środa, 23 października 2024

Piotr Garlicki nie tylko o serialu "Na dobre i na złe" [WYWIAD]

 Piotr Garlicki nie tylko o serialu "Na dobre i na złe" [WYWIAD]














fot. Materiały prasowe Dystrybucji Kinowej TVP / Piotr Garlicki na planie filmu "Zakochany Mickiewicz" 

Z aktorem, Piotrem Garlickim, spotkałam się w Warszawie. W rozmowie nie mogło zabraknąć wątków dotyczących serialu „Na dobre i na złe“, w którym to w postać dr. Stefana Trettera aktor wciela się od 45. odcinka.

Piotr Garlicki opowiedział również o zawodowych początkach, zdradził, co wybór profesji aktora miał wspólnego z górami oraz ujawnił, za co widzowie chcieli wręczyć mu...łapówkę.

13 września do kin w całej Polsce trafił film „Zakochany Mickiewicz“, gdzie aktora można oglądać w roli tajemniczego mnicha. Jak po latach odnalazł się w siodle?

W czasie, kiedy studiowałeś filologię orientalną, wspinałeś się również po górach, działając w klubie wysokogórskim. Twoje zamiłowanie do gór przetrwało do dzisiaj?

Można tak powiedzieć, że moje zamiłowanie do gór przetrwało w stopniu umiarkowanym. Stało się tak przede wszystkim ze względu na wiek. Moją bazą wypadową było zawsze Zakopane, które w moim pojęciu zmieniło się nie do przyjęcia. Dla mnie jest tam zbyt głośno i tłoczno. W górach nie ma miejsca na góry. Wszędzie są tłumy. Kiepsko jest też z miejscami w schroniskach.

Na to, że zostałeś aktorem, również poniekąd wpływ miały góry, ponieważ przyjaźniłeś się z synem Haliny Kosobudzkiej i Jacka Weszerowicza, cenionych wtedy aktorów. To prawda, że kiedy zginął w górach, całą swoją sympatię przekierowali na Ciebie i namówili Cię na ten zawód?

Tak, to prawda, wspinałem się z ich tragicznie zmarłym synem. Wówczas byliśmy do siebie bardzo podobni fizycznie. Przyjaźniliśmy się, trzymaliśmy się razem. Razem z całą grupą kolegów, którzy byli w klubie wysokogórskim, byliśmy częstymi gośćmi w ich domu. Po jego śmierci faktycznie, swoje uczucia i tęsknotę przelali na mnie. Po nieudanych studiach lingwistycznych, z których mnie wyrzucono, ponieważ nie byłem nimi zainteresowany, poszedłem na dwa lata do wojska, a kiedy wyszedłem, nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wiedziałem, że nie wrócę na orientalistykę. Wtedy, Halina Kosobudzka podsunęła mi pomysł, by zdawać do szkoły teatralnej.

Czy kiedykolwiek żałowałeś, że rzuiłeś studia i zostałeś aktorem? To piękny, ale co tu dużo mówić, trudny zawód.

Nigdy nie miałem powodu, by żałować. Zwykle dopisywało mi szczęście, tak jest z resztą do teraz. Jestem zadowolony, bo nadal pracuję.

Kiedy byłeś u szczytu popularności, mając w kieszeni jedyne 200 dolarów, wyjechałeś za ocean. Miałeś spędzić tam pół roku, a zostałeś na piętnaście lat. Jak wspominasz ten czas?

W tych czasach popularność związana z odbiorem społecznym nie była tożsama z dobrobytem. Zawód był bardzo kiepsko opłacany. Nie było możliwości, by wyżyć chociażby z etatu w tearze. Od początku aktywności zawodowej taki etat miałem. Rzeczywiście, na rynku byłem we wszystkich możliwych i dostępnych wówczas gałęziach, gdzie aktorstwo mogło być wykorzystane. Aktywny byłem na scenie, w telewizji, filmie, w radiu i dubbingu. Jednak średnia zarobku mnie nie satysfakcjonowała do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałem sprzedać samochód, by utrzymać sensowny poziom życia. Przede mną otworzyła się furtka wyjazdu do Ameryki, więc z niej skorzystałem. Myślałem, że pojadę na pół roku, zarobię trochę grosza i wrócę, by dalej kontynuować pracę w zawodzie, ale pół roku nieco się przedłużyło. (Śmiech)

Twoje życie to materiał na książkę. (Śmiech) Nigdy nie myślałeś o wydaniu swojej biografii? To byłby strzał w dziesiątkę. (Śmiech)

Jak ktoś o tym pomyśli, zastanowię się, czy to zrobić. (Śmiech) Przyznam jednak, że mój kolega, reżyser z serialu „Na dobre i na złe“, Grzegorz Lewandowski, zwracał się do Piotra Glińskiego, ówczesnego ministra kultury, o dotację na zrobienie filmu z tego mojego amerykańskiego epizodu, ale propozycja nie została przyjęta.

Jakim jesteś czytelnikiem, czego poszukujesz w książkach i filmach?

Jestem czytelnikiem chaotycznym. Czytam parę książek na raz, bo szybko się nudzę i pewnie dlatego nie jestem w stanie wytrwać przy jednej książce. Doczytuję, ale robię to etapowo. W ciągu ostatnich trzech lat jedyną książką, którą przeczytałem od deski do deski, byli „Bieguni“. Ta lektura zajęła mi trzy dni. Podobnie mam z filmami. W telewizorze mam mnóstwo platform, takie jak m.in. Netflix i Prime Video, a do tego wszystkie kanały, z których mogę korzystać jako użytkownik telewizji kablowej, ale mimo to, bardzo rzadko oglądam jakikolwiek film do końca.

Po Twoim powrocie do kraju, zadzwonił telefon z propozycją roli dr. Stefana Trettera w „Na dobre i na złe“. Czy to, że pochodzisz z lekarskiej rodziny, miało wpływ na to, że tę rolę przyjąłeś?

Możliwe, choć aż tak głęboko w to nie wnikałem. Dziadkowie byli lekarzami, wychowywałem się u nich. Chcieli, abym zainteresował się medycyną, ale miałem jej dość w domu. Propozycja bardzo mi pochlebiła, ponieważ napłynęła, gdy ledwo co wróciłem ze Stanów. Zacząłem pracę w Teatrze Współczesnym. Wtedy „Na dobre i na złe“ było serialem na topie, inne produkcje, takie jak chociażby „M jak miłość“, na ekrany weszły dopiero nieco później. Nie wiem, jak to się stało, że tę rolę dostałem, bo w żaden sposób nie ogłaszałem, że wracam. Zadzwonił telefon, Piotr Wereśniak zakomunikował, że chce ze mną porozmawiać. Pojechałem do Nadarzyna, gdzie była wtedy hala zdjęciowa, spotkaliśmy się i od tego czasu jestem w serialu.

Do serialu dołączyłeś w 45. odcinku. Przeszłość Twojego bohatera była ściśle powiązana z wątkiem siostry oddziałowej, czyli nieodżałowanej Darii Trafankowskiej. Jak wspominasz zmarłą 9 kwietnia 2004 roku aktorkę?

Wspominam ją bardzo ciepło i sympatycznie. W pracy była fantastyczną osobą. Wiedziałem o wszystkich jej perypetiach z życia prywatnego. Nie miałem z nią jednak żadnej styczności poza planem i nie znałem jej prywatnie. Korelacje zawodowe na planie nie zawsze odzwierciedlają stosunki osobiste. Aktorzy są ludźmi zajętymi, nie tylko w serialu, ale mają też inne zobowiązania zawodowe, mają rodziny. Spotkania w pracy są spotkaniami zawodowymi. W pracy z ludźmi nie przebywa się zbyt długo. Nawet, jeśli jestem na planie cały dzień, nie znaczy to, że cały dzień gram z tą samą osobą. Realizowane są różne sceny, z różnych odcinków. Kontakt jest dosyć przelotny, a nawet zdawkowy. Znam bardzo niewiele przykładów, gdzie przyjaźnie z planu przenoszą się na życie prywatne. Są tacy ludzie, ale mnie to nie dotknęło. Mam lepszy kontakt z ekipą realizacyjną niż z aktorami.

Postać siostry oddziałowej jest dotąd co jakiś czas wspominana w serialu. Wzruszające są sceny, w których Stefan patrzy na jej zdjęcie... To od lat ta sama fotografia?

To rzeczywiście cały czas ta sama fotografia. Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że to po prostu rekwizyt, który ma widzowi coś mówić, a z racji tego, że oglądają nas coraz młodsze pokolenia widzów, mam wrażenie, że mówi coraz mniej.

Jak radzisz sobie z przyswajaniem terminologii medycznej?

To trochę jak język obcy, którego można się nauczyć, tym bardziej, że ta terminologia jest dosyć ograniczona, ponieważ nazw przypadków medycznych trzeba się po prostu nauczyć. W scenach operacyjnych wiele czynności się powtarza. Nazwy instrumentarium po wielu powtórzeniach zostają zapamiętane.

Myślałeś kiedykolwiek o odejściu z serialu?

Nie, dlaczego?

Rola lekarza szufladkuje?

Tak, ale nie do końca, czego dowodem jest film „Zakochany Mickiewicz“, który do kin trafił 13 września. Nie zagrałem lekarza, o czym można się przekonać, idąc do kina. (Śmiech)

Jesteś nie tylko miłośnikiem wspominanych gór, ale także jazdy konnej. To prawda?

To już rzeczy historyczne, z przeszłości. (Śmiech) Choć prawdą jest to, że ostatnio konno jeździłem na planie filmu „Zakochany Mickiewicz“, ale wydarzyły się to po wieloletniej przerwie.

Jak wraca się do siodła?

Trudno, a jeszcze trudniej się wysiada z siodła. (Śmiech) Kiedyś jeździłem regularnie i tak się złożyło, że moim znajomym przez wiele lat był człowiek, który był trenerem polskiej kadry olimpijskiej na olimpiadzie w Moskwie. Przez kolegę aktora, a także zapalonego koniarza, Marka Siudyma, poznaliśmy się. To do niego jeździłem co wakacje. Wiek jednak sprawia, że z wielu rzeczy trzeba rezygnować, bo nie na wszystko starcza już sił.

Wcieliłeś się w tajemniczego mnicha. Opowiedz coś więcej.

Przede wszystkim wiedziałem, z kim będę pracować, bo Waldemar Szarek pracował przy „Na dobre i na złe“. Z partnerów znałem niewiele osób. Była to bardzo przyjemna praca, choć dla mnie dosyć męcząca z tego względu na to, że najpierw graliśmy na dziedzińcu zamkowym, a później na wieży zamkowej. Podejście pod ten zamek, kilka metrów w górę było ogromnym wysiłkiem.

Grzegorz Daukszewicz, którzy przez kilka lat wcielał się w dr. Krajewskiego, powiedział mi kiedyś, że podeszła do niego Pani, prosząca o receptę. (śmiech) Miałeś podobne sytuacje?

Takie sytuacje zdarzały się nagminnie, szczególnie kiedy w serialu było mnie więcej.

O co wtedy najczęściej prosili widzowie?

Były to nie tylko prośby o recepty, ale też o miejsce w szpitalu w Leśnej Górze. Byli też ludzie, którzy...oferowali łapówki. Bardzo wiele osób nie rozdziela aktora od postaci. W sklepie do dziś zwracają się do mnie „panie doktorze“, choć zwracam wtedy uwagę, że jak już, to panie aktorze. (Śmiech.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz