Scena, szczęście, spełnienie zawodowe. Sielskie życie na Lubelszczyźnie musi jeszcze poczekać...
fot. Agnieszka Kalinowska
To głos, którego się nie zapomina. Jego właściciel, Krzysztof Cugowski, od ponad 50 lat rządzi na polskiej scenie muzycznej. Kiedy pojawia się na estradzie i zapodaje pierwsze dźwięki utworów takich, jak "Jest taki samotny dom", czy "Zaklęty krąg", wtedy wszyscy mu wtórują.
Jak sam o sobie mówi, czas, kiedy musiał ścigać się na listach przebojów, ma już za sobą. Teraz mógłby wieść spokojne życie na ukochanej Lubelszczyźnie, ale tego nie chce. W dalszym ciągu stawia na muzykę i nowe wyzwania.
Spotykamy się w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie, który przez wielu nazywany jest miejscem niezwykłym. Jak Pan to odbiera?
Wydaje mi się, że w minionych latach grałem już w tutejszym Teatrze. Nie pamiętam dokładnie kiedy, może pięćdziesiąt lat temu, ale to musiało się wydarzyć. (Śmiech.) Takie miejsca, to zupełnie inna historia i świetnie się w nich występuje.
Pamiętam, że w przeddzień stanu wojennego koncertowałem też w podobnym obiekcie, w Niemczy na Dolnym Śląsku. To również był nieduży, drewniany teatr. Piękne miejsce.
Teatr sprzyja koncertom kameralnym?
Myślę, że tak. Panuje tu dobra akustyka, bo z reguły w tego typu miejscach jest ona warunkiem koniecznym.
Nasze głowy i serca są pełne strachu w związku z tym, co dzieje się obecnie na Ukrainie. Kiedy pada pytanie o to, czy w obecnej sytuacji aktorzy powinni grać spektakle, niemal zgodnie odpowiadają, że tak. Jak w Pana odczuciu jest z koncertami?
Gramy koncerty na rzecz Ukrainy, ale musimy grać też te, które były wcześniej zaplanowane. Z tego żyjemy. 13 marca wziąłem udział w wydarzeniu, z którego środki przeznaczone zostaną na rzecz walczącej Ukrainy. Koncert transmitowała TVP. Na pewno pojawią się jeszcze takie inicjatywy. Mimo wszystko, życie idzie dalej...
Zagra Pan koncert z Zespołem Mistrzów, który towarzyszy Panu w muzycznej podróży przez dekady. Proszę w skrócie opowiedzieć, jak doszło do nawiązania współpracy między Wami.
Z gitarzystą Jackiem Królikiem od dawna umawialiśmy się na wspólne występy. Wiele lat temu nagraliśmy wspólnie płytę i już wtedy wiedzieliśmy, że kiedyś to nastąpi.
Kiedy skończyłem pracować ze swoimi synami, najpierw zadzwoniłem do Jacka, a potem do świetnego perkusisty Czarka Konrada, z którym też zawsze chciałem grać. Czarek wybrał basistę, Roberta Kubiszyna. Osobiście go nie znałem, ale po krótkiej chwili okazało się, że wybór był absolutnie fantastyczny. Tomasza Kałwaka, który gra w zespole na fortepianie, znam jeszcze z czasów, kiedy wraz z moimi synami pracował przy projekcie "Tribute to Qeen". W ten sposób udało się zgromadzić wspaniałą grupę ludzi.
Oprócz tego, że są fantastycznymi muzykami, to dodatkowo jest między nami fajna więź towarzyska, a to nie jest bez znaczenia. Oby zdrowie pozwoliło mi występować z nimi jeszcze przez długi czas.
Podczas koncertów Waszej niewątpliwie niezwykłej grupy publiczność może liczyć na wielkie i niezapomniane hity, wykonane w nowych, ciekawych aranżacjach, okraszonych najwyższej klasy rockowymi dźwiękami. Który z utworów w nowym brzmieniu jest najbardziej wyczekiwany przez publiczność?
Przyznam się, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo to zależy od wielu czynników, takich, jak np. wiek publiczności.
Ja na szczęście już jestem na takim etapie, że nic nie muszę, nie ścigam się do list przebojów. Gram to, co sprawia mi przyjemność, a publiczność w większości moje wybory akceptuje, bo jeżeli coś jest podawane szczerze, to ludzie to słyszą.
Kiedy świat się zatrzymał ze względu na pandemię koronawirusa, Pan nie narzekał na brak pracy, albowiem 8 maja 2020 roku oddał w ręce słuchaczy wyjątkowy, podwójnie jubileuszowy album „50/70 Moje Najważniejsze”. Proszę o przytoczenie tytułów dwóch piosenek z dotychczasowego repertuaru, które są dla Pana najważniejsze?
(Śmiech.) Na pewno są to pierwszy i ostatni utwór z tej płyty. Pierwszy czyli Blues George'a Maxwella, który nagrałem w marcu 1970 roku. Od tej chwili minęło już 52 lata. Tym większą czułem tremę, kiedy nagrywałem go ponownie na jubileuszową płytę. Zależało mi, by widoczna była różnica między wykonaniem w czasach zamierzchłych i teraz. Dzisiaj mogę powiedzieć, że chyba mi się to udało.
Drugim utworem jest "Twoja łza". To premierowa piosenka, która stanowi jakby klamrę płyty "50/70 Moje Najważniejsze". Jest dedykowana mojej żonie, która od wielu lat jest przy mnie i zawsze mnie wspiera.
"Jestem człowiekiem szczęśliwym, spełnionym, zawodowo i osobiście. Mógłbym osiąść na stałe na Lubelszczyźnie i wieść spokojne życie. Mógłbym, ale nie chcę". To Pana słowa. Nadal się Pan z nimi zgadza?
Ja się nigdzie nie wybieram. Miałem kilka propozycji zmiany adresu stałego pobytu i nie skorzystałem, więc tym bardziej nie zrobię tego teraz. Człowiek musi mieć takie miejsce na ziemi, które jest mu pisane.
To prawda, że cały czas pracuję intensywnie i często opuszczam mój dom, ale staram się, żeby wyjazdy nie były zbyt długie. Na Lubelszczyznę zawsze wracam z przyjemnością, bo to jest właśnie moje miejsce.
Nadal jest Pan głodny nowych wyzwań. 4 marca wystartowała kolejna już edycja programu "Twoja twarz brzmi znajomo", w której debiutuje Pan w roli jurora. Mówi się, że wpływ na Pana decyzję miał, m.in. udział w tym programie Pana syna, Chrisa. Ile w tym prawdy?
Dzięki Krzysiowi poznałem ten program. Oglądałem kolejne odcinki, oczywiście trzymając kciuki za syna. Po zakończeniu minionej edycji, otrzymałem propozycję, by zostać jurorem w "TTBZ". Wiedziałem już na czym ten program polega, więc propozycję zasilenia szeregu jurorów przyjąłem z przyjemnością.
To program rozrywkowy. Nie można więc wszystkiego co się w nim dzieje traktować aż tak bardzo poważnie. (Śmiech.)
Jest Pan surowym jurorem? Viki Gabor przyznała ostatnio, że trochę się Pana boi w tej roli, ale już Pan zapewnił, że nie ma czego. (Śmiech.)
- (Śmiech.) Wszyscy w tym programie zdajemy sobie sprawę, że u każdego z występujących stopień umiejętności jest inny. Nie biorą w nim udziału tylko ludzie śpiewający, ale również aktorzy, czy osoby wykonujący na co dzień inne profesje. Należy więc w miarę możliwości oceny zbalansować tak, by nikomu nie zrobić przykrości.
Co w tej nowej roli sprawia Panu najwięcej frajdy?
Wydaje się, że człowiek jest szczęśliwy, gdy może oceniać innych. Mnie to jednak nie uszczęśliwia.
Z jednej strony muszę mówić prawdę, a nie wyłącznie prawić komplementy. Z drugiej jednak swoją ocenę trzeba wyważyć biorąc pod uwagę możliwości i pracę jaką w występy wkładają uczestnicy. Bardzo się staram, ale wcale nie jest to łatwe.
Według jakich kryteriów ocenia Pan występy?
W tym programie chodzi o to, by wykonania były jak najbliższe oryginału. Kiedy któremuś z uczestników przypada jakiś wykonawca, musi odwzorować jego teledysk lub wykonanie koncertowe. Staram się na tym skupiać.
Czy brał Pan kiedyś pod uwagę, by pojawić się w TTBZ jako uczestnik?
Nie. (Śmiech.) Jestem już za stary na takie akcje. Co nieco widziałem, a dużo o tym, jak to wszystko wygląda, dowiedziałem się z opowiadań syna. To nie jest takie proste. Mam tu na myśli fakt, w ile godzin doprowadza się uczestnika do stanu podobieństwa do konkretnej postaci. To już nie dla mnie. Niech próbują młodzi. (Śmiech.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz