niedziela, 15 września 2024

Robert Stockinger nie tylko o tenisie [WYWIAD]

 Robert Stockinger nie tylko o tenisie [WYWIAD]
















fot. Robert Stockinger / oficjalna strona na Facebooku

W dniach 5-8 sierpnia odbywała się XVIII edycja rozgrywek tenisowych Beskid Cup. Jednym z uczestników był Robert Stockinger. Choć pierwszego dnia imprezy pogoda nie dopisała, swojego pierwszego meczu nie przerwał, walczył do końca w strugach deszczu. Ostatniego dnia tryumfował, zdobywając I miejsce na rzeczonych rozgrywkach.

Rozmawialiśmy nie tylko o tenisie, ale też pozytywnym nastawieniu w sporcie i w życiu.

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pan wrażenie osoby pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Czy uprawianie sportu pomaga w tym, by takie nastawienie utrzymać?

Uprawianie sportu pomaga się zrelaksować, zrzucić z siebie napięcie i negatywne emocje. Ja dobrze się czuję, kiedy się ruszam. Cieszę się, kiedy dzięki temu dobrą energią mogę zarażać innych.

Choć zdania w tej kwestii są podzielone, to niektórzy twierdzą, że takiego nastawienia, choć do pewnego stopnia, można się nauczyć. Jak Pan się do tego odniesie?

Jestem przekonany, że można, jednak wbrew pozorom, to wcale nie jest taka prosta sprawa. Trzeba doceniać to, co się ma i nie mieć zbyt dużych oczekiwań, bo to z nich biorą się rozczarowania.

Podobno, kto uprawia sport, częściej się uśmieha.

Ja po każdym treningu, po każdym meczu się uśmiecham, także zgadzam się z tym maksymalnie. (Śmiech.)

Pasję do sportów zaszczepił w Panu tata...

Na pewno tata zaszczepił we mnie miłość do tenisa. Jako dziecko zapisał mnie na treningi. Bywałem na nich regularnie, bo tata tego wymagał.

Kiedy nastąpił moment, w którym to Pan chciał chodzić na treningi tenisa?

Będąc dzieckiem, wolałem grać w piłkę. Rzeczywiście, z biegiem  czasu, na kortach bywałem częściej niż na boisku. Studiując na Uniwersytecie Warszawskim, grałem w drużynie AZS. Potem na chwilę ten tenis porzuciłem i właściwie to przy okazji Beskid Cup przypominam sobie o istnieniu tenisa. Zawsze kiedy wyjeżdżam z Jaworza, mówię sobie, że do kolejnej edycji będę przygotowywał się bardziej. 

Kiedy nastąpiła taka Pana pierwsza, świadoma fascynacja tym sportem?

Moja pierwsza fascynacja tym sportem nastąpiła, kiedy tata w wieku czterdziestu lat zaczął go uprawiać. Uczyliśmy się go razem.

Teraz pewnie razem kibicujecie Idze Świątek?

Jak wszyscy, trzymamy kciuki za Igę Świątek i Huberta Hurkacza. Karierę Igi śledzę od juniorskich czasów. Kiedy na topie była Agnieszka Radwańska, nagrywałem z Igą repoertaż, wtedy miała około 14 lat. Jeszcze nikt o niej nie słyszał. W domowym „eksperckim“ zaciszu czuliśmy, że do kobiecego tenisa zmierza wielka gwiazda. Na szczęście, to marzenie się spełniło.

Kiedy tylko obowiązki zawodowe Panu pozwalają, zawsze przyjeżdża Pan do Jaworza. Co takiego ma Beskid Cup, czego nie mają inne tego rodzaju rozgrywki?

Beskid Cup to przede wszystkim tradycja ludzi, którzy tutaj bywają. To od osiemnastu lat prawie ten sam skład. Miałem to szczęście, że kiedy byłem nastolatkiem, tata zabierał mnie tutaj, więc ja to towarzystwo pamiętam. To sprawia, że kiedy ci ludzie się tutaj na początku sierpnia spotykają, jest jak w rodzinie. Wszyscy świetnie się znają.

Jako kilkuletniego chłopca, tata zabierał Pana na plan filmowy?

Zabierał mnie na plan, choć szczególnie go o to nie prosiłem. Nie było to coś, co specjalnie mnie fascynowało. Trochę się nudziłem, jak to dziecko. (śmiech)  Lubił zabierać mnie ze sobą w różne miejsca.

Nie miał Pan takiego momentu, że chciał pójść w ślady taty i zostać aktorem?

Nie było takiego pomysłu.

Co daje Panu tenis, czego nie dają inne sporty?

Tenis daje towarzystwo. Wydaje mi się to nawet fajniejsze, niż samo odbijanie piłki. (śmiech) To bardzo dobra wizytówka naszego turnieju. Tu nie tylko gra się w tenisa, ale spotykamy się też towarzysko.

Tak jak Pana tata, Pan też zaszczepia teraz miłość do sportów w swoich dzieciach?

Chciałbym, by moje dzieci były aktywne, natomiast niczego im nie narzucam, na razie moja córka wykazuje talent artystyczny. Jeśli nie będzie chciała uprawiać żadnej dyscypliny, ja to zaakceptuję. Mój synek jest jeszcze mały, ale widzę, że jest bardzo sprawny ruchowo. Może przyjdzie taki czas, w którym weźmie rakietę do ręki, spełni marzenie dziadka i poodbija piłeczkę. 

Od jakiegoś czasu, razem z Joanną Górską prowadzi Pan „Pytanie na śniadanie“. Co jest największą siłą Waszego duetu?

Z Asią bardzo dobrze czujemy się w swoim towarzystwie. Jesteśmy drużyną. Stoimy za sobą. Wspieramy się, rozmawiamy ze sobą. Szczerość i komunikacja to podstawa.

Jaki jest Pana przepis na to, by rano wstać z uśmiechem i powitać widzów?

Nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Do niczego nie muszę się zmuszać. Wstaję wcześnie. Bardzo lubię tę pracę. Uwielbiam o 7.30 budzić naszych widzów. Muszę się raczej hamować, niż pobudzać do dobrej energii. 

Dawid Ogrodnik o filmie "Johny" i "Pie*rzyć Mickiewicza [WYWIAD]

 Dawid Ogrodnik o filmie "Johny" i "Pie*rzyć Mickiewicza [WYWIAD]















fot. Aleksandra Mecwaldowska 

26 maja zakończył się skoczowski festiwal Musica Sacra. Gwiazdą finałowego koncertu był aktor, Dawid Ogrodnik, który czytał słowo. Red. Mariola Morcinková miała okazję rozmawiać z nim o filmie "Chce się żyć", "Johny", który został w Skoczowie wyświetlony, "Pie*rzyć Mikciewicza", ale też o buncie i braku dialogu między ludźmi.

Spotykamy się w Skoczowie na festiwalu Musica Sacra, tuż po koncercie "Dla Ciebie Mamo". To było niesamowite spotkanie ze słowem, prawda?

Po raz kolejny zwracałem się do ludzi z ambony. Rozmawiałem z księdzem i przyznałem, że czuję dualizm, ponieważ z racji filmu "Johny" i roli księdza Kaczkowskiego, trochę się do niej przyzwyczaiłem. Czuję się jak u siebie, a czasami jak gospodarz, jak osoba duchowna. (Śmiech) Takie rzeczy mi pozostały. Faktycznie, to dzisiejsze spotkanie ze słowem w domu Bożym i wspaniale grana muzyka na żywo, budują niesamowitą otoczkę. Ogromne wrażenie robi też historia tutejszego kościoła i wizyta papieża, która miała miejsce 22 maja 1995 roku. Miała wówczas potrwać kwadrans, a trwała dwie godziny. (Śmiech) Piękne miejsce, góry wokół i przepiękna atmosfera. Chciałbym tu wrócić za rok, nawet jako część publiczności.

Można było zobaczyć tutaj również film "Johny". Co było dla Pana największym wyzwaniem w tej roli?

Największym wyzwaniem okazała się wiarygodność duchowa pasterza, który odzwierciedlał to, jak głęboką personą był ks. Jan Kaczkowski. To, co było związane z jego duchowością, było dla mnie istotą.

Było to też swego rodzaju zetknięcie ze śmiercią.

Tak. Trzeba pamiętać, że ks. Jan przeprowadził na drugą stronę około 2000 osób, więc siłą rzeczy, tworząc film, który opowiada o jego życiu i działalności, nie tylko hospicyjnej, ale też kapłańskiej, chcieliśmy tego doświadczyć i opowiedzieć o bliskości umierania oraz dać publiczności narzędzia do oswajania się ze śmiercią, przekazując te nauki, którymi Jan przez całe swoje życie próbował ludziom pokazać, jak sobie z odejściem radzić.

Jest Pan aktorem, który ze wszystkich propozycji, które do Pana przychodzą, świadomie wybiera skomplikowane role. Grając w "Broad Peak" Adama Bieleckiego, wspiął się Pan na wysokość kilku tysięcy metrów, bo na tej wysokości były zdjęcia. Zrobiłby to Pan jeszcze raz? (Śmiech)

Ostatecznie w filmie „Broad Peak“ wspiąłem się na wysokość ok. 3500 metrów. Z fajnymi ludźmi zrobiłbym to chyba jeszcze raz.

Co czuje człowiek, który znajduje się na takiej wysokości?

Czułem się źle fizycznie. Marzyłem, by zjechać na dół i zaczerpnąć trochę tlenu. (Śmiech)

W 2023 roku minęło 10 lat od premiery filmu „Chce się żyć“. Jak z perspektywy czasu ogląda się filmy ze swoim udziałem?

Nie robię tego zbyt często. Chyba że któryś z moich filmów leci w telewizji, a ja załapię się na jakiś fragment. Każdy film, w którym do tej pory zagrałem, zapisał się we mnie głęboko. Często są to historie, do których nie do końca mam ochotę wracać. Wolę oglądać czyjeś filmy niż swoje. (Śmiech)

12 stycznia w kinach w całej Polsce pojawił się film "Pie*rzyć Mickiewicza", w którym wcielił się Pan w belfra z misją niemożliwą, Jana Sienkiewicza. Gdyby miał Pan zamknąć pracę nad tym filmem w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

To niemożliwe, by tak uczynić. (Śmiech)

Z perspektywy widza to film o młodzieży, jej problemach, buncie, ale przede wszystkim o daniu drugiej szansy. Jaka jest Pana definicja buntu?

Bunt rodzi się z braku dialogu. Ten film jest przeze mnie szeroko rozumiany jako to, co znajdujemy i tutaj w kościele, i w relacjach międzyludzkich, ale także w każdym zawodzie, w tym również w zawodzie nauczyciela - to rozmowa lub jej brak.

Pan buntował się w wieku nastoletnim?

Pewnie, że tak. Każdy, komu brakuje rozmowy albo zaczyna myśleć i czuć inaczej, musi się zbuntować. Bunt rodzi akceptację samego siebie i poczucie sensu.

Czy kiedy film trafił do kin, trafiały do Pana listy od zbuntowanej młodzieży, w których młodzi przyznawali, że ten film im pomógł?

Zdarza mi się, że dostaję listy, w których ktoś pisze, że ten film naprawdę mu pomógł i że dzięki niemu, chce coś zmienić w swoim życiu. Cieszę się, że są ludzie, u których ten film zapalił iskrę nadziei. Szereg osób pisze, że chce zagrać w drugiej części, by mieć wkład w tę historię.

W czym, Pana zdaniem, zawarty jest największy sukces tego filmu? 

Film „Pie*rzyć Mickiewicza“ obrazuje tak naprawdę bardzo prosty schemat. Pokazuje, że wystarczy słuchać, rozmawiać, nie oceniać, tylko szukać wspólnie rozwiązań. Ocena jest bardzo niebezpiecznym narzędziem w rękach człowieka.

Wiadomo już, że w wakacje rozpoczną się zdjęcia do drugiej części.

Więcej nie powiem, bo nie znam scenariusza. (Śmiech)

Kolejnym serialem, o którym warto wspomnieć, jest "Zdrada", która w Polsat Box Go zadebiutowała w połowie maja. Wciela się Pan w postać ambitnego prokuratora. Dlaczego warto zobaczyć ten serial?

Ten serial warto zobaczyć z wielu powodów. Pokazujemy rozpad związku, ale też rozpad człowieka, biznesu. Dotykamy tematu szeroko pojętej zdrady, którą ja rozumiem jako zdradę, która polega na tym, że kiedy człowiek przestaje reprezentować siebie i zaczyna siebie oszukiwać, wtedy zaczyna się zdrada, rozumiana na wielu poziomach. Może to być zdrada w biznesie, zdrada rodziny lub zdrada partnerska. Włożyliśmy w ten serial dużo szczerości, autentycznych emocji i sytuacji. Nie szliśmy drogą na skróty. Kiedy zobaczyłem pierwsze trzy odcinki, wciągnąłem się w oglądanie go.

Co spowodowało, że zdecydował się Pan tę rolę przyjąć?

Zadecydowało o tym wiele elementów. Jak wspominaliśmy, moja postać jest prokuratorem, a ja w ogóle nie znałem tej przestrzeni, więc bycie w sądzie i podpatrywanie tego, jak myślą i pracują prokuratorzy, było bardzo ciekawe.

Odnalazłby się Pan w takim zawodzie?

Zdecydowanie tak.

środa, 11 września 2024

Łukasz Simlat o filmie "Wymyk", "Kos" i "Sonata" [WYWIAD]

 Łukasz Simlat o filmie "Wymyk", "Kos" i "Sonata" [WYWIAD]














fot. Małgorzata Krawczyk / Głos Ziemi Cieszyńskiej

Łukasz Simlat na 26. odsłonę Kina na Granicy przyjechał, by po blisko 13 latach od premiery filmu „Wymyk” spotkać się z widzami. 

To właśnie o tym filmie i jego wyjątkowości rozmawialiśmy. Nie zabrakło też kwestii związanych z filmem „Kos” w reżyserii Pawła Maślony, który również znalazł się w ofercie festiwalowej. Aktor opowiedział m.in. o tym, jak czuł się w kostiumie z epoki i jak budował postać Wąsowskiego.

Choć w stolicy mieszka Pan i pracuje od wielu lat, za „swoje“ miasto w dalszym ciągu uważa Sosnowiec. Warszawy nigdy nie nazwie Pan swoim domem?

Warszawy nigdy nie nazwę ani swoim domem, ani swoim miastem. Dom jest tam, gdzie jest człowiek. Czasami, z konieczności, dom musi być gdzieś indziej. Warszawa mnie nie wychowała. Nie oddawałem jej młodzieńczej energii. Wszystko zostało w Sosnowcu. Uwielbiam patrzeć, jak wyglądają życiorysy słynnych ludzi. Czasami rodzą się w jakimś mieście, a przechodzą niebywałą drogę, czasami nawet przez cały świat. Finalnie jednak lądują tam, gdzie wszystko się zaczęło. Zaczynam rozumieć, czym taka prawidłowość może być spowodowana. To miejsce, na temat którego nie trzeba nigdy niczego tłumaczyć. Po prostu, jest się z niego.

Żałuje Pan czasem, że mimo tego, iż mógł zostać górnikiem, został aktorem? (Śmiech)

(Śmiech) Nie. Mam wielki szacunek do górników. Pamiętam, że podczas realizacji „Żelaznego mostu“, z Bartkiem Topą spędzaliśmy na przodku ćwiczebnie kilka dni, razem z górnikami i brygadzistami. W moim przypadku, klaustrofobicznego odczuwania przestrzeni, konieczność spędzenia kilku dni na tym pokładzie, była dla mnie dużym wysiłkiem. O ten świat ocierałem się od dzieciństwa. Wielokrotnie, w drodze chociażby do szkoły, mijałem górników, idących do kopalni. Kiedy przeczytałem scenariusz „Żelaznego mostu“, w głowie odpalił mi się flesz, jak ten człowiek ma wyglądać, bo ja to wiem.

Czy po tej roli odpowiedział Pan sobie na pytanie, czy mógłby się realizować w takim zawodzie?

Człowiek nie zwierzę, do wszystkiego się przyzwyczai. Myślę, że gdyby zmusiły mnie okoliczności, mógłbym. W dzisiejszym świecie, gdzie mamy możliwość kontaktowania się z osobami, które są na końcu świata, te możliwości nam się poszerzają. Jeśli ma się w sobie pewnego rodzaju mobilizację, że chciałoby się robić coś ponad to, w co wrzucił nas los, wtedy można walczyć o wszystko. Gdyby w latach 80. los zwyrokował mnie do tego, że musiałbym podjąć decyzję, co mam robić, przez jakiś czas radziłbym sobie. Musiałbym tylko znaleźć klucz i wkrętkę, by robić dobrze to, co miałbym tam do zrobienia.

Szkoda, że „Żelaznego mostu“ nie ma w repertuarze 26. Kina na Granicy, ponieważ wielu widzów pewnie chętnie przypomniałoby sobie ten film. Pan lubi wracać do filmów, w których zagrał?

W miarę doświadczeń, stajemy się bardziej dorośli, ale też bardziej opakowani w wiedzę i świadomość. Świat, emocje i ludzi pod wpływem tego zaczynamy trochę inaczej postrzegać. W związku z tym tego nie lubię, ale lubię wyłuskiwać te błędy, by wiedzieć, czego na przyszłość nie robić.

W repertuarze 26. edycji KNG znajdują się dwa filmy z Pana udziałem, „Wymyk“ z 2011 roku oraz „Kos“, który do kin w całej Polsce trafił 26 stycznia tego roku. Zacznijmy od „Wymyku“. Jak ogląda się film blisko 13 lat po jego premierze kinowej? Sentyment pozostaje?

Planowałem obejrzeć „Wymyk“ razem z kolegami, ale ostatecznie się na to nie zdecydowałem. Myślę, że zafunduję to sobie w bardziej prywatnych okolicznościach. Ten film wielokrotnie przemazał mi się na szlaku hotelowym. Sentyment pozostaje. To niebywała radość, że spotkaliśmy się tutaj po latach.

Mam wrażenie, że „Wymyk“ był dość ważnym dla Pana filmem. Czy się mylę?

To prawda, ten film był dla mnie bardzo ważny. To taki film, przy którym już na etapie scenariusza wiedziałem, że mam do czynienia z bardzo mądrą, trafną i pożyteczną historią. „Wymyk“ zostaje w ludziach, bo to film o czymś. Kiedy aktor ma do czynienia z takim rodzajem zarezonowania ze scenariuszem na etapie czytania, to wie, że bardzo chciałby być częścią tego projektu.

Pan często tego doświadcza?

Nie, nie dzieje się to często. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wymagania w człowieku się potęgują. Tak samo miałem w przypadku filmu „Kos“ Pawła Maślony.

Podobno, z biegiem lat, maleje Pana chęć grania złych bohaterów. Z czego to się bierze? 

Chcąc uczciwie coś ludziom opowiadać o tym zawodzie i bohaterach, których zagrania się podejmujemy, to trzeba się nad tym skupić, trzeba temu wydatkować dużo czasu, myślenia i energii. Źli bohaterowie zawsze nas ściągają w dół. Za każdym razem staram się w nich wynajdować, co jest takiego jasnego, bo gdzieś ten jasny punkcik jest w każdym z nas. Nieważne, jak źli byśmy byli. Procentowo jednak przeważa ilość mroku i człowiek nad tym pracuje, próbując te emocje, które trzeba pokazać na planie, skleić z ciałem. Wierzę w to, że nic w przyrodzie nie ginie. To, co zasiewamy, to w nas zostaje. Trzeba jednak poświęcić czas, by się z tego wyczyścić. To zaczyna mi doskwierać.

Co takiego miała postać Wąsowskiego, że jednak przyjął Pan propozycję Pawła Maślony?

Niepodważalną kartą i wartością całego tego przedsięwzięcia jest Paweł. Wiem, że nigdy mu nie odmówię. Przeczytałem scenariusz, który na etapie papieru był matematycznie, genialnie zapisany. Był niebywale aptekarsko wyważony. Bardzo chciałem wziąć udział w tym projekcie. Zacząłem się boksować z myślą, co trzeba z nim zrobić, by znaleźć motywacje, które powodowały, że zachowywał się tak a nie inaczej.

Co Pan znalazł?

Wyszedłem od fizjologii tego bahatera. Chciałem odstręczyć widza od siebie. Przyszła mi do głowy wystająca szczęka, przyszedł mi też do głowy ślinotok. Wymyśliłem też sposób chodzenia Wąsowskiego. Jest wyzuty z jakichkolwiek emocji. Takiego bohatera chciałem stworzyć. W tym całym obrzydzeniu, które proponuję widzowi, jest na tyle miałki sam w sobie, że gdyby go obrać jak cytrynę z tej całej watażki, którą jest obstawiony, nie poradziłby sobie w życiu. Tak naprawdę jest nieudacznikiem. Chciałem dać temu scenariuszowi jakiś rodzaj esencjonalności tematu, o którym „Kos“ opowiada.  Mój bohater był jedynym opozycjonistą, który mógł pokazać, jak dalece skrajnie była przesunięta dewiacja panów folwarcznych.

Jak przepracowuje Pan w sobie trudne emocje, z którymi styka się Pan na planie? Jakie są Pana sposoby na wyjście z nich?

Trzeba wyjeżdżać w przyrodę, spędzać czas z psem, sadzić rośliny, wsłuchiwać się w ciszę, rezygnować z tłumów. Staram się tak robić.

Czy podobnie, jak na innych planach, w pierwszym dniu zdjęciowym towarzyszyła Panu adrenalina, związana z niewiedzą tego, co się za chwilę wydarzy? Były też inne emocje?

Zawsze tak mam. Tak już zostanie. Nigdy nie będę pewny, że to, co wymyśliłem, jest właściwe. Starzejemy się, nasza percepcja się zmienia. Nagle może się okazać, że zorientujemy się w pewnym momencie, że to my jesteśmy odklejeni od rzeczywistości.

„Kos“ jest filmem kostiumowym. Jak czuł się Pan w kostiumie z epoki?

To trudna rzecz, zwłaszcza w upalne dni. Chwilami widziałem, jak po kontuszu spływa pot. (Śmiech) Ważne jest, by przyswoić procedurę zakładania wszystkich warstw. To jest czasochłonne. Tęsknię za takim kinem. Żałowałem, że spędziłem na tym planie tylko sześć dni zdjęciowych.

Odnoszę wrażenie, że jedną z rzeczy, za które ceni Pan ten zawód, jest właśnie możliwość przenoszenia się w czasie. W jednym z wywiadów mówił Pan, że kiedy na planie „Rojsta“ zobaczył Pan zaparkowaną nyskę i malucha, to aż łza w oku się zakręciła.

Najpiękniejszą rzeczą, jaką ten zawód dla mnie niesie, jest zwrot energetyczny od widzów. Zdarza się, że ktoś do mnie podchodzi i pyta, czy może mnie przytulić. To bardzo miłe. Uwielbiam też to, że ten zawód jest każdego dnia inny. Tu nie ma powtarzalności.

Dwa lata temu na festiwalu można było zobaczyć film „Sonata“ w reż. Bartosza Blaschke. Pamiętam, że miał Pan przyjechać i spotkać się z widzami, ale w ostatniej chwili odwołał Pan swój przyjazd. To film oparty na faktach, który opowiada historię Grzegorza Płonki, w którego wcielał się Michał Sikorski. Pan i Małgorzata Foremniak zagraliście jego rodziców. Jak wspomina Pan spotkanie z Grzegorzem?

To jeden z kamyków milowych, którymi człowiek ten zawód mierzy. Są momenty oczekiwań, że właśnie zdarzy się coś fajnego, prawdziwego, a nawet na pograniczu magii. Tak było w przypadku „Sonaty“. Z Małgosią Foremniak i Michałem Sikorskim poczuliśmy, że bez spotkania i przebywania z pierwowzorami tych postaci, nie będzie tak, jak powinno być. To spotkanie bardzo wiele nam dało. Przyjęli nas do domu z otwartymi ramionami. Spędziliśmy świetny czas. Wpuścili nas w domowy krwioobieg, co było najpiękniejsze. Dało nam to motywację i wiedzę, w którą stronę kanalizować zadania, które mieliśmy do wykonania przed kamerą.

Czego nauczył się Pan o sobie podczas pracy na planie „Sonaty“? Co było dla Pana największym wyzwaniem w tej roli?

Poznając Grzegorza Płonkę, poznałem też jakiś rodzaj swojego odbicia. Poznałem starszego człowieka, którego rozumiałem na wszystkich etapach jego życia. Spotkałem człowieka, któremu tak często jak mi, wypadała zawleczka w granacie emocjonalnym. Zaczęliśmy rozmawiać pozawerbalnie. Zrozumiałem, w czym taki rodzaj zachowania może pomóc, ale też, do czego może prowadzić.

Sylwia Drzycimska o serialu "Remiza. Zawsze w akcji", "Pomóż mi" i pomocy młodzieży w kryzysie [WYWIAD]

 Sylwia Drzycimska o serialu "Remiza. Zawsze w akcji", "Pomóż mi" i pomocy młodzieży w kryzysie [WYWIAD]

















fot. Aleks Sobol 

Sylwia Drzycimska, aktorka młodego pokolenia opowiada o swoich licznych pomysłach na życie, wspomina swój udział w  wyborach Miss Ziemi Michałowskiej, ale też opowiada o pracy na planie serialu "Remiza. Zawsze w akcji", serialu "Pomóż mi" i pomaganiu dzieciakom w kryzysie psychicznym.

Aktorka telewizyjna, ale przede wszystkim teatralna. Na co dzień związana z Teatrem Muzycznym w Toruniu, Narodowym Teatrem Edukacji, Teatrem na Bruku i Teatrem na Pradze. Animatorka. Osoba, dla której, przysłowiowa szklanka, zawsze jest do połowy pełna. Słowem wstępu — wszystko się zgadza? (Śmiech.)

Dokładnie tak jest. (Śmiech.)

Mam wrażenie, że takie nastawienie to Twój świadomy wybór, bo po prostu, nie mogłabyś inaczej. Prawda? (Śmiech.)

Jak każdy człowiek, w życiu różne momenty. Czasami, z tej szklanki do połowy pełnej trochę ubywa, ale staram się nastawiać pozytywnie. W tym zawodzie różnie bywa. Bywa tak, że propozycji jest dużo.

Szczerze powiem, że rozmawiamy w momencie, w którym zakończyłam prace na planach kilku produkcji. Są wakacje. To taki czas, kiedy nie gram w teatrze, więc z tyłu głowy pojawiają się myśli, co dalej. Mam jednak nadzieję, że telefon zadzwoni,  pojawi się jakaś ciekawa propozycja i wezmę udział w jakimś fajnym projekcie.

Czy taka postawa wobec świata i ludzi jest ułatwieniem funkcjonowania w dzisiejszej, niełatwej dla nas codzienności?

Tak. Tak trzeba żyć. (Śmiech.)

Już jako kilkulatka występowałaś na scenie Brodnickiego Domu Kultury. Czy zatem już wtedy, brałaś pod uwagę, że możesz zostać aktorką, czy na początku teatr traktowałaś jako dziecięcą przygodę?

Lubiłam to od zawsze, ale na samym początku nie traktowałam tego poważnie. Pochodzę z małego miasta. Kiedyś śmiałam się, że chciałabym być burmistrzem Brodnicy.

Myślałam o musicalu, zdawałam do Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, ale się nie dostałam. Na początku był to dla mnie koniec świata, na szczęście wtedy trafiłam do Sceny 138 i tam nauczyłam się bardzo wiele. W końcu pojechałam na casting do spektaklu i się udało. I tak od 2015 roku gram zawodowo.

Pamiętasz moment, w którym teatr stał się dla Ciebie czymś więcej?

To był czas, w którym zaczęłam grać na scenie razem z amatorską grupą teatralną Scena 138, znaną dziś jako Bałtycki Teatr Różnorodności. Latem wystawialiśmy spektakle na scenie letniej w Orłowie. Byliśmy blisko widza. Było to dla mnie niesamowite przeżycie. Wtedy poczułam, że chcę to robić na poważnie. Wiedziałam, że biuro nie jest dla mnie.

Studiowałam gospodarkę przestrzenną. To też było super, ale w tamtym momencie czułam,  że nie mam siły walczyć z polskim prawem dotyczącym polityki przestrzennej.

Co tu dużo mówić mówić — pomysłów na życie miałaś wiele. Chciałaś zostać... miss.  W wieku dwudziestu lat wystartowałaś w konkursie na Miss Ziemi Michałowskiej.

Wiele osób, które mnie poznają, nie wie o tym, bo gdzieś zakopałam ten wątek. Chciałam wziąć udział w tym konkursie, by zmienić, choć w pewnym stopniu, to stereotypowe myślenie o konkursach piękności.

Byłam znacznie starsza od reszty uczestniczek. Mierzyłam się z trudną dla mnie rzeczywistością. Miałam jeden cel. Chciałam pokazać inteligencję, grację i przedstawić swoje pomysły na życie.

Jak wspominasz ten czas?

Dojeżdżałam z Gdyni. Przy tych młodych dziewczynach czułam się staro. (Śmiech.) Stresowałam się, że nie wygram. Tak się stało. Mierzyłam się z porażką. Uważałam, że zasługuję na to, by zdobyć jakiś tytuł.

Mam wrażenie, że konkursy tego rodzaju cały czas ewoluują. Co, czego w konkursach piękności już się nie praktykuje, miało miejsce wtedy, kiedy to Ty stanęłaś w szramki z innymi kandydatkami?

W dzisiejszych czasach nikt się nie śmieje z kandydatek. Startując wtedy w wyborach miss małego miasteczka, dziewczyny były narażone na śmiechy z tego powodu, że na co dzień wykonują "zwykły" zawód i...chcą zostać miss. Nikomu nie przyszło wtedy na myśl, że w ten sposób spełniają swoje marzenia. Teraz też bardzo liczą się zasięgi w social mediach. Kiedyś tego nie było.

Zasięgi liczą się też w zawodzie aktora. Mnie to przeraża. Człowiek ciągle myśli o tym, co wrzucić do sieci, by zostać zauważonym np. przez reżyserów castingów.

Miałaś też pomysł, by zostać polityczką, co zaowocowało tym, że kandydowałaś na radną Brodnicy. Jednak w końcu ostatecznie wybrałaś  aktorstwo. Odnoszę wrażenie, że ten zawód od początku był Ci pisany. (Śmiech.),

Ciągle coś mnie powstrzymywało, właśnie dlatego, że miałam tyle pomysłów. Myślałam, by zostać florystką, ale też o pracy z seniorami.

Aktorstwo to piękny zawód, choć czasami strasznie denerwujący. (Śmiech.) Ostatnio dostałam rolę w serialu, miałam rozpocząć już zdjęcia, ale to się nie wydarzyło. Wiem, że po udziale w tej produkcji moja popularność powindowałaby do góry.

Co ciekawe, o tym, by zaistnieć na ekranie, a nie tylko na scenie teatralnej, pomyślałaś dopiero w czasie pandemii, kiedy to teatry zostały pozamykane. Myślisz, że gdyby nie pandemia, nie odważyłabyś się na ten krok?

Myślę, że pandemia na pewno się do tego przyczyniła. Cieszyłam się na każdy epizod, każdą, nawet małą rolę i pracę z kamerą. Tak mi już zostało. (Śmiech.)

Skoro miałaś tę niezliczoną ilość pomysłów na siebie, to może był wśród nich też ten, by zostać "panią strażak"? (Śmiech.)

Przed rozpoczęciem zdjęć do serialu "Remiza. Zawsze w akcji" o tym nie myślałam, ale w kiedy kręciliśmy serial, faktycznie miałam takie myśli, by wstąpić do OSP. Mój dziadek był strażakiem-ochotnikiem. Jego zdjęcia z tego czasu oglądałam, dopiero kiedy właśnie rozpoczęłam pracę na planie.

Jedna z moich fanek, właśnie podczas emisji naszego serialu zdecydowała, by wstąpić do OSP. Zrobiła to. Jestem z niej dumna.

 W całej tej historii wcielałaś się w strażaczkę Magdę. Co ze swojej perspektywy i trochę też z dystansu, bo przecież trochę czasu od emisji ostatniego odcinka już minęło, opowiedziałabyś o niej?

To była moja pierwsza, stała serialowa rola. W swoją postać włożyłam wiele serca. Ludzie wspaniale ją odbierali. Lubiły ją nawet dzieci. Marzę, by kiedyś jeszcze ją zagrać. Nigdy nie byłam tak zżyta z żadną ekipą, jak z tą, z którą pracowałam nad "Remizą". Do dzisiaj się spotykamy.

Na planie walczyliście z żywiołami, pokazywaliście też wypadki losowe i drogowe. Jakie są trzy fakty, które każdy, kto stanie oko w oko z żywiołem lub inną sytuacją kryzysową, powinien znać lub wprowadzić w życie?

Trzeba pamiętać o numerach alarmowych. Dzwoniąc na 112, połączenie zostanie przekierowane do odpowiednich służb - policji, straży pożarnej lub pogotowia ratunkowego. Trzeba również znać zasady udzielenia pierwszej pomocy. To bardzo ważne. Na planie przeszliśmy kurs strażacki i kurs pierwszej pomocy. Towarzyszyła nam ratowniczka i strażacy OSP, którzy uczyli nas różnych rzeczy. Strażacy OSP zazwyczaj, na miejscu zdarzenia są jako pierwsi. To oni udzielają pierwszej pomocy. Mam ogromny szacunek do wszystkich ludzi, którzy niosą pomoc poszkodowanym w sytuacjach kryzysowych.

Obecnie, w telewizyjnej Czwórce, emitowany jest serial "Pomóż mi", w którym można oglądać Cię w roli aspirant Kingi Jabłońskiej. Opowiada m.in. o agresji w szkołach, przemocy,  a także próbach samobójczych wśród nastolatków. Odnoszę nieodparte wrażenie, że trochę jest zbliżony swoją formułą do "Remizy".

Temat jest trochę inny. Tu opowiadamy o dzieciakach i ich problemach. To niesamowicie ważny serial. Mam nadzieję, że powstanie kolejny sezon.

Jestem w szoku, że wśród młodzieży dzieją się takie tragedie.

Co takiego ma w sobie paradokument "Pomóż mi", czego nie mają inne tego typu formaty?

To serial, który skupia się na dzieciakach i na tym, jak na przestrzeni lat problemy młodzieży ewoluowały.

W dzisiejszych czasach dzieciaki zabija hejt. Nie radzą sobie z tym, jak ktoś np. wrzuci do sieci ośmieszające ich zdjęcie. Nikomu się nie przyznają. Rodzice takich problemów nie pamiętają, a czasami nawet dziwią się, że internet morze wyrządzić ich pociechom takie szkody.

Czy w ramach pracy nad rolą, poszerzała Pani swoją wiedzę na temat najczęstszych problemów, które występują wśród nastolatków?

Ja mam  tak, że na etapie pierwszego czytania danego scenariusza, interesuję się danym tematem. Z dzieciakami, które przychodzą do nas na realizację odcinków, rozmawiam często o tym, czy problem, który akurat poruszamy, występuje w ich szkołach.

Wyniki dot. prób samobójczych wśród dzieciaków są wręcz alarmujące. W ubiegłym roku życie próbowało sobie odebrać ponad 2 tys. dzieci.

Do tego niestety, przyczyniła się pandemia. To właśnie w czasie pandemii wzrosła liczba dzieciaków, które próbowały odebrać sobie życie. W szkołach te problemy nie są należycie rozwiązywane.

Jakie kroki można podjąć, by zapobiec próbom samobójczym wśród młodzieży?

Trzeba zwracać uwagę na to, co dzieje się z dzieckiem i rozmawiać z nim o jego problemach. Dostęp do specjalistów powinien być łatwiejszy, a depresja powinna być jak najszybciej diagnozowana i leczona.

Spotykasz się z głosami nastolatków i/lub rodziców, że Wasz serial pomógł im w sytuacji kryzysowej?

Zdarzało się, że rozmawiałam z rodzicami, którzy mówili mi, że dobrze się stało, iż nasz serial powstał.

JESTEŚ NASTOLATKIEM W KRYZYSIE? ZNASZ KOGOŚ, KTO ZNALAZŁ SIĘ W TRUDNEJ SYTUACJI? GDZIE DZWONIĆ?

Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111

Telefon zaufania młodych: 22 484 88 04

Tumbo Pomaga – pomoc dzieciom i młodzieży w żałobie: 800 111 123

Ogólnopolski telefon zaufania Narkotyk-Narkomania: 800 199 990

Bezpłatny anonimowy telefon i czat zaufania dla dzieci i młodzieży: 800 119 119

Telefon dla rodziców i opiekunów dzieci w kryzysie: 800 800 602

Telefon Pogadania: 800 212 005

Antydepresyjny telefon zaufania: 22 484 88 01

Rozmowa dostępna na Lwice Bizneszu.pl (Kliknij)