środa, 15 marca 2023

Tomasz Kozłowicz o byciu aktorem, lektorem i podróżowaniu [WYWIAD]

 Tomasz Kozłowicz o byciu aktorem, lektorem i podróżowaniu [WYWIAD]
















fot. Lidia Skuza 

Na spotkaniu rozmawialiśmy m. in. o muzyce i o tym, jaki ma ona wpływ na pracę głosem. Wspominaliśmy też początki Tomka w dubbingu, ale nie ominęliśmy jego dorobku lektorskiego. Było miejsce na anegdoty. Mówiliśmy też o tym, jak łatwo w oczach widzów zaciera się granica pomiędzy serialową fikcją a rzeczywistością. W rozmowie Tomasz Kozłowicz przyznaje, że kiedy w serialu „Klan“ wcielał się w rolę doktora Słowika, był proszony o…wypisywanie recept.

Aktor wspomina także czas spędzony na planie serialu „Adam i Ewa“.

Opowiadałeś, że zanim w Twoim życiu pojawił się dubbing i aktorstwo, pierwsza była muzyka, a konkretnie...  skrzypce. Było to w drugiej klasie szkoły podstawowej?

Tak, kiedyś już o tym wspominałem... (Śmiech.) Chodziłem wtedy do zwykłej szkoły podstawowej. W mojej klasie była dziewczyna, która bardzo mi się podobała. Okazało się, że popołudniami chodzi do szkoły muzycznej I i II stopnia i uczy się grać na skrzypcach. No, to powiedziałem rodzicom, że też chcę grać właśnie na tym instrumencie. Popatrzyli na mnie z dystansem, ale mnie zapisali i „rozpocząłem“ naukę gry na skrzypcach, licząc na częstsze spotkania z „moją miłością“. Niestety, koleżanka niedługo potem wyprowadziła się z rodzicami do innego miasta... Dziecięca miłość więc nie przetrwała. Przetrwała jednak miłość do muzyki i naukę kontynuowałem.

I tu rozpoczęła się moja przygoda z aktorstwem. Zaczęło się od dubbingu. Wybrano mnie bym zagrał rolę aktorską (!) w serialu telewizyjnym „Dyrektorzy“, u boku pani Barbary Brylskiej i pana Jana Nowickiego. Kiedy, później, usłyszałem w telewizji (!!!) jak „gram“… zrezygnowałem z dalszego kontynuowania tej „skrzypcowej“ przygody.

Nie chciałem jednak w pełni rezygnować z muzyki, wybrałem więc, lekcje gry na fortepnianie. Po zaliczeniu egzaminu dyplomowego z teorii, został mi rok dyplomowy w oczekiwaniu na egzamin z fortepianu. Miałem więc, trochę wolnego czasu, który poświęciłem instrumentom perkusyjnym. Pokusiłem się nawet o egzaminy do średniej szkoły muzycznej. Na szczęście, tego roku zdawało kilku „zdolniejszych“ (Śmiech.), więc się nie dostałem. Równolegle zdawałem też do łódzkiej Filmówki i tu się poszczęściło.

 Jeszcze w liceum często jeździliśmy na różne rajdy i obozy harcerskie. Koledzy wiedzieli, że instrumenty nie są mi obce, więc „kazali“ mi się nauczyć grać na gitarze, by „weselej było przy ognisku!“ (Śmiech.) Jeśli chodzi o moje muzyczne doświadczenia... to tyle. (Śmiech)

Czy jeszcze z tej muzyki coś w Twoim życiu zostało?

Kiedy jest okazja, to jeszcze czasem sobie siadam do pianina. Gitarę też zdarza mi się brać w ręce. A jeszcze ostatnio zachwyciły mnie ukulele. Z zestawem perkusyjnym rzadko się spotykam, ale kiedy jeździmy, choćby na coroczne spotkania lektorskie, organizowane nad morzem w Dźwirzynie przez firmę „Mikrofonika“, zawsze zabieram ze sobą, jakieś tzw. „przeszkadzajki“, czyli tamburyn, marakasy i inne, by „czynnie uczestniczyć we wspólnym muzykowaniu“ (śmieszek). Poczucie rytmu zostało. To tak, jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina. 

Wróćmy jeszcze na chwilę do dubbingu. Na zajęciach w szkole muzycznej, pojawił się Pan Krzysztof Kupsz, kierownik produkcji filmów dubbingowanych. Zapytał, czy ktoś z Was chciałby zagrać w filmie. Zgłosili się wszyscy, ale po próbie głosu, to Ciebie wybrano. Jak myślisz, czy przyczynił się do tego fakt, że uczęszczałeś do szkoły muzycznej?

Na pewno. Szkoła muzyczna wyrabia nie tylko poczucie rytmu czy wrażliwość na melodykę, ale również słuch i refleks. Ważna jest też intonacja, czyli umiejętności niebagatelne przy podkładaniu głosu filmowym postaciom.  

Jak w czasach Twojego dzieciństwa wyglądał dubbing?            

Podobno robiło się tzw. „sklejki“ z sekwencji do 2-3 min, a czasami bardzo długo czekało się na nagranie. Czy nie było to męczące?

Mieliśmy wtedy po kilka, kilkanaście lat, więc tak, ale zwykle kierownicy produkcji organizowali nam czas. W tych dziecięcych produkcjach spotykało się wielu kolegów. Po studiu biegaliśmy i przeszkadzaliśmy. Wiadomo – jak to dzieciaki.

Po rozpoczęciu tej dubbingowej przygody nie miałeś już innych pomysłów na siebie?

Nie. (Śmiech.) Wiedziałem, że chcę to robić, natomiast moi rodzice z wykształcenia  inżynierowie chemii, nie wierzyli, że aktorstwo to dobry zawód. Na prośbę taty złożyłem papiery na Politechnikę, ale egzaminy do Filmówki były wcześniej i się poszczęściło. Tam uznano mnie jednak, ze względu na młody wiek za „niedojrzałego emocjonalnie“. Pasja do zawodu jednak pozostała i poszczęściło mi się na egzaminach do PWST.

Kiedy uświadomiłeś sobie, że dubbing i aktorstwo to to, czym chcesz się zajmować w życiu?

Cóż, już w podstawówce występowałem w konkursach recytatorskich. Powiem nieskormnie – czułem, że to mi się podoba (Śmiech.)

Czy dzięki temu, że masz tak bogaty dorobek dubbingowy, jesteś częściej przez widzów rozpoznawany po głosie? (Śmiech.)

W tej chwili, jako Jan Czernielewski, zajmuję się głównie lektorstwem. Na ten temat na portalach toczyły się różne dyskusje. (Śmiech.) Kiedy idę np. do sklepu i o coś pytam, ktoś zaczyna kojarzyć mój głos i dopytuje się, skąd go zna? To miłe.

Po głosie jestem rozpoznawany bardziej jako lektor, ponieważ we wszystkich filmach, które dubbinguję, głos muszę zmieniać. Od kilkudziesięciu lat jestem Królikiem Bugsem. Nie wiele osób to wie. Nawet moi znajomi, z którymi spotkałem się na którymś z pokazów filmowych. Rozpoznali mnie dopiero, kiedy przemówiłem tym głosem. (Śmiech.)

Na kanale YouTube temat: „Widzę głosy“ można znaleźć wywiad ze mną o rolach w dubbingu, za który jestem bardzo wdzięczny autorce całego cyklu.

Co jest dla Ciebie najważniejsze w pracy głosem?

Po naukach mistrzów w szkole teatralnej, chyba już wiem, jak nie nadwerężyć sobie strun głosowych... Co zrobić, by pracowały sprawnie przez dwanaścię godzin. 

Jednym z seriali, które niewątpliwie przyniosły Ci rozpoznawalność jest "Adam i Ewa", gdzie wcielałeś się w Michała, przede wszystkim przyjaciela Ewy Werner, ale też właściciela galerii. Jak wspominasz ten czas?

Rewelacyjnie. Z serialową Ewą (w tej roli Katarzyna Chrzanowska, przyp. red.) znaliśmy się bardzo dobrze, przez trzy lata spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Znaliśmy swoje poczucie humoru, wiedzieliśmy jak ze sobą rozmawiać, jak pracować. Była to urocza praca. Mój zawód jest chyba genialnym zawodem, bo wykonując go, mogę wykonywać wiele. Mogę grać księdza, złodzieja, mordercę… (Śmiech.)

Nie obsadzają Cię w rolach czarnych charakterów…

Jak to, nie? (Śmiech.) A serial „Glina“? (Śmiech.) Tam akurat bohater, którego grałem, podrzynał gardła… Było jeszcze kilka mrocznych epizodów w innych produkcjach.

Czy do tej pory jesteś kojarzony jednak z serialem „Adam i Ewa“?

Mam wrażenie, że chyba gdzieś emitowana jest powtórka, bo ludzie na ulicy mi się przyglądają i zastanawiają skąd znam tego gościa…

Co miał takiego w sobie, że nawet po tylu latach od zakończenia emisji wywołuje tak pozytywne emocje?

Scenariusz był dobrze napisany. Opowiadanie o życiu bohaterów, było przeplatane opowieściami o miłości, a wszystko okraszone ich perypetiami.    

Kiedy grałem doktora Słowika w „Klanie“, któregoś dnia przyjechałem do mojego kolegi. Jego mama zapytała, czy nie wypisałbym jej recept. Kolega wtedy powiedział, że jestem aktorem, a przemiła starsza pani zastanawiała się, dlaczego w takim razie leczę Jasia. (Śmiech.)

Jeśli chodzi o najnowsze role, można było oglądać Cię w serialu "Tatuśkowie", który jednak z powodów losowych, nie doczekał się kontynuacji. Czy zdarza Ci się czasem oglądać siebie na ekranie? Lubisz to, czy jak większość aktorów, przeważnie tego unikasz?

Kiedyś po ujęciu można było przejrzeć materiały, które nakręcono. Teraz wszystko robi się szybko, ale dokręca się więcej dubli. Czasem lubię zobaczyć co mogłem poprawić, co mi nie wyszło, bo to mnie uczy nowych rzeczy. Kiedy dostrzega się swoje błędy, można coś poprawić.   

Starasz się być dość aktywnym użytkownikiem Instagrama. Czego poszukujesz w sieci, a od jakich treści stronisz?

Sprawdzam Facebooka, by wiedzieć, co słychać u kolegów. Do założenia profilu na Instagramie namawiano mnie długo. Czasami dzielę się tam zdjęciami z planu. W ten sposób zawieszam w sieci wizerunki bohaterów, w których aktualnie się wcielam.

Chwilę jestem w sieci, chwilę nie. (Śmiech.) Jeszcze do tego nie dorosłem...

Oprócz zdjęć dotyczących tego, co robisz aktualnie zawodowo, wrzucasz też zdjęcia z podróży. Jakie miejsce zachwyciło Cię ostatnio?

W ostatnim czasie byłem w Egipcie, byłem w Tunezji. Wakacje spędziłem w samochodzie. Przejechałem 4 000 km. Byłem w Albanii. Była to świetna przygoda. Objazd był piękny. Codziennie coś się działo, ale nie robiłem zdjęć. Staram się dwa razy nie jeździć w to samo miejsce. Moi znajomi świetnie wynajdują ciekawe miejsca. Kiedy jedzie się na ostatnią chwilę, koszty nie są wysokie.

Podróż marzeń Tomasza Kozłowicza to...

Miejsca wybieram na bieżąco. Byłem już na Sri Lance, w Kenii…Teraz chciałbym zobaczyć Majorkę, ale też Nową Zelandię. Tam wszystkie klimaty świata są w jednym czasie. Można pojechać na narty, ale też pobyć nad upalnym morzem.

Najbliższe plany.

Żyję tym, co się zdarza. Cieszę się, kiedy propozycje się pojawiają, a kiedy ich nie ma, cierpliwie czekam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz