piątek, 26 lipca 2024

Małgorzata Rożniatowska o "M jak Miłość" i filmach z serii "Kogel-Mogel" [WYWIAD]

Małgorzata Rożniatowska o "M jak Miłość" i filmach z serii "Kogel-Mogel" [WYWIAD] 



















fot. Piotr Smoliński / Teatr Dramatyczny / 

Małgorzata Rożniatowska to aktorka charakterystyczna, którą wyróżnia m.in. tembr głosu. Jak sama przyznaje, od zawsze marzyła o byciu aktorką, czemu dawała wyraz od najmłodszych lat, bawiąc się w teatr. Czasami żałuje, że nie marzyła więcej...

W Warszawie rozmawiałyśmy nie tylko o egzaminach do szkoły teatralnej i poezji, ale także o serialu "Złotopolscy", "M jak Miłość" i filmach z serii "Kogel-Mogel". Małgorzata Rożniatowska wspominała również czas, który na planie spędziła z śp. Pawłem Nowiszem. 

Nigdy nie myślała Pani o innym zawodzie? Podobno żałuje Pani, że jako dziecko nie sprecyzowała więcej swoich marzeń, bo być może któreś z nich udałoby się jeszcze spełnić. O czym marzyła Pani jako kilkulatka? 

Zawsze marzyłam tylko o aktorstwie. Miałam bardzo dużo zabawek, ale bawiłam się wyłącznie w teatr. Faktycznie, żałuję, że nie marzyłam więcej. Miałam trzy marzenia podróżnicze. Wszyscy wiemy, jakie były czasy, nie wyjeżdżało się za granicę. Tak naprawdę, wszystkie te marzenia spełniły się dzięki temu, że uprawiam ten zawód. Chciałam zobaczyć Niagarę. Marzyłam też o tym, by stanąć pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Chciałam też wejść na kopułę w bazylice św. Marka. To wszystko mi się udało. Szkoda, że nie wymarzyłam sobie, by znaleźć się jeszcze w kilku miejscach. Pewnie jakieś marzenie do spełnienia z dzieciństwa też by się jeszcze znalazło.

O czym marzy Pani teraz?

Przez te wszystkie lata przestałam marzyć w sensie zawodowym. Uważam, że to, co przyjdzie, należy brać, a takie marzenia rzadko kiedy się spełniają. Zawsze było tak, że kiedy wydawało mi się, że w moim zawodowym życiu już nic się nie wydarzy, to nagle się okazywało, że dzieje się coś fantastycznego.

Są dwie anegdoty, które dotyczą Pani zdawania do szkoły teatralnej. Pierwsza dotyczy tego, jak podczas egzaminu ktoś zapytał, dlaczego przyszła Pani brudna na egzamin, druga zaś tego, jak po całym dniu postanowiła Pani „obudzić“ komisję egzaminacyjną, kiedy jedna z osób zasiadających w niej, zmęczona całym dniem egzaminowania, zleciła, by powiedziała Pani cokolwiek. Wybrała Pani wtedy fragment "Chłopów" Władysława Reymonta.

Nie wiem, jak to się stało, ale jako małe dziecko siedziałam w kojcu i się o niego uderzyłam, w konsekwencji czego została mi taka charakterystyczna plamka na twarzy. Rodzice próbowali wszystkiego, by się tego pozbyć, ale nic nie pomagało. Zniknęło dopiero po latach. Kiedy na egzaminie usłyszałam to pytanie, zaczęłam szukać plamy na białej sukience, którą ubrałam na egzamin. Wtedy ktoś powiedział, że chodzi o ten ślad na twarzy. Spojrzałam, skąd ten głos płynie. Okazało się, że to profesor Jan Świderski. Wtedy widziałam go na żywo po raz pierwszy. Przedtem widziałam go  tylko na scenie. Charakterystycznym dla niego było to, że zawsze miał bardzo mocną charakteryzację stosowną do roli. Na egzaminie był siwy, opalony i miał najpiękniejsze na świecie niebieskie oczy. Spoglądając na niego, oniemiałam, bo jeszcze nigdy nie widziałam tak ładnego mężczyzny. (Śmiech) Musiało to dość komicznie wyglądać, bo nawet komisja zaczęła się śmiać. (Śmiech)

Do szkoły teatralnej zdawałam trzy razy. Kiedy zdawałam po raz ostatni, był już wieczór. W komisji było już tylko parę osób, bo niektórzy grali o tej porze spektakl. Byli zmęczeni, czułam, że zasypiają. Huknęłam "Chłopami" w nadziei, że ich obudzę. I tak się stało. (Śmiech)

Jest Pani miłośniczką poezji, a w szczególności tej pisanej przez Władysława Broniewskiego. Kończąc już temat egzaminów, słyszałam, że przytoczyła Pani fragment jego poematu „Komuna Paryska“. Moim ulubionym jest wiersz Broniewskiego "Lampka". Po czyją poezję zdarza się Pani jeszcze sięgać?

Broniewski zawsze do mnie przemawiał. Lubię poezję klasyczną, ponieważ daje możliwość łatwego czytania i łatwego zapoznania się z utworem. Cenię też poezję współczesną, ale żeby dobrze przeczytać, trzeba ją  przeanalizować i zrozumieć autora. Tego nauczył mnie profesor Wojciech Siemion. Chętnie się podejmuję czytania poezji współczesnej, ale nade wszystko kocham klasykę.

Jakim jest Pani czytelnikiem? Czego poszukuje w książkach?

Jestem czytelnikiem pożerającym. (Śmiech) Mam bardzo mało czasu na czytanie. Stos książek do przeczytania leży obok mojego łóżka, w nadziei, że stopniowo, czytając przed snem, nadrobię te zaległości.

Ja na nasze spotkanie zabrałam książkę „Siła codzienności“ z 2008 roku, autorstwa Marzanny Graff. Jest Pani bohaterką jednej z rozmów na codzienne tematy, z których ta publikacja się składa. Pamięta Pani okoliczności tej rozmowy?

Okoliczności tej rozmowy nie za bardzo pamiętam, ale z Marzanką znamy się całe wieki. Poznałyśmy się, pracując przy różnych akcjach charytatywnych. Był taki czas, że spędzałyśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Od premiery tej książki minęło wiele lat.

W maju 2023 roku Stefan Friedmann, z którym gra Pani w serialu "M jak Miłość", wydał swoją mówioną niebiografię „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego“. Pani nigdy nie myślała o napisaniu książki o sobie?

Myślałam o tym całe życie, ale nigdy nie miałam na to czasu. Kiedyś, razem z nieodżałowanym kolegą Grzesiem Komendarkiem, który grał ze mną w „Złotopolskich“, współpracowałam z jednym ze znanych supermarketów. Szukali znanych postaci. Kiedy dowiedziałam się, że mam połączyć rozmowę z gotowaniem, powiedziałam, że nie dam rady. Potrafię gotować, ale trudno to pogodzić z czymś innym. (śmiech) Zaproponowałam, że będzie mi towarzyszył Grześ. Akcja się rozwinęła, odwiedziliśmy wszystkie sklepy tej sieci w całym kraju. Wydawali swoje pismo i zaproponowali mi, bym i ja coś dla nich pisała. Zaczęłam opisywać różne wydarzenia z mojego życia, co cieszyło się ogromnym powodzeniem. W którymś momencie pozbierałam te swoje wypociny i spytałam wybitnego poety i dramaturga a mojego przyjaciela Remigiuszowi Grzeli, by ocenił, czy mogłabym napisać książkę. Powiedział, że jak najbardziej. Na tym się skończyło. (Śmiech.)

Od ogółu, do szczegółu. (Śmiech) Do obsady serialu "M jak Miłość" dołączyła Pani w 1028 odcinku, w roli nikogo innego jak Zosi Kisielowej. O żonie Włodka Kisiela mówiono na wiele lat przed tym niż Pani tę rolę otrzymała. Z śp. Jerzym Próchnickim nie spotkała się Pani na planie serialu, ale miała Pani okazję grać z śp. Witoldem Pyrkoszem. Jak go Pani wspomina?

Kiedy przyszłam do serialu, to rzeczywiście, nie grałam z moim serialowym mężem, ale kiedy moja rola w tym serialu się zaczynała, był na planie i miał scenę z śp. Witkiem Pyrkoszem. Obserwowałam ich z daleka. Ze śp. Panem Jerzym Próchnickim mam za to wspólne zdjęcie, które zrobili nam na planie. Z Witkiem Pyrkoszem miałam bardzo dużo scen, pamiętam taką ze wspólnymi tańcami, raz też Zosię upił. Granie z nim to była przyjemność.

Lubi Pani oglądać siebie na ekranie?

Jak każdy aktor - nie. (Śmiech) Za każdym razem jak coś oglądam, myślę o tym, co mogłam zrobić inaczej.

Gdyby miała Pani Kisielową opisać w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Torpeda. (Śmiech) Uważam, że to kobieta o wielkim sercu. Zawsze chce pomagać, co jej co prawda zazwyczaj nie wychodzi, ale zawsze jest wesoło.

Jak opisałaby Pani przemianę, którą przeszła na przestrzeni odcinków?

Jestem bardzo wdzięczna scenarzystom. To oni przecież wymyślają, to, co muszę zagrać. Dzięki nim moja postać może się rozwijać.

Jakie wyzwanie aktorskie, związane z tą rolą jest Pani ulubionym?

Niczego nie można powielać. W każdej sytuacji trzeba szukać nowych rozwiązań. To jest najważniejsze, bo postać nie może stać się nudna.

Kolejną postacią, którą zaskarbiła sobie Pani sympatię widzów, bez dwóch zdań była Kleczkowska ze „Złotopolskich“. Jak po latach wspomina Pani pracę na planie serialu?

Prace na planie „Złotopolskich“ wspominam fantastycznie, z wielką przyjemnością. Byliśmy rodziną. Tak samo jest teraz, na planie „M jak miłość". Wszystko zależy od ludzi. Mam szczęście do cudownych ekip.

Mam wrażenie, że obok Kisielowej, jest ona drugim Pani wcieleniem aktorskim, z którym jest Pani najczęściej kojarzona przez widzów. Czy się mylę? Z jakich jeszcze ról najczęściej kojarzą Panią widzowie?

Seriale dają największą popularność. Widzowie chodzą też do teatru, co bardzo mnie cieszy. Kojarzą mnie z różnych projektów, przy których pracowałam.

Pod koniec stycznia premierę miał „Baby Boom, czyli Kogel-Mogel 5". To już piąta odsłona tego kultowego filmu. Nie kryje Pani, że ma sentyment do pierwszych dwóch części, powstałych w latach 80.

Chyba wszyscy, którzy oglądali te filmy, darzą je sympatią. Jestem szczęśliwa, że mogłam zagrać w trzech następnych częściach. To kolejna charakterystyczna postać. Wspominałam już w którymś z wywiadów, że do "Kogla" weszłam za Stanisławę Celińską, która nie mogła zagrać, bo nie pozwalały jej na to terminy. A najlepszą recenzją było dla mnie to, że  któregoś dnia wracałam z planu „Emki“ i Stasia do mnie zadzwoniła, komplementowała film i nasz duet ze śp. Pawłem Nowiszem.  Był to dla mnie ogromny zaszczyt i przeżycie, bo jest dla mnie niedościgłym wzorem aktorstwa.

Pani w tej historii wciela się w Goździkową. Czy między nią a postaciami Kisielowej i Kleczkowskiej można znaleźć jakiś wspólny mianownik? (Śmiech)

Każdą z ról pisze inny scenarzysta. Staram się, by każda czymś się różniła. Nawet fryzurą lub kostiumem, ale pewne porównania będą się pojawiać zawsze. Nie przejmuję się tym.

Podobno o planach zawodowych nic Pani nie powie, bo jest Pani przesądna, jak każdy w tym zawodzie.

Bardzo jestem przesądna, nic nie powiem. (Śmiech) Zdradzę jedynie, że kroi się coś bardzo fajnego.


Ewa Florczak o serialu "07, zgłoś się" i swoim monodramie [WYWIAD]

Ewa Florczak o serialu "07, zgłoś się" i swoim monodramie [WYWIAD] 




















fot. Mariola Morcinková

Z Ewą Florczak spotkałam się w Warszawie. Aktorka opowiedziała o pracy z nieodżałowanym Bronisławem Cieślakiem, z którym grała w kultowym "07 zgłoś się", ale też o tym, co sprawia, że ten serial dalej jest tak chętnie oglądany.

Nie zabrakło też pytań o pianino, dom rodzinny, monodram i o to, czy… chciałaby napisać książkę.

Choć jako pierwsza w Pani życiu pojawiła się muzyka, to ostatecznie postawiła Pani na aktorstwo. Pół żartem, pół serio, w jednym z wywiadów powiedziała Pani, że nie miała Pani wyjścia, muzykę musiała pokochać, bo urodziła się w domu z fortepianem. (Śmiech) Proszę tę myśl rozwinąć.

Tak było. (Śmiech) W domu fortepian mieliśmy od zawsze, odziedziczony został po kimś z rodziny. Był ogromny. Przychodziła do nas pani, która uczyła nas na nim grać. Okazało się, że mam dobry słuch.

Choć nie gra już Pani na żadnym instrumencie, to mam wrażenie, że wrażliwość muzyczna, wypracowana poprzez granie w przyszłości, zostaje z człowiekiem na zawsze. Podobnie jest u Pani?

Mój brat gra nadal, ale ja już faktycznie nie gram. Lubię słuchać muzyki i śpiewać, kiedy pianista mi akompaniuje. Granie na jakimkolwiek instrumencie uwrażliwia człowieka na muzykę, w konsekwencji czego zaczyna ją nie tylko słyszeć, ale też rozumieć.

Nie mogę sobie przypomnieć, czy przyszło Pani swoje umiejętności muzyczne wykorzystać na planie filmowym. Proszę mi pomóc. (Śmiech)

W paru dubbingowałam część muzyczną. Wyglądało to tak, że jakaś aktorka mówiła głosem postaci, a ja śpiewałam.

Jest Pani kolejną osobą, ze strony której już od pierwszych minut naszej rozmowy bije pozytywna energia. Uśmiech praktycznie nie schodzi z Pani twarzy. Takie nastawienie to Pani świadomy wybór, prawda? Chyba nawet nie mogłaby Pani inaczej.

Taka jestem. Pozytywną energię wyniosłam z domu rodzinnego. Tam zawsze panował uśmiech. Pozytywnej energii nie brakowało. Nie było żadnej agresji. Rodzice byli uśmiechnięci, radośni. Ja również mam taką potrzebę, by być otwartą na ludzi.

Największą popularność przyniosła Pani rola sierż. Ewy Olszańskiej w kultowym „07, zgłoś się“, gdzie przez większość odcinków pojawiała się Pani u boku nieodżałowanego Bronisława Cieślaka. Jak wspomina Pani aktora, który odszedł 2 maja 2021 roku?

Pożegnałam go. Byłam w Krakowie, na pogrzebie. Z ekipy serialu byłam tylko ja. Robili mi zdjęcia. Pytano mnie, dlaczego nie ma ze mną innych kolegów. W czasie ostatniego pożegnania skierowałam do niego parę zdań. Podziękowałam mu za to, że był, za to, że pracowaliśmy razem, ale też za to, że nauczyłam się od niego prawdy i tego, że postacią się jest, a nie się ją gra. To podejście bardzo go wyróżniało. Grałam z nim w dwudziestu jeden odcinkach. Na planie serialu „07 zgłoś się“ spędziliśmy siedem lat.

Niewątpliwie, to za tę rolę widzowie Panią pokochali. To prawda, że mimo tego, że serial przyniósł Pani wiele dobrego, to przez rolę milicjantki czuła się Pani do pewnego stopnia zaszufladkowana?

Tak, to prawda. Nie dostawałam żadnych ról. Jerzy Gruza powiedział mi wprost, że jestem świetna, ale się kojarzę. To zdanie utkwiło mi w pamięci.

To serial ponadczasowy. Co ma takiego w sobie, że widzowie tak lubią do niego wracać?

Nie wiem. (Śmiech) Kiedy odbywały się spotkania z reżyserem i Sławkiem, zawsze zadawano to pytanie. Być może zależy to od tego, że kiedyś kręciło się jednak inaczej. Sceny, które gram teraz, wiążą się z zapamiętaniem maksymalnie jednej strony tekstu. Kiedyś, aby zagrać jedną scenę, aktor musiał przyswoić od ośmiu do dziesięciu takich stron. Siedząc przy stole konferencyjnym, prowadziliśmy dialog. Oprócz tekstu mówionego, w międzyczasie zdarzało mi się pod lampę wydmuchiwać dym papierosowy. Wszystko szło powoli, nikt się spieszył.

Jak patrzy Pani na ten serial po latach?

Bardzo miło. Nie mam czegoś takiego, że osoba, którą grałam lata temu, jest mi obca. To jestem ja. Walorem tego filmu była nasza kostiumograf, nieodżałowana Jola Jackowska, która nas ubierała. By ubrać nas w czasie komuny, trzeba było chodzić do sklepu, gdzie wisiały ubrania z grempliny, która była sztucznym materiałem. Ona tak nie robiła. Na początku, musiałam jej przywieźć ubrania, które miałam w domu. Wybrała z nich te, w których mogłam zagrać. Koleżankom, które jeździły po świecie, mówiła zawsze, że mają jej coś przywieźć. Pamiętam, że przywoziły jej m.in. koszule dla Sławka Cieślaka. Dzięki temu ten film po tylu latach się ogląda. Nie ma wstydu. Serial jest regularnie powtarzany.

Jaki jest Pani stosunek do oglądania siebie na ekranie?

Kiedy mam czas, chętnie oglądam. Lubię to, bo pozwala mi zaobserwować, co mogłam zrobić lepiej.

Choć towarzystwo jest zaprzeczeniem monodramu, to Pani go stworzyła. Porozmawiajmy o „Ja w musicalu. Monodram w towarzystwie“. Jaka była droga od pomysłu, do realizacji?

Chodziłam na różne monodramy. W pewnym momencie stwierdziłam, że też mam coś do powiedzenia. Swój monodram napisałam sama. Opowiadam o fragmentach swojego życia, które zawodowo spędziłam w różnych stołecznych teatrach, na planach filmów, programów rozrywkowych. Pływałam na statkach, gdzie śpiewałam piosenki. Poznałam wiele osób.

Na scenie towarzyszy Pani Janusz Majewski, który odpowiada za warstwę muzyczną przedsięwzięcia oraz Filip Borowski, który przeprowadza z Panią wywiad. Na scenie opowiada Pani o różnych etapach swojego aktorskiego życia.

Taki był pomysł. Na scenie pojawia się dziennikarz, który zadaje mi pytania. Siedzimy tak jak teraz podczas nagrywania tej rozmowy. To wszystko przeplatane jest piosenkami.

Ma Pani swój ulubiony fragment w tym monodramie?

Po prostu go lubię. To moje życie, moje wspomnienia. Fajny jest m.in. fragment, w którym opowiadam, jak dostałam się do Szkoły Teatralnej.

Powiedziała Pani, że monodram stworzyła, bo poczuła, że ma coś do powiedzenia. W maju 2023 roku swoją książkę „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech pan powie coś wesołego“ wydał Pan Stefan Friedmann. Pani nigdy nie myślała, by napisać o sobie lub zgodzić się na wywiad-rzekę, z którego książka mogłaby powstać?

Często słyszę to pytanie. Można ze mną rozmawiać na wiele tematów. Nie tak dawno, moim znajomi rozmawiali o Annie German. Powiedziałam im, że spędziłam z nią sześć tygodni w trasie po Stanach. Śmiali się, że znam prawie wszystkich. (śmiech) Powiedziałam im, że prawie pięćdziesiąt lat uprawiam ten zawód. W związku z tym znam i pamiętam ludzi, rozmawiam z nimi. Wiele anegdot mogłabym opowiedzieć. (Śmiech) Nie wiem, jak pojemna musiałaby być moja książka, gdybym zdecydowała się ją napisać.

Dziś również towarzyszy Pani książka. Jakim jest Pani czytelnikiem? Czego poszukuje w lekturach?

W drodze na nasze spotkanie kupiłam dwie książki. Wybrałam m.in. „Chłopki“ autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak. Kiedy jadę na plan, zawsze muszę mieć przy sobie coś do czytania. Wszystkie zaległe lektury już przeczytałam, więc dużo książek kupiłam.

W 3758. odcinku dołączyła Pani do obsady serialu „Pierwsza miłość“. Oceniając z perspektywy widza, Barbara, babcia Kacpra, jest harda, charyzmatyczna, ale swój charakterek ma. (śmiech) Jak ją Pani postrzega?

Bardzo cieszę się z tej roli. Jest inna od tych, które grałam dotychczas. Scenarzyści mieli fajny pomysł na tę postać. Barbara nie jest typową babcią. Podobna jest do Alexis z „Dynastii“. (Śmiech.) Dobrze mnie ubierają. Jest cudnie.

W najbliższym czasie będzie się Pani skupiać przede wszystkim na pracy na planie „Pierwszej miłości“, czy szykuje się jeszcze jakiś inny projekt z Pani udziałem?

Tak. Nie tak dawno pojawiłam się gościnnie w „Na dobre i na złe", w którym grałam już po raz czwarty. Pamiętam, że na samym początku serialu zagrałam z nieodżałowaną Dusią Trafankowską (Daria Trafankowska, siostra Danuta - przyp. red.).

Jak wraca się na plan, na którym grało się wcześniej?

Niektórzy zostali, ale są nowe osoby. W odcinku, który emitowany był w ramach zakończonego niedawno sezonu, grałam z Michałem Żebrowskim i Katarzyną Skrzynecką.

Gdzie będzie można Panią zobaczyć w jesiennym sezonie?

Zagrałam w serialu „Malanowski. Nowe rozdanie“, premiera zaplanowana jest na wrzesie. Serial ponownie zagości na antenie Polsatu.

Pod koniec sezonu pojawiła się Pani w „Klanie“. To kolejny plan, na który wróciła Pani po latach, ale nie w roli zapamiętanej przez wszystkich Wandeczki, która pojawiała się w aptece przez pierwszych pięćset odcinków...

To prawda. Do „Klanu“ wróciłam w nowej roli. Gram mamę Rafała, (Marcin Kwaśny - przyp. red.) Cieszę się, że jest na mnie i moje role tyle pomysłów. To wspaniały czas.

Zuzanna Lit nie tylko o filmie "Figurant" [WYWIAD]

 Zuzanna Lit nie tylko o filmie "Figurant" [WYWIAD]



















fot. Ola Szewczul Phtography

Zuzanna Lit na 26. odsłonę Kina na Granicy przyjechała z filmem "Figurant", który do kin w całej Polsce trafił 20 października 2023 roku. Rozmawiałyśmy m.in. o współpracy z Robertem Glińskim, sentymentalnym powrocie do Cieszyna, ale też o tym, co tak naprawdę znaczy  pojęcie "granica" i określenie "brak granic".

Jest Pani osobą, która dba nie tylko o to, by dobrze czuć się ze sobą, ale też o to, by inni w Pani towarzystwie też czuli się dobrze. I to działa. Chyba nawet nie mogłaby Pani inaczej? (śmiech.)

Dziękuję za te słowa. To chyba dość naturalne dla człowieka, kiedy chce, by inni się w jego towarzystwie dobrze czuli. To ważne.

Przyznaje Pani, że nie tylko siebie lubi, ale również coraz bardziej siebie widzi. Rozwińmy proszę tę myśl.

Cały czas trzymam się tych słów. Mam nadzieję, że to cały czas rośnie.

Nie jest to Pani pierwsza wizyta na festiwalu Kino na Granicy, albowiem gościem przeglądu była Pani również w 2019 roku. Wówczas przyjechała Pani z filmem "Monument". Gdyby z perspektywy czasu, miała Pani pracę nad tym filmem zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Odrodzenie.

Jak wraca się do Cieszyna?

Bardzo dobrze, bardzo miło. Myślę, że aktorzy bardzo lubią to miejsce, bo jest to festiwal, w którym nie ma konkurencji. Nikt nie walczy tu o złote kalesony. Tu możemy się spotkać, porozmawiać o filmach, obejrzeć je i wspólnie je przeżyć. Tu panuje pewnego rodzaju luz, za którym wszyscy tęsknimy. Tu jesteśmy sobą.

Otwarcie mówi Pani, że jest podróżniczką i kocha się przemieszczać, więc pewnie z racji tego, że jest Pani w drodze, czuje się wspaniale.

Podróż do Cieszyna była bardzo spokojna i przyjemna.

Festiwal zrzesza sympatyków kina polskiego, czeskiego i słowackiego i sprawia, że tak naprawdę nie ma granic, bo wszyscy, bez wyjątku, oglądamy filmy i chłoniemy to, co zostało przygotowane. Czy to właśnie w tym, zawarta jest, Pani zdaniem, największa siła rzeczonego przeglądu?

To chyba czas, by zacząć debatę o braku granic. Cieszyn najlepiej to pokazuje, co znaczy "granica" i "brak granic". Choć wystarczy przejść przez most, to dalej jest się w takim samym świecie. Różni nas tylko język. Wszyscy podobnie czujemy, mamy podobną wrażliwość. To jest wspaniałe. Ważne, by kultura łączyła. Mam przyjaciół, którzy przyjechali z Czech, by zobaczyć "Figuranta", bo po czeskiej stronie nie jest dystrybuowany. Filmy tu są pokazywane z czeskimi napisami, więc łatwo poczuć, o czym Polska robi filmy. Wspaniała inicjatywa.

Z czym kojarzą się Pani Czechy? Na przestrzeni lat zadaję to pytanie gościom festiwalowym, ale zazwyczaj słyszę to samo. Większości Czechy kojarzą się z piwem i smażonym serem. (śmiech) Jakie skojarzenia Pani przychodzą na myśl?

Ja takich skojarzeń nie mam, bo nie piję piwa, nie jem też smażonego sera. Kojarzą mi się z czekoladą "Studentská pečeť". Czuję też, jakby Czesi byli moimi kuzynami.

O aktorstwie mówi Pani jak o niesamowitej próbie charakteru. Skąd taka myśl?

Kiedy w jednym z wywiadów mówiłam o tym, miałam na myśli, że kiedy się gra, to jest to jakimś niesamowitym lotem, przyjemnością, ale wszystko to, co ma doprowadzić do tego, by stanąć przed kamerą lub na deskach teatralnych, jest próbą charakteru. W tym zawodzie wiele razy słyszymy, że nie zaproszą nas do danego projektu, że trzeba zrozumieć, że odmowa nie jest skierowana do nas jako człowieka, ale dotyczy konretnego projektu. To bywa trudne.

Pani już się tego nauczyła?

Nie. Cały czas się uczę, by różnych rzeczy nie brać do siebie oraz by nie cierpieć, kiedy coś się nie udaje.

W ofercie festiwalowej 26. edycji pojawił się "Figurant". Film w reżyserii Roberta Glińskiego do kin w całej Polsce trafił 20 października 2023. Jak postrzega Pani Roberta Glińskiego? Czego podczas pracy na planie "Figuranta" nauczyła się Pani od niego?

Z Robertem poznaliśmy się jeszcze, kiedy ja byłam studentką, a on profesorem. Miałam z nim zajęcia. Pamiętam, że wtedy w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Byłam zawiedziona, że reżyser z takim dorobkiem i nazwiskiem, nie jest pod wrażeniem moich umiejętności. (śmiech) Później, pomimo tej różnicy wieku i tego, że jest już wytrawnym filmowcem, okazał się być wspaniałym partnerem do pracy. Panowała między nami partnerska atmosfera, mogłam wnosić swoje pomysły do filmu. To było wspaniałe. Dodało mi to bardzo dużo pewności siebie. Czułam, że jestem chciana. Dla aktora jest ważne, by czuć, że reżyser chce z nim pracować i mu ufa. Przy takich osobach możemy swoje aktorskie skrzydła otworzyć o wiele szerzej.

Co Pani wniosła do tego filmu?

Udało się przemycić pewnego rodzaju mistycyzm. Dałam temu filmowi siebie i moją wrażliwość. Myślę, że to dość dużo.

Pani bohaterka, Krystyna, jest scenografką Piwnicy pod Baranami. Jest swego rodzaju pomostem, między widzami a sceną. Jak ją Pani budowała?

Szczegółowo, wieloetapowo i wielopoziomowo. Zaczęłam od scenariusza, od rozmowy z reżyserem. Pierwowzorem tej bohaterki była Krystyna Zachwatowicz. Nigdy nie było naszym założeniem, by panią Krystynę grać. Była jedynie inspiracją. Ta bohaterka faktycznie jest takim pomostem między tą ciężką historią i Mateuszem, który jest antybohaterem i jego żoną, która jest gdzieś niewinna w tym i jest ofiarą całej tej sytuacji. Krystyna jest kimś, kto naprowadza Martę (w tej roli Marianna Zydek, przyp. red.), by w trochę innej optyce zobaczyła swojego męża. To jest bardzo trudne, bo łączy ich miłość i dziecko.

Każdy plan filmowy jest lekcją. Czego się Pani nauczyła na planie "Figuranta"?

Nauczyłam się, że jestem dobrą aktorką.

Chciałaby Pani, by powstał film o Piwnicy pod Baranami. Może Pani napisze scenariusz? (Śmiech)

Wszyscy chcą, żebym napisała ten scenariusz, ale ja jestem aktorką. (Śmiech) Tak wiele scenariuszy w życiu przede mną, że być może kiedyś tak się stanie. Piwnica pod Baranami jest wspaniała. Jestem bardzo związana z Krakowem, ale nie czuję się kompetentna, by to zrobić. Tak naprawdę, rzuciłam ten pomysł, by ktoś go podchwycił.

Lubi Pani oglądać siebie na ekranie? Jakim jest Pani widzem?

Bardzo to lubię. Nauczyłam się tego. Ważne, by umieć siebie zobaczyć i docenić.

Pani już się tego nauczyła?

Cały czas się tego uczę. Jestem w takim momencie, że nie boję się siebie oglądć. Widzę, co jest do poprawy. Widzę jednak też to, co zrobiłam dobrze.

Mam wrażenie, że najczęściej przez widzów jest Pani kojarzona z rolą Kazi Radlicy w "Na dobre i na złe". Czy się mylę? (Śmiech) Jest jeszcze szansa, że Kazia kiedyś wróci?

Kazia już nie wróci do serialu. Czuję, że to już zamknięty rozdział. Różni ludzie kojarzą mnie z różnymi rzeczami, więc nie odczuwam, bym była łączona tylko z tą jedną produkcją. Ten etap zakończył się dla mnie po półtorej roku pracy na planie właśnie dlatego, żeby nie stać bohaterką serialu codziennego. Jestem bardzo wdzięczna za to doświadczenie, bardzo dużo się nauczyłam. Kojarzona jestem też ze "Stuleciem Winnych", "Monumentem", "Śladem" i serialem "Zakochani po uszy".

wtorek, 16 lipca 2024

Julia Chatys nie tylko o "Na Wspólnej" [WYWIAD]

Julia Chatys nie tylko o "Na Wspólnej" [WYWIAD]
























fot. zdjęcie nadesłane

18 maja w Wiśle odbył się 24. Bieg po Nowe Życie. Jak co roku, nie zabrakło na nim znanych i lubianych. Po raz pierwszy na trasie wiślańskiej odsłony wydarzenia pojawiła się Julia Chatys, aktorka znana widzom z roli Kasi Żbik w „Na Wspólnej“. 

Rozmawiałyśmy nie tylko o samym wydarzeniu i pomaganiu, ale też o "Na Wspólnej" i innych projektach zawodowych, w których bierze czynny udział. 

Spotykamy się na 24. Biegu po Nowe Życie w Wiśle. Jak samopoczucie? (Śmiech)

Jestem najedzona i zrelaksowana. (Śmiech) Przed piątkową galą wybrałam się na spacer. Wisła mnie zachwyciła. Jest tu zdrowe, górskie powietrze. Dobrze czuję się, będąc blisko natury. Kiedy na co dzień jestem w mieście, zamknięta w czterech ścianach i nagle mam okazję gdzieś wyjechać, wtedy jest wspaniale.

Nie jest to Twój pierwszy start w wydarzeniu promującym temat transplantancji i transplantologii. Jak wraca się do Wisły?

W Wiśle startuję po raz pierwszy, ale wcześniej brałam udział w tym wydarzeniu w Wilanowie.

Spotykają się tutaj nie tylko osoby publiczne, ale też osoby po przeszczepach. To okazja do wysłuchania wielu historii. Czy usłyszałaś w kuluarach taką, która szczególnie Cię poruszyła?

Marta Kuligowska opowiadała o tym, jak córka uratowała życie swojemu tacie. Nie chciał on nadwerężać zdrowia swojego dziecka. Był przeciwny temu, by się poświęcała. Miło patrzeć na takich ludzi, którzy są rodziną, a których dodatkowo później można spotkać wspólnie na trasie. Myślę, że takich historii, gdzie mamy do czynienia z rodzinnymi przeszczepami, jest więcej. Takie historie wzruszają mnie najbardziej, ale pewnie przy okazji wiślańskiego startu poznam kolejne.

Fajnie tak "wykorzystać" swoją popularność w szczytnym celu, prawda?

Nie lubię słów takich jak "popularność" i "rozpoznawalność". Jeżeli my, jako artyści, dziennikarze, osoby publiczne i sportowcy, jesteśmy tym bodźcem, który jest w stanie uruchomić w ludziach to coś, po czym zdobędą się na taki sam lub podobny gest, to mi to odpowiada. Ja do takich tematów i szeroko pojętego pomagania podchodzę tak, że mogę po prostu zrobić coś dla drugiego człowieka. Lubię wszelkiego rodzaju akcje charytatywne. Jeden z działaczy Biegu po Nowe Życie podczas gali powiedział, że Wisła jest naszym drugim domem. Zgodził się z tym również Przemek Saleta. Ja jestem tutaj po raz pierwszy, ale faktycznie, coś w tym jest. Panuje tutaj wręcz rodzinna atmosfera.

Co powiedziałabyś tym wszystkim, którzy zastanawiają się nad podpisaniem oświadczenia woli na transplantację narządów?

Gdybym miała zwrócić się do osób, które zastanawiają się, czy podpisać oświadczenie woli, powiedziałabym im po prostu, by przestały się zastanawiać. Nigdy nie wiemy, kiedy to my będziemy potrzebować pomocy.

Już od pierwszych minut naszego spotkania, uśmiech i dobra energia Cię nie opuszczają. Gołym okiem widać, że jesteś życiową optymistką.

Nie wiem, czy jestem, ale na pewno staram się nią być. Życie, które przedstawiamy w social mediach, nie jest prawdziwe. Jeśli pokazuję coś w sieci, nie przekłamuję rzeczywistości. Pokazuję, jak jest. Czasem jest mi ciężko, bo tak po prostu bywa. Staram się wtedy nie poddawać.

Od zawsze widziałaś szklankę do połowy pełną, czy nauczyłaś się tego z biegiem lat?

Tego, by widzieć szklankę do połowy pełną, nauczyłam się właśnie na przestrzeni lat.

Włánie - czy takiego nastawienia chociaż do pewnego stopnia można się nauczyć? Zdania w tej kwestii są co prawda podzielone, ale wiele osób dochodzi do wniosku, że można.

Można, ale trzeba też umieć zauważać pewne szczegóły. Wszystko to kwestia nastawienia i otwartości umysłu.

Od ogółu, do szczegółu. (śmiech) Od 2012 roku w serialu "Na Wspólnej" wcielasz się w Kasię Żbik. Jak w kilku słowach opisałabyś przemianę, jaką przeszła na przestrzeni lat?

Dorastałam razem z Kasią. Przechodziłyśmy przez te same wydarzenia w swoim życiu - studiowałyśmy, pracowałyśmy w różnych miejscach. Moja bohaterka z buntowniczki wyrosła na świadomą kobietę, bardzo mocno stąpającą po ziemi.

Mam wrażenie, że jednym z najlepszych posunięć scenarzystów było połączenie Kasi ze Żbikiem. Widać, że z Michałem bardzo się lubicie. Masz świadomość, że Wasza para należy do najbardziej lubianych w serialu?

Powiem nieskromnie, że mam taką świadomość. (Śmiech) Świetnie się dogadujemy, a to jest bardzo ważne.

Gdybyś miała tę dotychczasową przygodę na planie zamknąć w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Przygoda z "Na Wspólnej" jest czymś, co mnie rozwija i pokazuje wiele rzeczy. Jestem dumna, że mogę być częścią tej ekipy.

Miałaś kiedyś takie myśli, by odejść z serialu? Nie boisz się tzw. zaszufladkowania?

Nie. Jeśli ktoś mnie po jakiejś roli zaszufladkuje, to jest to wyłącznie jego sprawa. (śmiech) Robię wiele innych rzeczy. Dubbinguję i gram w spektaklach.

Ale to właśnie z Kasią najczęściej jesteś kojarzona przez widzów.

Tak. Cieszę się, że jestem z tym serialem połączona. Nie mam z tym problemu. Fani mają świadomość też innych projektów, w których biorę udział.

Lubisz oglądać siebie na ekranie? Połowa przeze mnie o to pytanych aktorów tego nie cierpi.

Oj, ciężko mi to przychozi. (Śmiech) Kiedy oglądam siebie na ekranie, zawsze znajduję to coś, co zrobiłabym inaczej.

Realizujesz się też, jak wspomniałaś, w dubbingu i na deskach teatralnych. Co jest dla Ciebie najważniejsze w pracy głosem?

Najważniejsza jest dla mnie maksymalna koncentracja i elastyczność połączenia słuchu, oczu i mowy.


Czadoman o swoich największych przebojach i udziale w hitowych programach Polsatu [WYWIAD]

Czadoman o swoich największych przebojach i udziale w hitowych programach Polsatu [WYWIAD]
















fot. Czadoman / Facebook

Paweł Dudek, który stworzył postać Czadomana, był gwiazdą pierwszej odsłony Traktor Power w Hażlachu. Wróciliśmy  wspomnieniami do dwóch hitowych programów Polsatu, których był uczestnikiem. Opowiedział mi też pewną wzruszającą historię, której bohaterką była jego fanka... 

Przygotowując się do naszego wywiadu, przeczytałam coś, co bardzo mnie wzruszyło. Był taki moment, w którym Twoja muzyka, którą tworzysz pod pseudonimem Czadoman, przyczyniła się do wybudzenia się ze śpiączki jednej z Twoich fanek. 

Byłem kiedyś gościem w pewnym programie i pani reżyser powiedziała mi, że córka jej koleżanki, która słuchała mojej muzyki i piosenki „Ruda tańczy jak szalona", zapadła w śpiączkę. Jej mama przyniosła radio, włączyła jej moje utwory i akurat przy tym numerze ta dziewczynka się obudziła. Nie wiem, czy to przypadek, czy te dźwięki stymulowały w jakiś sposób jej mózg, ale to nie jest istotne. Trzeba dziękować Bogu, że się wybudziła. Kiedy wysłuchałem tej historii, oboje mieliśmy łzy w oczach. 

Zanim zacząłeś tworzyć jako Czadoman, byłeś frontmanem jednego z zespołów rockowych. To jednak nie przeszkodziło Ci w tym, by być, jak to ująłeś w jednym z wywiadów - superbphaterem polskiej sceny disco. 

Tak, to prawda (Śmiech). 

Jak to jest z tą muzyką disco i disco-polo? Są tacy, którzy mówią, że jej nie słuchają, a jak przyjdzie co do czego, to i tak wszyscy ją znają. 

Stworzyłem postać Czadomana i utwory, które mają bawić i cieszyć. Chcę dzielić się z ludźmi nie tylko tym, co robię, ale też radością. To mi wychodzi.

Oczywiście, nie jest tak, że od rana do wieczora jestem uśmiechnięty i radosny, ale nawet, jeśli przychodzą depresyjne momenty, nie wolno mi dzielić się nimi z ludźmi. Nie mogę zarażać tymi negatywnymi emocjami. Cieszę się, że mogę przekazywać te pozytywne.

Wiadomo, że to, co robię osadzone jest w takim krzywym zwierciadle. Nie wszystko jest na poważnie. Życie potrafi być czarno-białe, miejmy więc swoje kredki i kolorujmy je na tyle, ile się da. Tak po prostu. Taką właśnie postacią jest Czadoman, którego sobie wymyśliłem i wszystkie utwory, które napisałem. 

Gdybyś miał wyznaczyć utwór, który jest najbardziej wyczekiwany na koncertach, na który mogłoby paść?

„Ruda" najczęściej. Słuchacze czekają też na „Bombę", utwór wydany w minionym roku. Całe stadiony śpiewają ze mną (śmiech). 

5 czerwca 2023 swoją premierę miał utwór „Renia". Podobno, już rządzi na koncertach plenerowych.

 Tak, „Renia" całkiem fajnie się przyjęła. W dwa tygodnie od premiery teledysk został wyświetlony już ponad milion razy. Jest mega fajnie, cieszy mnie to, że miała fajny start. Wiadomo, to kolejny kawałek z żartem. Ma powodować uśmiech na twarzy. Oczywiście, mam też utwory refleksyjne i nieco bardziej nostalgiczne, ale udostępniam je jako Paweł Dudek.

W Twoich tekstach widać, że lubisz do wszystkiego podchodzić na luzie i z pewnego rodzaju dystansem. Czy takie podejście przekłada się również na życie? Ułatwia funkcjonowanie w dzisiejszej, niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

W codziennym życiu nie zawsze jestem postacią, która jest takim luzakiem. Dość się przejmuję. Mój śp. tata nauczył mnie, że kiedy coś robisz, trzeba zrobić to jak najlepiej. Jest tu sporo przeżywki, ale na ogół jestem pozytywnie kopnięty (Śmiech).  

Byłeś uczestnikiem trzynastej edycji programu „Twoja twarz brzmi znajomo". Wygrałeś ten program i udowodniłeś, że każdemu muzycznemu wyzwaniu można stawić czoła. Jak z perspektywy czasu oceniasz tę przygodę?

Udział w programie był dla mnie cudowną przygodą. Nie jestem aktorem, ale fajnie było się wcielać się w te postaci. O „Twojej twarzy” i emocjach, które tam panują mógłbym mówić naprawdę długo, ale podsumowując – nie zapomnę tego do końca życia.

Wcielałeś się m.in. w Luciano Pavarottiego, Roda Stewarta i Krzysztofa Cugowskiego. Która z tych metamorfoz była dla Ciebie największym wyzwaniem?

Największym wyzwaniem było wcielenie się w postać pani Magdy Umer i wykonanie utworu „Oczy tej małej". Rozłożył mnie ten kawałek. Podobnie miałem z wcieleniem się w Grzegorza Markowskiego przy utworze „Niepokonani".

Byłeś również uczestnikiem „Tańca z gwiazdami". Jaką trenerką była Walerija Żurawlewa?

Walerija była bardziej przyjaciółką, niż trenerką. Również super przygoda, ale nie jestem tancerzem.

Zastanawiałeś się, w jakim programie o formule talent show mógłbyś jeszcze wziąć udział? Może "Ninja Warrior"? (Śmiech). 

Nie. Wiele propozycji odmawiam, ponieważ bardzo dużo koncertuję. 

niedziela, 7 lipca 2024

Cykl #mariolapoleca (16): "Wieczór kawalerski" [RECENZJA FILMU]

Cykl  #mariolapoleca (16): "Wieczór kawalerski" [RECENZJA FILMU]





















fot. plakat filmu / materiały prasowe Monolith Films

Zawsze warto znaleźć coś, co poprawi nasze samopoczucie, będzie gwarancją pojawienia się uśmiechu na twarzy. Jedni znajdują takie czynniki w książkach, drudzy w filmach, a jeszcze inni w serialach, czy w muzyce. 

Propozycjami, które (w moim odczuciu) takie czynniki posiadają, chciałabym się dzielić z Wami w moim cyklu #mariolapoleca. 

Serdecznie Was zapraszam. Dziś zachęcam do lektury recenzji najnowszego filmu reżysera „Dziewczyny Influencera“ Szymona Gonery. „Wieczór kawalerski“, bo o nim mowa, na ekrany kin w całym kraju trafił 5 lipca.

Uroczysta premiera, którą poprowadziła Anna Wendzikowska, odbyła się w środę 3 lipca  w Multikinie Złote Tarasy w Warszawie. Na pokazie premierowym niestety zabrakło wielu gwiazd, w tym odtwarzającego jedną z głównych ról, Arkadiusza Smoleńskiego. 

***

Cykl  #mariolapoleca (16): "Wieczór kawalerski" [RECENZJA FILMU]

UROCZYSTA PREMIERA MEDIALNA: 3 lipca, Multikino Złote Tarasy, Warszawa

PREMIERA KINOWA: 5 lipca

GATUNEK FILMU: film fabularny/gangsterska komedia romantyczna 

SCENARIUSZ: Szymon Gonera

REŻYSERIA: Szymon Gonera

PRODUCENT: Radosław Jarecki

DYSTRYBUCJA: Monolith Films

OBSADA: Joanna Opozda, Mateusz Banasiuk, Rafał Zawierucha, Patryk Szwichtenberg, Arkadiusz Smoleński, Jan Wieczorkowski, Kinga Jasik, Magdalena Popławska, Marcel Sabat, Magdalena Perlińska i inni. 

O FILMIE:

Głównymi bohaterami filmu są Mario (Mateusz Banasiuk), świadek (Rafał Zawierucha) i pan młody, w tej roli Patryk Szwichtenberg. Mężczyźni postanawiają zorganizować jedyną taką imprezę na pożegnanie “wolności” kolegi, który ma wkrótce stanąć na ślubnym kobiercu. Towarzyszą im trzy atrakcyjne kobiety (Joanna Opozda, Magdalena Perlińska i Kinga Jasik), które za swój udział w realizacji pomysłu inkasują pokaźną sumę pieniędzy. Wydaje się, że wszystkie szczegóły dopięte są na ostatni guzik. Nic bardziej mylnego. Zupełnie nieoczekiwanie perfekcyjny plan bierze w łeb, a pieczę nad rozwojem wypadków przejmuje nieproszony gość – Wolf (Jan Wieczorkowski) wraz ze swoimi kolegami, w gronie których znajduje się m.in. Czarny (Arkadiusz Smoleński). To uruchamia lawinę komiczno – krwawych wypadków i zwrotów akcji. Choć momentami bywa mrocznie, nie brakuje okazji do wybuchów śmiechu. 

Bohaterowie filmu — co wiadomo?

Mario (Mateusz Banasiuk) to on, razem z Jankiem, (w tej roli Rafał Zawierucha), postanawia zorganizować niezapomniany wieczór kawalerski dla swojego przyjaciela (Patryk Szwichtenberg). Obmyśla plan, którego idea wydaje się być prosta – „co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas“.W całe przedsięwzięcie angażuje trzy dziewczyny, w które wcielają się  Joanna Opozda Kinga Jasik i Magdalena Perlińska. Wszystko wymyka się spod kontroli, kiedy to na – wydawać by się mogło – imprezie dopiętej na ostatni guzik, pojawia się nieproszony gość razem z obstawą. 

Wolf (Jan Wieczorkowski) to on puka do drzwi, podczas rozkręcającej się imprezy. Jego charakterystyczny tatuaż wzbudza respekt. Ale dopiero zabawa, którą proponuje, kiedy ginie jeden z towarzyszących mu gangsterów, (Marcel Sabat) uświadamia wszystkim, do czego jest zdolny.

Czarny (Arkadiusz Smoleński)  zasila szeregi obstawy Wolfa. Chłopak od brudnej roboty. Zajmuje się tymi, których Wolf likwiduje. Robi to dość... nieporadnie. Choć nosi w sobie mrok, nie brakuje zabawnych momentów z jego udziałem. 

Roksi (Kinga Jasik) – jedna z dziewczyn, którą na wieczór kawalerski przyjaciela zaprasza Mario. Fajna postać, ale też trochę głupiutka. Dużo mówi, nawet wtedy, kiedy powinna milczeć. Jej obecność powoduje wiele zabawnych sytuacji.

#mariolapoleca, CZYLI KILKA SŁÓW PO OBEJRZENIU FILMU Z PERSPEKTYWY WIDZA:

Zdjęcia do filmu zakończyły się w lutym ubiegłego roku. Kręcono je przede wszystkim w Warszawie, ale też w Lublińcu. To drugi po „Dziewczynie Influencera“ film w reżyserii i ze scenariuszem Szymona Gonery, który doczekał się pojawienia w kinach w całej Polsce w 2024 roku. Reżyser do „Wieczoru kawalerskiego“ zaangażował kilku aktorów, z którymi pracował na planie produkcji, która pojawiła się w kinach w lutym br. W tym gronie znaleźli się: Patryk Szwichtenberg, Szymon Mysłakowski, Magda Perlińska oraz Mateusz Banasiuk, z którym reżyser produkcji zna się od
19 lat. Pracowali razem na licznych planach zdjęciowych. 

Wszyscy na planie wykonali kawał dobrej roboty, więc wskazanie jedynie kilku aktorów,  którzy swoimi kreacjami aktorskimi zrobili na mnie największe wrażenie jest trudnym zadaniem. Najchętniej wyróżniłabym wszystkich, ale wtedy moja recenzja miałaby nie kilka akapitów,  a kilka stron. 

Jako pierwszego, chciałabym wyróżnić tu Mateusza Banasiuka, który wciela się w Mario. Widać, że z Szymonem Gonerą nie pracuje po raz pierwszy. Gołym okiem widać, że największą siłą jego współpracy z Banasiukiem jest zaufanie i partnerstwo. Aktor speecjalnie do tej roli przeszedł spektakularną metamorfozę. Zmienił kolor włosów. Zbudował postać charakterystyczną i waleczną. Na planie spotkał się z Joanną Opozdą, z którą kilka lat temu tworzył jeden z najbardziej lubianych duetów w serialu „Pierwsza miłość“. Aktorzy wcielali się w Jowitę i Radka, a dzięki zaangażowaniu obojga do debiutującej na ekranach 5 lipca produkcji, stworzyli kolejny duet, który zostanie zapamiętany na długo. Gołym okiem widać, że lubią się nie tylko zawodowo, ale też prywatnie. Joanna Opozda stworzyła postać silnej kobiety. To kolejna aktorka, której biję brawo. 













fot. Mateusz Banasiuk w "Wieczorze kawalerskim" / materiały prasowe Monolith Films

Słowa uznania należą się oczywiście Janowi Wieczorkowskiemu, który podobnie, jak Mateusz Banasiuk przeszedł metamorfozę do roli. Na potrzeby produkcji, na jego lewym policzku pojawił się duży, charakterystyczny a nawet mrożący krew w żyłach tatuaż. Aktor stworzył postać, która nie miała skrupułów, a jednocześnie taką, która kiedy odbierał telefon od żony, stawała się łagodna. Scena z jego żoną (Magdalena Popławska), tocząca się na temat porządku w domu i toalecie rozbawiała do łez. Tą sceną pokazał, że każdy medal ma dwie strony a nawet gangster może mieć w sobie coś pogodnego. Kiedy jednak małżonka nie miała go pod kontrolą, likwidował wszystkich, którzy mu nie pasowali. Miał mocną obstawę. Wieczorkowski do filmu wniósł wiele ciekawych rozwiązań. Zaproponował m.in. żeby przemycić do jednej ze scen cytat  z „Seksmisji“ i zagrał go podobnie do Jerzego Stuhra. To jeden ze smaczków, który na pewno ucieszy miłośników kina. Mnie ucieszył bardzo, albowiem bardzo lubię, kiedy aktorzy wnoszą do produkcji, w których grają, coś od siebie. 

Czy postać gangstera można polubić? Okazuje się, że tak. Arkadiusz Smoleński po mistrzowsku łączy mroczną stronę swojego bohatera z dowcipem, czym za pośrednictwem kolejnej już roli, zaskarbia sobie ogromną sympatię widzów. Jak z rękawa sypie żartobliwymi komentarzami opisującymi rzeczywistość. Na podium najlepszych powiedzonek w wydaniu Czarnego  w moim odczuciu plasuje się m.in. to o równouprawnieniu, które kończy się, kiedy lodówkę trzeba wnieść na szóste piętro. Na wielkie brawa zasługuje też scena, w której aktor opowiada  o ciastach i ich nazwach. Robi to tak umiejętnie, że widz nagradza go salwami śmiechu. Pojawiający się w jednej z głównych ról Smoleński, ma również okazję – nie po raz pierwszy – władać na ekranie bronią. Dobrze mu to wychodzi. Od razu widać, że ma na swoim koncie kreowanie postaci policjantów w takich produkcjach, jak chociażby “W rytmie serca”  i “Komisarz Mama”. To kolejna rola, za pośrednictwem której udowadnia, że nie boi się wyzwań. Do każdego z nich podchodzi indywidualnie, zostawiając widza zadowolonego z tego, co przedstawił na ekranie i głodnego kolejnych jego wcieleń aktorskich.
















fot. Jan Wieczorkowski i Arkadiusz Smoleński w "Wieczorze kawalerskim"/materiały prasowe Monolith Films

Ciekawą postać stworzyła również Kinga Jasik, szerszej publiczności znana jako „Wiki“ z serialu „Skazana“. Rys komediowy, który miała w sobie Roksi sprawił, że była bohaterką wielu zabawnych scen. Moją ulubioną sceną w wykonaniu Jasik była ta, w której była przekonana, że... udusiła pana młodego (Patryk Szwichtenberg)

Ostatni akapit, w którym wyróżniam aktorów, chciałabym poświęcić postaciom drugoplanowym. Bartłomiej Firlet postać komornika stworzył tak, że został przeze mnie zapamiętany, ale brawa należą się też Magdalenie Popławskiej – żonie Wolfa. Choć pojawiła się w filmie tylko  w dwóch scenach, była jedyną osobą, która umiała ustawić go do pionu.

Do jakich widzów skierowany jest film?

To „Wieczór kawalerski“, na który wszyscy są zaproszeni. Najnowsza produkcja, której dystrybutorem jest Monolith Films, skierowana jest do widzów powyżej szesnastego roku życia. Ja bawiłam się świetnie, a momentami, śmiałam się najgłośniej z całej sali. Jak wiadomo, śmiech to najlepsza recenzja. Idźcie się pośmiać i przekonajcie się, „Kto dotrwa do rana?“

Polecam gorąco.