sobota, 18 listopada 2017

Tomasz Włosok: „Postaci nie trzeba lubić. Trzeba ją zaakceptować”

Tomasz Włosok: „Postaci nie trzeba lubić. Trzeba ją zaakceptować”



















Tomasz Włosok, aktor młodego pokolenia wspomina współpracę z Andrzejem Wajdą przy filmie „Powidoki”. Rozmawiamy także o postaciach z rysą i filmie „Reakcja łańcuchowa”, powstałym we współpracy z debiutującymi twórcami.
Długo zastanawiałam się, od czego rozpocząć naszą rozmowę. Może zacznijmy od początku. Kiedy po raz pierwszy poczuł Pan, że aktorstwo jest tym zawodem, któremu warto się poświęcić?
Zaraz po liceum poszedłem na studia dziennikarskie. Tam poznałem ludzi, którzy otworzyli mi oczy na pewne sprawy. Dzięki nim zmieniłem swoje dotychczasowe towarzystwo i między innymi to oni zaszczepili we mnie zainteresowanie teatrem. Także zdecydowałem, że spróbuję swoich sił i będę zdawał do szkoły teatralnej. Było to chyba w marcu. Poszedłem na dzień otwarty do Akademii Teatralnej i usłyszałem od jednego z profesorów, żebym sobie darował. Niestety moja głowa zaprogramowana jest w ten sposób, że jeżeli ktoś mi mówi, żebym sobie darował, to tym bardziej mnie do danej rzeczy motywuje.
Zbierając cała odpowiedź do kupy, zaczęło się od tego, że coś chciałem udowodnić trochę sobie, trochę tej Pani Profesor (która, co zabawne, nawet nie ma pojęcia zapewne o moim istnieniu), a przerodziło się to póki co w piękną miłość.
Czy od najmłodszych lat okazywał Pan zainteresowanie aktorstwem, wykorzystywał takie okazje, jak np. akademie szkolne, czy konkursy recytatorskie, do zaprezentowania swoich umiejętności?
Nie, raczej nie. Mama do tej pory zaznacza, że mój charakter od najmłodszych lat wskazywał na to jaki zawód będę w przyszłości wykonywał. Mówi, że zawsze i wszędzie było mnie pełno. Być może wtedy wyszły na jaw potencjalne predyspozycje. Jednak naturę mam dosyć leniwą, także nie brałem nigdy udziału w żadnych akademiach, ani występach w szkole. Tym bardziej, że nie myślałem wtedy o tym kompletnie, więc nie ma mowy o jakimkolwiek pokazywaniu umiejętności. Robiłbym to jedynie „wtedy”, żeby popisywać się przed kolegami z klasy albo gdyby razem ze mną występowała dziewczyna, która mi się podobała, a w innym wypadku nie zwróciłaby na mnie uwagi.
Aktorstwo było dla Pana jedną z alternatyw na życie, czy od początku wiedział Pan, że tym się zajmie? Jakie jeszcze pomysły na siebie miał Pan "po drodze", proszę przytoczyć najciekawsze.
Powtórzę to, co już mówiłem. Aktorstwo narodziło się dość późno. Po drodze chciałem zostać „Królem Lwem”, trenerem pokemonów...(śmiech). Potem kiedy byłem nieco starszy chciałem być bardzo bogaty i mieć własną firmę. Ten pomysł długo siedział mi w głowie. Maturę zdałem z matematyki i geografii. Pomyślałem, że pójdę na marketing i zarządzanie. Koniec końców wylądowałem na dziennikarstwie, a później w miejscu, którego konsekwentnie się trzymam.
Przejdźmy jednak do konkretów. Poruszmy temat "Powidoków". To ostatni film, którego reżyserem był Pan Andrzej Wajda. Czy możliwość pracy z nim, była dla Pana szczególnym wyróżnieniem?
Nie znam osoby, dla której nie byłoby to wyróżnieniem.
Jak wspomina Pan współpracę z Andrzejem Wajdą?
Był to dla mnie ogromny zaszczyt. Jego miłość do filmu powinna być wzorem dla wszystkich młodych, a nawet i tych starszych twórców. Pamiętam, że przed każdym ujęciem przychodził do nas, żeby opowiedzieć nam o scenie, mówił, co zrobiliśmy źle, a co powinniśmy zostawić, bo scenie pomaga i w niej działa. Przychodził, choć sprawiało mu to już dużą trudność. Przychodził, choć tak naprawdę już nie musiał. Miał przy sobie swoją prawą rękę – Marka Brodzkiego, który pełnił rolę drugiego reżysera, i który mógł być łącznikiem między nim, a nami. Przychodził jednak. To bardzo motywowało.
To opowieść o wybitnym polskim malarzu, Władysławie Strzemińskim. Uważa Pan, że film jest przybliżeniem Jego osoby i twórczości?
Tak, absolutnie tak. Pan Andrzej od początku podkreślał, że ten film ma opowiadać o twórczości Strzemińskiego i jego przeciwstawianiu się systemowi. Wątek rodzinny schodzi tu na drugi plan. Nie ma w tym filmie tak naprawdę niczego o jego związku z Katarzyną Kobro, a jest to niezwykle ciekawy i potwornie tragiczny temat. To krótki wycinek jego życia, jednak myślę, że pięknie przybliża „jego osobę”. Bogusław Linda stworzył wybitną kreację. Moim zdaniem, gdybyśmy żyli nieco dalej na zachód ta rola miałaby szanse na najwyższe odznaczenia.
Warto jednak przejść do seriali, a raczej konkretnego serialu z Pana udziałem. Mowa oczywiście o „M jak Miłość”. Radek na oczach widzów przeszedł widoczną gołym okiem przemianę. Na samym początku był przecież oczywistym czarnym charakterem. Ma nawet swojego kuratora sądowego. (W tej roli Łukasz Matecki, przyp. red.) Czy taką postać jak Radek można polubić?
Nie odbieram tej roli jako czarny charakter. To są decyzje, które musimy podjąć w życiu i które sprawiają, że znajdujemy się w tym, a nie innym miejscu. Zakładamy, że Radek nie miał łatwo i o wiele rzeczy musiał walczyć. Plus towarzystwo, w którym się dajmy na to znalazł. To wszystko sprawia, że faktycznie poznajemy go jako cwaniaka, egoistę i strasznego bufona. A że kasy nie miał, to musiał kombinować. Wiadomo, że nie do końca zgodnie z prawem. Ja go jednak traktuję bardziej jako zagubionego, niż złego, ponieważ nie wyczytałem w tej postaci ani przez moment premedytacji. Zawsze to jest ratowanie swojego „tyłka”.
Dla Pana polubienie bohatera i zaakceptowanie wszystkich jego zachowań jest istotne w wiarygodnym stwarzaniu postaci?
Postaci nie trzeba lubić. Trzeba ją zaakceptować. Często aktorzy próbują bronić swoich postaci, żeby zyskać sympatię publiczności. Jest to miłe i w przypadku serialu dziennego też opłacalne, bo jak wiemy im dłużej ludzie Cie lubią, tym dłużej masz pracę (śmiech). Uważam, że jeżeli jest miejsce na to w scenariuszu, żeby postaci bronić i będzie to pracowało na cały projekt, to zawsze warto nawet w czarnym charakterze znaleźć coś, co pod tą grubą skórą czuje. Nie zastanawiałem się, czy ludzie takiego Radka polubią, czy nie. Każdy ma swój gust i cechy, które w innych lubi czy akceptuje, albo takie, które działają mu na nerwy. Radek ma potencjał na jedno i drugie. Akceptuje obydwa.
Czy kreowanie postaci "ze złamaniem", "z z rysą" jest dla Pana wyzwaniem aktorskim? Usłyszałam ostatnio, że granie złych bohaterów jest dla aktorów atrakcyjniejsze.
Zło, które ma uczucia. Tak, to prawda. To jest teraz atrakcyjne. Z natury jestem bardzo pogodnym, optymistycznie myślącym gościem, także każde zadanie, które dostaję na kontrze jest trudnym wyzwaniem, ale dzięki temu bardzo satysfakcjonującym.
Czy zanim trafił Pan do "Emki", zdarzało się Panu oglądać serial? Teraz Pan ogląda?
Nie, nie oglądałem i nie oglądam. Co za dużo to nie zdrowo. Siedzę w tym od środka, gdybym to jeszcze oglądał, mógłbym zwariować z nadmiaru. Natomiast moja babcia namiętnie serial śledzi i o wszystkim mi mówi, także można powiedzieć, że jestem na bieżąco.
Zagrał Pan również w filmie fabularnym "Reakcja łańcuchowa". Kiedy premiera?
"Reakcja łańcuchowa" będzie miała swoją premierę 8 grudnia bieżącego roku.
To była okazja do współpracy z początkującymi twórcami. Lubi Pan takie spotkania?
To przepiękna okazja do swobodnej próby stworzenia czegoś bez szczególnej presji. Oczywiście pomijając ten milion pozostałych „presji”, typu czas, w którym trzeba się zmieścić, pieniądze, które ma produkcja i stres czy to w ogóle się uda. Poza tym debiutanci to często młodzi ludzie, często dużo młodsi od swoich aktorów. W przypadku „Reakcji...” mieliśmy ten komfort, że mogliśmy wpływać na wiele spraw i trochę współtworzyć ten świat. Bez względu na to jaki będzie efekt to jest to niezwykle cenna lekcja.
Na koniec proszę w kilku słowach powiedzieć o filmie "Podatek od miłości" - obecnie w produkcji.
Tutaj spuszczam zasłonę milczenia, ponieważ nie mam pojęcia ile o tym projekcie na tym etapie można powiedzieć. Premiera zaplanowana jest chyba na styczeń i jedyne czego jestem pewien to to, że szykuje się bardzo ciekawa propozycja kinowa.
Materiał archiwalny z dnia 3 października 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz