, ja nie czuję się zaszufladkowany przez rolę, którą gram.
Spotykam się z fanami w wielu miejscach w Polsce, którzy rozpoznają mnie również z spektakli teatralnych i innych produkcji. Jednak to prawda, że znacząca większość fanów kojarzy mnie z tym serialem. Tego nie da się uniknąć.
Nigdy nie rozważał Pan odejścia z serialu?
Nie było takiej potrzeby, natomiast nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. Mieszkam we Wrocławiu, więc na pewno łatwiej mi uczestniczyć w tym serialu, niż jeździć do Warszawy, czy innego miasta.
Uważa Pan Miksera za nieco mroczną postać? W czym Pana zdaniem zawarty jest największy sukces "Pierwszej miłości"?
Nie uważam Miksera za stricte mroczną postać, ale przyznam, że ostatnio w tym wątku faktycznie było trochę mroku.
Osoby, które oglądają "Pierwszą miłość", mają chyba w sobie głęboką potrzebę ucieczki w świat wykreowany w serialu, mają swoich ulubionych bohaterów. Sukces tkwi w jego długowieczności.
Jakie są Pana ulubione świąteczne filmy?
Bardzo lubię film "Love Actually", o którym jak słyszałem, wspominała przed chwilą Kasia Maciąg. Zawsze odświeżam go sobie w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Polskich filmów oglądam mało, a kiedy nadchodzi ten świąteczny czas, prawie w ogóle nie oglądam telewizji. Staram się go spędzić z rodziną. To dla mnie najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz