Małgorzata Rożniatowska o "M jak Miłość" i filmach z serii "Kogel-Mogel" [WYWIAD]
fot. Piotr Smoliński / Teatr Dramatyczny /
Małgorzata Rożniatowska to aktorka charakterystyczna, którą wyróżnia m.in. tembr głosu. Jak sama przyznaje, od zawsze marzyła o byciu aktorką, czemu dawała wyraz od najmłodszych lat, bawiąc się w teatr. Czasami żałuje, że nie marzyła więcej...
W Warszawie rozmawiałyśmy nie tylko o egzaminach do szkoły teatralnej i poezji, ale także o serialu "Złotopolscy", "M jak Miłość" i filmach z serii "Kogel-Mogel". Małgorzata Rożniatowska wspominała również czas, który na planie spędziła z śp. Pawłem Nowiszem.
Nigdy nie myślała Pani o innym zawodzie? Podobno żałuje Pani, że jako dziecko nie sprecyzowała więcej swoich marzeń, bo być może któreś z nich udałoby się jeszcze spełnić. O czym marzyła Pani jako kilkulatka?
Zawsze marzyłam tylko o aktorstwie. Miałam bardzo dużo zabawek, ale bawiłam się wyłącznie w teatr. Faktycznie, żałuję, że nie marzyłam więcej. Miałam trzy marzenia podróżnicze. Wszyscy wiemy, jakie były czasy, nie wyjeżdżało się za granicę. Tak naprawdę, wszystkie te marzenia spełniły się dzięki temu, że uprawiam ten zawód. Chciałam zobaczyć Niagarę. Marzyłam też o tym, by stanąć pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Chciałam też wejść na kopułę w bazylice św. Marka. To wszystko mi się udało. Szkoda, że nie wymarzyłam sobie, by znaleźć się jeszcze w kilku miejscach. Pewnie jakieś marzenie do spełnienia z dzieciństwa też by się jeszcze znalazło.
O czym marzy Pani teraz?
Przez te wszystkie lata przestałam marzyć w sensie zawodowym. Uważam, że to, co przyjdzie, należy brać, a takie marzenia rzadko kiedy się spełniają. Zawsze było tak, że kiedy wydawało mi się, że w moim zawodowym życiu już nic się nie wydarzy, to nagle się okazywało, że dzieje się coś fantastycznego.
Są dwie anegdoty, które dotyczą Pani zdawania do szkoły teatralnej. Pierwsza dotyczy tego, jak podczas egzaminu ktoś zapytał, dlaczego przyszła Pani brudna na egzamin, druga zaś tego, jak po całym dniu postanowiła Pani „obudzić“ komisję egzaminacyjną, kiedy jedna z osób zasiadających w niej, zmęczona całym dniem egzaminowania, zleciła, by powiedziała Pani cokolwiek. Wybrała Pani wtedy fragment "Chłopów" Władysława Reymonta.
Nie wiem, jak to się stało, ale jako małe dziecko siedziałam w kojcu i się o niego uderzyłam, w konsekwencji czego została mi taka charakterystyczna plamka na twarzy. Rodzice próbowali wszystkiego, by się tego pozbyć, ale nic nie pomagało. Zniknęło dopiero po latach. Kiedy na egzaminie usłyszałam to pytanie, zaczęłam szukać plamy na białej sukience, którą ubrałam na egzamin. Wtedy ktoś powiedział, że chodzi o ten ślad na twarzy. Spojrzałam, skąd ten głos płynie. Okazało się, że to profesor Jan Świderski. Wtedy widziałam go na żywo po raz pierwszy. Przedtem widziałam go tylko na scenie. Charakterystycznym dla niego było to, że zawsze miał bardzo mocną charakteryzację stosowną do roli. Na egzaminie był siwy, opalony i miał najpiękniejsze na świecie niebieskie oczy. Spoglądając na niego, oniemiałam, bo jeszcze nigdy nie widziałam tak ładnego mężczyzny. (Śmiech) Musiało to dość komicznie wyglądać, bo nawet komisja zaczęła się śmiać. (Śmiech)
Do szkoły teatralnej zdawałam trzy razy. Kiedy zdawałam po raz ostatni, był już wieczór. W komisji było już tylko parę osób, bo niektórzy grali o tej porze spektakl. Byli zmęczeni, czułam, że zasypiają. Huknęłam "Chłopami" w nadziei, że ich obudzę. I tak się stało. (Śmiech)
Jest Pani miłośniczką poezji, a w szczególności tej pisanej przez Władysława Broniewskiego. Kończąc już temat egzaminów, słyszałam, że przytoczyła Pani fragment jego poematu „Komuna Paryska“. Moim ulubionym jest wiersz Broniewskiego "Lampka". Po czyją poezję zdarza się Pani jeszcze sięgać?
Broniewski zawsze do mnie przemawiał. Lubię poezję klasyczną, ponieważ daje możliwość łatwego czytania i łatwego zapoznania się z utworem. Cenię też poezję współczesną, ale żeby dobrze przeczytać, trzeba ją przeanalizować i zrozumieć autora. Tego nauczył mnie profesor Wojciech Siemion. Chętnie się podejmuję czytania poezji współczesnej, ale nade wszystko kocham klasykę.
Jakim jest Pani czytelnikiem? Czego poszukuje w książkach?
Jestem czytelnikiem pożerającym. (Śmiech) Mam bardzo mało czasu na czytanie. Stos książek do przeczytania leży obok mojego łóżka, w nadziei, że stopniowo, czytając przed snem, nadrobię te zaległości.
Ja na nasze spotkanie zabrałam książkę „Siła codzienności“ z 2008 roku, autorstwa Marzanny Graff. Jest Pani bohaterką jednej z rozmów na codzienne tematy, z których ta publikacja się składa. Pamięta Pani okoliczności tej rozmowy?
Okoliczności tej rozmowy nie za bardzo pamiętam, ale z Marzanką znamy się całe wieki. Poznałyśmy się, pracując przy różnych akcjach charytatywnych. Był taki czas, że spędzałyśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Od premiery tej książki minęło wiele lat.
W maju 2023 roku Stefan Friedmann, z którym gra Pani w serialu "M jak Miłość", wydał swoją mówioną niebiografię „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego“. Pani nigdy nie myślała o napisaniu książki o sobie?
Myślałam o tym całe życie, ale nigdy nie miałam na to czasu. Kiedyś, razem z nieodżałowanym kolegą Grzesiem Komendarkiem, który grał ze mną w „Złotopolskich“, współpracowałam z jednym ze znanych supermarketów. Szukali znanych postaci. Kiedy dowiedziałam się, że mam połączyć rozmowę z gotowaniem, powiedziałam, że nie dam rady. Potrafię gotować, ale trudno to pogodzić z czymś innym. (śmiech) Zaproponowałam, że będzie mi towarzyszył Grześ. Akcja się rozwinęła, odwiedziliśmy wszystkie sklepy tej sieci w całym kraju. Wydawali swoje pismo i zaproponowali mi, bym i ja coś dla nich pisała. Zaczęłam opisywać różne wydarzenia z mojego życia, co cieszyło się ogromnym powodzeniem. W którymś momencie pozbierałam te swoje wypociny i spytałam wybitnego poety i dramaturga a mojego przyjaciela Remigiuszowi Grzeli, by ocenił, czy mogłabym napisać książkę. Powiedział, że jak najbardziej. Na tym się skończyło. (Śmiech.)
Od ogółu, do szczegółu. (Śmiech) Do obsady serialu "M jak Miłość" dołączyła Pani w 1028 odcinku, w roli nikogo innego jak Zosi Kisielowej. O żonie Włodka Kisiela mówiono na wiele lat przed tym niż Pani tę rolę otrzymała. Z śp. Jerzym Próchnickim nie spotkała się Pani na planie serialu, ale miała Pani okazję grać z śp. Witoldem Pyrkoszem. Jak go Pani wspomina?
Kiedy przyszłam do serialu, to rzeczywiście, nie grałam z moim serialowym mężem, ale kiedy moja rola w tym serialu się zaczynała, był na planie i miał scenę z śp. Witkiem Pyrkoszem. Obserwowałam ich z daleka. Ze śp. Panem Jerzym Próchnickim mam za to wspólne zdjęcie, które zrobili nam na planie. Z Witkiem Pyrkoszem miałam bardzo dużo scen, pamiętam taką ze wspólnymi tańcami, raz też Zosię upił. Granie z nim to była przyjemność.
Lubi Pani oglądać siebie na ekranie?
Jak każdy aktor - nie. (Śmiech) Za każdym razem jak coś oglądam, myślę o tym, co mogłam zrobić inaczej.
Gdyby miała Pani Kisielową opisać w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?
Torpeda. (Śmiech) Uważam, że to kobieta o wielkim sercu. Zawsze chce pomagać, co jej co prawda zazwyczaj nie wychodzi, ale zawsze jest wesoło.
Jak opisałaby Pani przemianę, którą przeszła na przestrzeni odcinków?
Jestem bardzo wdzięczna scenarzystom. To oni przecież wymyślają, to, co muszę zagrać. Dzięki nim moja postać może się rozwijać.
Jakie wyzwanie aktorskie, związane z tą rolą jest Pani ulubionym?
Niczego nie można powielać. W każdej sytuacji trzeba szukać nowych rozwiązań. To jest najważniejsze, bo postać nie może stać się nudna.
Kolejną postacią, którą zaskarbiła sobie Pani sympatię widzów, bez dwóch zdań była Kleczkowska ze „Złotopolskich“. Jak po latach wspomina Pani pracę na planie serialu?
Prace na planie „Złotopolskich“ wspominam fantastycznie, z wielką przyjemnością. Byliśmy rodziną. Tak samo jest teraz, na planie „M jak miłość". Wszystko zależy od ludzi. Mam szczęście do cudownych ekip.
Mam wrażenie, że obok Kisielowej, jest ona drugim Pani wcieleniem aktorskim, z którym jest Pani najczęściej kojarzona przez widzów. Czy się mylę? Z jakich jeszcze ról najczęściej kojarzą Panią widzowie?
Seriale dają największą popularność. Widzowie chodzą też do teatru, co bardzo mnie cieszy. Kojarzą mnie z różnych projektów, przy których pracowałam.
Pod koniec stycznia premierę miał „Baby Boom, czyli Kogel-Mogel 5". To już piąta odsłona tego kultowego filmu. Nie kryje Pani, że ma sentyment do pierwszych dwóch części, powstałych w latach 80.
Chyba wszyscy, którzy oglądali te filmy, darzą je sympatią. Jestem szczęśliwa, że mogłam zagrać w trzech następnych częściach. To kolejna charakterystyczna postać. Wspominałam już w którymś z wywiadów, że do "Kogla" weszłam za Stanisławę Celińską, która nie mogła zagrać, bo nie pozwalały jej na to terminy. A najlepszą recenzją było dla mnie to, że któregoś dnia wracałam z planu „Emki“ i Stasia do mnie zadzwoniła, komplementowała film i nasz duet ze śp. Pawłem Nowiszem. Był to dla mnie ogromny zaszczyt i przeżycie, bo jest dla mnie niedościgłym wzorem aktorstwa.
Pani w tej historii wciela się w Goździkową. Czy między nią a postaciami Kisielowej i Kleczkowskiej można znaleźć jakiś wspólny mianownik? (Śmiech)
Każdą z ról pisze inny scenarzysta. Staram się, by każda czymś się różniła. Nawet fryzurą lub kostiumem, ale pewne porównania będą się pojawiać zawsze. Nie przejmuję się tym.
Podobno o planach zawodowych nic Pani nie powie, bo jest Pani przesądna, jak każdy w tym zawodzie.
Bardzo jestem przesądna, nic nie powiem. (Śmiech) Zdradzę jedynie, że kroi się coś bardzo fajnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz