Agnieszka Warchulska: "W tym zawodzie wiele rzeczy nie zależy od nas"
fot. Agencja Ekipa
Z Agnieszką Warchulską spotkałam się podczas XVI Beskid Cup w Jaworzu. Rozmawiamy nie tylko o tenisie, ale również o kierowaniu karierą aktorską z pełną świadomością, serialu „Barwy szczęścia“ oraz trudnych historia i relacjach, które miała do zagrania na planie. „Ta postać jest bardzo ciekawie napisana“ – mówi.
Spotykamy się na XVI Beskid Cup - Turnieju Tenisa Ziemnego Artystów Polskich. Wraz ze swoim mężem, Przemysławem Sadowskim, w miarę regularnie staracie się uczestniczyć w tym wydarzeniu sportowym. Co uważa Pani za największy sukces tego przedsięwzięcia?
Największym sukcesem Beskid Cup jest to, że odbywa się od szesnastu lat. Obsada zawodów zawsze jest fantastyczna. Koledzy z roku na rok, prezentują coraz to lepsze umiejętności. To, jak poprawiają się konkretne uderzenia i serwisy, widać na przestrzeni lat. Na początku było to takie przebijanie piłki, a teraz rzeczywiście, zaczyna to przypominać tenis, więc to jest fantastyczne.
Podoba mi się też, że publiczność przychodzi pooglądać sobie znane twarze, ale też mecze tenisowe. To wydarzenie, które mamy wpisane na stałe w swoje kalendarze, jest również świetne pod kątem towarzyskim. Obyśmy mogli jeszcze przez wiele lat tutaj przyjeżdżać.
Mam takie wrażenie, że obok aktorstwa, któremu oddaje się Pani z ogromną pasją, drugim Pani konikiem jest właśnie tenis. Czy się mylę?
Nie. Rzeczywiście, od trzech lat gram dość regularnie. Zaczęłam dość późno, więc nie spodziewam się, że będę tutaj osiągała Bóg wie, jakie wyniki, ale rzeczywiście, jak już zaczęłam grać, wsiąkłam w to zupełnie. Gdyby ktoś pięć lat temu powiedział mi, że będę znała rankingi zawodowego tenisa, będę znać konkretne uderzenia i ich nazwy, nie przypuszczałabym, że tak będzie. To moja wielka pasja.
Pamięta Pani moment, w którym po raz pierwszy zauroczyła się tym sportem?
Oglądaniem tenisa zauroczyłam się już wiele lat temu, oglądając zmagania Federera, który jest moim ulubionym tenisistą z tej starej daty, natomiast trzy lata temu, w czasie Majówki pojechaliśmy ze znajomymi na obóz tenisowy, gdzie ja planowałam pływać w basenach i opalać się, ale jeden z przyjaciół miał lekką kontuzję nogi i stwierdził, że poprzebija sobie ze mną przez siatkę. Nagle się okazało, że dobrze mi szło i bardzo mi się spodobało.
Czy podobnie, jak Karol Strasburger, Pani również pasję do tenisa próbowała przekazywać swoim synom od ich najmłodszych lat?
Tak. Nasi synowie już od przedszkola wybierali sobie sporty, które chcieli uprawiać. Starszy przez kilka lat trenował judo, a teraz gra w kosza i w tenisa. Młodszy syn też gra w tenisa, a na pytanie, co chce robić w życiu, odpowiada na ten moment, że chce być tenisistą.
A jak było w Pani przypadku? Miłość do sportu wpajano Pani od małego, czy to przyszło z czasem?
Nie, nie wpajano mi miłości do sportu od najmłodszych lat, ale rodzice zawsze dbali, abym coś robiła. Przez jakiś czas trenowałam pływanie, potem siatkówkę, ale też chodziłam po górach.
Teraz rzeczywiście intensywnie gram w tenisa i biegam.
Porozmawiajmy jednak o aktorstwie. Spotkałam się z takim określeniem, że swoją karierą kieruje Pani z pełną świadomością. Proszę tę myśl rozwinąć.
Oczywiście robię tak na tyle, na ile jest to możliwe, bo niestety, w tym zawodzie wiele rzeczy nie zależy od nas. Chodzi mi o to, by zachować równowagę pomiędzy przedsięwzięciami komercyjnymi, ale też, by było w nich coś do przekazania ludziom, a nie, tylko i wyłącznie, tania rozrywka.
Świadomie decyduję się często na projekty niskobudżetowe lub nawet pro bono. Lubię pracować z młodymi ludźmi, robić filmy, które pewnie nie przyniosą mi rozgłosu, ale jest w nich coś bardzo interesującego. Są to etiudy, performance, ale też teledyski i instalacje.
Nie daje się Pani zaszufladkować do jednego rodzaju ról. Kiedyś mi się wydawało, że granie w serialach właśnie w pewnym stopniu szufladkuje aktorów. Jak Pani to odbiera?
(Śmiech.) Jeżeli ktoś rzeczywiście gra w jednym tasiemcu jeden rodzaj roli, a potem zgadza się na to, by tak go obsadzano, to rzeczywiście może to się wydarzyć. Ja staram się tak dobierać role, by tak się nie stało. Grałam i królowe w Teatrze, Femme fatale, ale też gospodynie domowe i matki wariatki.
Jedną z takich ról serialowych, za którą widzowie Panią pokochali, była Alicja Schmidt w serialu "M jak Miłość". Wcielała się w nią Pani w latach 2004-2008, Pani wątek został nagle zakończony. Wraca Pani czasami myślami do tej produkcji? Jak wspomina tę przygodę?
(Śmiech.) Była to bardzo fajna przygoda. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego ten wątek został zakończony. Nie stało się to na moją prośbę. Jest to dla mnie dość dziwne, bo przyznam, że ludzie często o to pytają, więc mam wrażenie, że ten wątek i ta rola bardzo im się podobały, natomiast idę dalej. Staram się skupić na tym, co jest teraz i nie zatrzymywać się.
Czy do tej pory widzowie kojarzą Panią z roli Alicji?
Tak, zdarza się to bardzo często.
Po latach wróciła Pani do TVP2, albowiem w 2072 odcinku dołączyła do obsady "Barw szczęścia". To najchętniej oglądany serial codzienny. Czy zanim trafiła Pani do produkcji, zdarzało się Pani go oglądać?
Szczerze mówiąc, nie. Ja oglądam mało seriali. Mam dzieci i pracę w Teatrze, więc zwyczajnie nie mam na to czasu.
Iza Małek, w którą wciela się Pani w "Barwach", bardzo dużo przeszła. Z tego, co pamiętam, dwa razy otarła się o śmierć, groziło jej też niebezpieczeństwo ze strony partnera. Które z jej dotychczasowych perypetii były dla Pani największym wyzwaniem aktorskim?
Ta postać jest bardzo ciekawie napisana i faktycznie, niektóre sceny, które mam do zagrania, bywają trudne.
Pamiętam wątek, kiedy Iza miała guza mózgu i musiała żegnać się z dzieckiem
Pojawił się też wątek covidowy…
Był bardzo trudny, ponieważ wiedziałam, że ludzie na tę chorobę umierają, a dodatkowo, kręciliśmy te sceny w samym środku pandemii. Pracowali z nami przy tych scenach ratownicy, którzy na co dzień pracowali na oddziałach covidowych. Było to bardzo trudne doświadczenie. Generalnie nie mam problemów z wychodzeniem z roli, ale w tym wypadku naprawdę wyjść było ciężko.
Pamiętam, że raz poprosiłam o pięć minut przerwy, bo byłam tak rozdygotana i roztrzęsiona, że czułam, że muszę odpocząć.
Iza jest uzdolniona plastycznie, maluje piękne obrazy. Czy Pani również prywatnie posiada takie umiejętności, czy opanowanie podstaw malarstwa i rysunku wymaga od Pani scenariusz?
(Śmiech.) Nie. Jestem kompletnie nieuzdolniona manualnie. Rzeczy, które tam są, są namalowane przez kogoś innego, a ja bardzo sprawnie gram, że to robię, ale przyznaje, że ta dziedzina jest mi kompletnie obca. (Śmiech.)
Jakie losy czekają Izę i jej córeczkę Paulinkę w nowym sezonie?
Jeszcze nie wiem, na plan wchodzę dopiero we wrześniu.
Na próżno Pani szukać na Instagramie. Czy nie wierzy Pani w siłę internetu?
Wierzę, natomiast do tej pory nie miałam jakoś przekonania, że mam ochotę to robić. Dalej nie do końca chciałabym to robić, ale coraz częściej wydaje mi się, że chyba wkrótce będę musiała zdecydować się na założenie Instagrama, bo siła tego medium jest naprawdę ogromna.
Najbliższe plany.
Mnóstwo spektakli „Dobrze się kłamie…“w zacnej obsadzie, po całej Polsce. Jeżdżę też ze spektaklem „Gąska“ oraz „Anioł i kobiety“. Oprócz tego oczywiście kręcenie kolejnych odcinków „Barw szczęścia“. Jest co robić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz