Tomasz Kozłowicz o byciu aktorem, lektorem i podróżowaniu [WYWIAD]
fot. Lidia Skuza
Na spotkaniu rozmawialiśmy m. in. o muzyce i o tym,
jaki ma ona wpływ na pracę głosem. Wspominaliśmy też początki Tomka w dubbingu,
ale nie ominęliśmy jego dorobku lektorskiego. Było miejsce na anegdoty.
Mówiliśmy też o tym, jak łatwo w oczach widzów zaciera się granica pomiędzy
serialową fikcją a rzeczywistością. W rozmowie Tomasz Kozłowicz przyznaje, że
kiedy w serialu „Klan“ wcielał się w rolę doktora Słowika, był proszony
o…wypisywanie recept.
Aktor wspomina także czas spędzony na planie serialu
„Adam i Ewa“.
Opowiadałeś, że zanim w Twoim życiu pojawił się
dubbing i aktorstwo, pierwsza była muzyka, a konkretnie... skrzypce. Było to w drugiej klasie szkoły
podstawowej?
Tak, kiedyś już o tym wspominałem... (Śmiech.)
Chodziłem wtedy do zwykłej szkoły podstawowej. W mojej klasie była dziewczyna,
która bardzo mi się podobała. Okazało się, że popołudniami chodzi do szkoły
muzycznej I i II stopnia i uczy się grać na skrzypcach. No, to powiedziałem
rodzicom, że też chcę grać właśnie na tym instrumencie. Popatrzyli na mnie
z dystansem, ale mnie zapisali i „rozpocząłem“ naukę gry na skrzypcach,
licząc na częstsze spotkania z „moją miłością“. Niestety, koleżanka niedługo
potem wyprowadziła się z rodzicami do innego miasta... Dziecięca miłość
więc nie przetrwała. Przetrwała jednak miłość do muzyki i naukę kontynuowałem.
I tu rozpoczęła się moja przygoda z aktorstwem.
Zaczęło się od dubbingu. Wybrano mnie bym zagrał rolę aktorską (!) w serialu telewizyjnym
„Dyrektorzy“, u boku pani Barbary Brylskiej i pana Jana Nowickiego. Kiedy,
później, usłyszałem w telewizji (!!!) jak „gram“… zrezygnowałem z dalszego
kontynuowania tej „skrzypcowej“ przygody.
Nie chciałem jednak w pełni rezygnować z muzyki,
wybrałem więc, lekcje gry na fortepnianie. Po zaliczeniu egzaminu dyplomowego
z teorii, został mi rok dyplomowy w oczekiwaniu na egzamin
z fortepianu. Miałem więc, trochę wolnego czasu, który poświęciłem
instrumentom perkusyjnym. Pokusiłem się nawet o egzaminy do średniej szkoły muzycznej.
Na szczęście, tego roku zdawało kilku „zdolniejszych“ (Śmiech.), więc się nie
dostałem. Równolegle zdawałem też do łódzkiej Filmówki i tu się poszczęściło.
Jeszcze w
liceum często jeździliśmy na różne rajdy i obozy harcerskie. Koledzy wiedzieli,
że instrumenty nie są mi obce, więc „kazali“ mi się nauczyć grać na gitarze, by
„weselej było przy ognisku!“ (Śmiech.) Jeśli chodzi o moje muzyczne
doświadczenia... to tyle. (Śmiech)
Czy jeszcze z tej muzyki coś w Twoim życiu
zostało?
Kiedy jest okazja, to jeszcze czasem sobie siadam do
pianina. Gitarę też zdarza mi się brać w ręce. A jeszcze ostatnio zachwyciły
mnie ukulele. Z zestawem perkusyjnym rzadko się spotykam, ale kiedy
jeździmy, choćby na coroczne spotkania lektorskie, organizowane nad morzem w
Dźwirzynie przez firmę „Mikrofonika“, zawsze zabieram ze sobą, jakieś tzw.
„przeszkadzajki“, czyli tamburyn, marakasy i inne, by „czynnie uczestniczyć we
wspólnym muzykowaniu“ (śmieszek). Poczucie rytmu zostało. To tak, jak
z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina.
Wróćmy jeszcze na chwilę do dubbingu. Na zajęciach w
szkole muzycznej, pojawił się Pan Krzysztof Kupsz, kierownik produkcji filmów dubbingowanych. Zapytał, czy ktoś z Was chciałby zagrać w filmie.
Zgłosili się wszyscy, ale po próbie głosu, to Ciebie
wybrano. Jak myślisz, czy przyczynił się do tego fakt, że uczęszczałeś do
szkoły muzycznej?
Na pewno. Szkoła muzyczna wyrabia nie tylko poczucie
rytmu czy wrażliwość na melodykę, ale również słuch i refleks. Ważna jest też
intonacja, czyli umiejętności niebagatelne przy podkładaniu głosu filmowym
postaciom.
Jak w czasach Twojego dzieciństwa wyglądał dubbing?
Podobno robiło się tzw. „sklejki“ z sekwencji do 2-3
min, a czasami bardzo długo czekało się na nagranie. Czy nie było to męczące?
Mieliśmy wtedy po kilka, kilkanaście lat, więc tak, ale
zwykle kierownicy produkcji organizowali nam czas. W tych dziecięcych
produkcjach spotykało się wielu kolegów. Po studiu biegaliśmy i
przeszkadzaliśmy. Wiadomo – jak to dzieciaki.
Po rozpoczęciu tej dubbingowej przygody nie miałeś już
innych pomysłów na siebie?
Nie. (Śmiech.) Wiedziałem, że chcę to robić, natomiast
moi rodzice z wykształcenia
inżynierowie chemii, nie wierzyli, że aktorstwo to dobry zawód. Na
prośbę taty złożyłem papiery na Politechnikę, ale egzaminy do Filmówki były
wcześniej i się poszczęściło. Tam uznano mnie jednak, ze względu na młody wiek
za „niedojrzałego emocjonalnie“. Pasja do zawodu jednak pozostała i
poszczęściło mi się na egzaminach do PWST.
Kiedy uświadomiłeś sobie, że dubbing i aktorstwo to
to, czym chcesz się zajmować w życiu?
Cóż, już w podstawówce występowałem w konkursach
recytatorskich. Powiem nieskormnie – czułem, że to mi się podoba (Śmiech.)
Czy dzięki temu, że masz tak bogaty dorobek
dubbingowy, jesteś częściej przez widzów
rozpoznawany po głosie? (Śmiech.)
W tej chwili, jako Jan Czernielewski, zajmuję się
głównie lektorstwem. Na ten temat na portalach toczyły się różne dyskusje. (Śmiech.)
Kiedy idę np. do sklepu i o coś pytam, ktoś zaczyna kojarzyć mój głos i dopytuje
się, skąd go zna? To miłe.
Po głosie jestem rozpoznawany bardziej jako lektor,
ponieważ we wszystkich filmach, które dubbinguję, głos muszę zmieniać. Od
kilkudziesięciu lat jestem Królikiem Bugsem. Nie wiele osób to wie. Nawet moi
znajomi, z którymi spotkałem się na którymś z pokazów filmowych.
Rozpoznali mnie dopiero, kiedy przemówiłem tym głosem. (Śmiech.)
Na kanale YouTube temat: „Widzę głosy“ można znaleźć wywiad
ze mną o rolach w dubbingu, za który jestem bardzo wdzięczny autorce całego
cyklu.
Co jest dla Ciebie najważniejsze w pracy głosem?
Po naukach mistrzów w szkole teatralnej, chyba już wiem,
jak nie nadwerężyć sobie strun głosowych... Co zrobić, by pracowały sprawnie przez
dwanaścię godzin.
Jednym z seriali, które
niewątpliwie przyniosły Ci rozpoznawalność jest "Adam i Ewa", gdzie
wcielałeś się w Michała, przede wszystkim przyjaciela Ewy Werner, ale też
właściciela galerii. Jak wspominasz ten czas?
Rewelacyjnie. Z serialową Ewą (w tej roli Katarzyna
Chrzanowska, przyp. red.) znaliśmy się bardzo dobrze, przez trzy lata
spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Znaliśmy swoje poczucie humoru,
wiedzieliśmy jak ze sobą rozmawiać, jak pracować. Była to urocza praca. Mój zawód
jest chyba genialnym zawodem, bo wykonując go, mogę wykonywać wiele. Mogę grać
księdza, złodzieja, mordercę… (Śmiech.)
Nie obsadzają Cię w rolach czarnych charakterów…
Jak to, nie? (Śmiech.) A serial „Glina“? (Śmiech.) Tam
akurat bohater, którego grałem, podrzynał gardła… Było jeszcze kilka mrocznych
epizodów w innych produkcjach.
Czy do tej pory jesteś kojarzony jednak
z serialem „Adam i Ewa“?
Mam wrażenie, że chyba gdzieś emitowana jest powtórka,
bo ludzie na ulicy mi się przyglądają i zastanawiają skąd znam tego gościa…
Co miał takiego w sobie, że nawet po tylu latach od
zakończenia emisji wywołuje tak pozytywne emocje?
Scenariusz był dobrze napisany. Opowiadanie o życiu bohaterów,
było przeplatane opowieściami o miłości, a wszystko okraszone ich perypetiami.
Kiedy grałem doktora Słowika w „Klanie“, któregoś dnia
przyjechałem do mojego kolegi. Jego mama zapytała, czy nie wypisałbym jej
recept. Kolega wtedy powiedział, że jestem aktorem, a przemiła starsza pani
zastanawiała się, dlaczego w takim razie leczę Jasia. (Śmiech.)
Jeśli chodzi o najnowsze role, można było oglądać Cię w
serialu "Tatuśkowie", który
jednak z powodów losowych,
nie doczekał się kontynuacji. Czy zdarza Ci się czasem oglądać siebie na
ekranie? Lubisz to, czy jak większość aktorów,
przeważnie tego unikasz?
Kiedyś po ujęciu można było przejrzeć materiały, które
nakręcono. Teraz wszystko robi się szybko, ale dokręca się więcej dubli. Czasem
lubię zobaczyć co mogłem poprawić, co mi nie wyszło, bo to mnie uczy nowych
rzeczy. Kiedy dostrzega się swoje błędy, można coś poprawić.
Starasz się być dość aktywnym użytkownikiem
Instagrama. Czego poszukujesz w sieci, a od jakich treści stronisz?
Sprawdzam Facebooka, by wiedzieć, co słychać u kolegów.
Do założenia profilu na Instagramie namawiano mnie długo. Czasami dzielę się
tam zdjęciami z planu. W ten sposób zawieszam w sieci wizerunki bohaterów,
w których aktualnie się wcielam.
Chwilę jestem w sieci, chwilę nie. (Śmiech.) Jeszcze
do tego nie dorosłem...
Oprócz zdjęć
dotyczących tego, co robisz aktualnie zawodowo, wrzucasz też zdjęcia z podróży. Jakie miejsce zachwyciło Cię ostatnio?
W ostatnim czasie byłem w Egipcie, byłem w Tunezji.
Wakacje spędziłem w samochodzie. Przejechałem 4 000 km. Byłem w Albanii.
Była to świetna przygoda. Objazd był piękny. Codziennie coś się działo, ale nie
robiłem zdjęć. Staram się dwa razy nie jeździć w to samo miejsce. Moi znajomi
świetnie wynajdują ciekawe miejsca. Kiedy jedzie się na ostatnią chwilę, koszty
nie są wysokie.
Podróż marzeń
Tomasza Kozłowicza to...
Miejsca wybieram na bieżąco. Byłem już na Sri Lance, w
Kenii…Teraz chciałbym zobaczyć Majorkę, ale też Nową Zelandię. Tam wszystkie
klimaty świata są w jednym czasie. Można pojechać na narty, ale też pobyć nad
upalnym morzem.
Najbliższe plany.
Żyję tym, co się zdarza. Cieszę się, kiedy propozycje się
pojawiają, a kiedy ich nie ma, cierpliwie czekam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz