niedziela, 23 czerwca 2024

Michalina Sosna o ukochanym Śląsku i serialu "M jak miłość" [WYWIAD]

 Michalina Sosna o ukochanym Śląsku i serialu "M jak miłość" [WYWIAD]




















fot. Pam Grudzinska

Z Michaliną Sosną rozmawiałam podczas mojego pobytu w Warszawie. Poruszyłyśmy wiele tematów. Nie zabrakło pytań dotyczących serialu "M jak miłość", do którego obsady aktorka dołączyła w 1715 odcinku. Jak sama Michalina przyznaje, kultową "Emkę" oglądała już jako dziecko.

Porozmawiałyśmy też o pozytywnym nastawieniu, które odziedziczyła po tacie i jej ukochanym Śląsku oraz mówieniu gwarą. Tę umiejętność wykorzystała na planie drugiego sezonu "Lokatorki".

Już na pierwszy rzut oka sprawiasz wrażenie osoby, niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Jak dba Pani o to na co dzień?

Moja rodzina tak mnie ukształtowała i sprawiła, że jestem tak pozytywną osobą. Zawsze ze wszystkiego się radujemy. Jeśli spotykają nas jakieś gorsze momenty, staramy się je przekuć w coś pozytywnego. Dzięki takiemu nastawieniu, człowiek lepiej się czuje i przyciąga fajnych ludzi. 

Uwielbiam muzykę, ona zawsze dobrze mnie nastraja. Pozytywną energię i muzykę przemycam też na plan. Filmiki na Tik-Toka kręcę czasem z kolegami i koleżankami z planu. Póki co, dają się na to namówić, więc mam nadzieję, że będzie tego więcej. 

Czy takiego nastawienia wobec ludzi i świata można się nauczyć?

Oczywiście, takiego nastawienia można się nauczyć. Pozytywna, śląska, górnicza rodzina wystarczy. (Śmiech.) Dodają mi powera, są moim wsparciem. Kiedy tylko mogę, wracam w rodzinne strony, by naładować baterie. Kiedy nie mam takiej możliwości, rodzice odwiedzają mnie w Warszawie. 

Wiele jest zawodów na "A". Z tego, co wiem, od najmłodszych lat przejawiałaś zainteresowanie dziedzinami artystycznymi, albowiem regularnie uczęszczałaś do kółka teatralnego, brałaś udział w licznych konkursach recytatorskich. Czy to jednak prawda, że choć to wszystko zaczęło się już w szkole, to o aktorstwie jako zawodzie zaczęłaś myśleć dopiero w liceum?

Tak. Robiłam dużo rzeczy, które związane były z aktorstwem. Choć, jak wspominałyśmy, brałam udział w licznych konkursach recytatorskich, to nigdy nie myślałam, że będę pracować w tym zawodzie. 

Na Śląsku żyje się dość przyziemnie. Ślązacy, mimo wykonywanych przez siebie zawodów, które często sprowadzają na ziemie, są wrażliwi na sztukę, mają artystyczne dusze. Taki był też mój dziadek. 

Nie był to jednak Twój jedyny pomysł na siebie, ponieważ rozważałaś również opcję, by zostać lekarzem, złożyłaś nawet papiery na psychologię, ale też, nie zdradzając tego nikomu - do szkół teatralnych w Krakowie i Łodzi. 

Na początku myślałam o zawodzie, w którym będę mogła się realizować od godz. 8:00 do godz. 16:00. Kiedy kończyłam liceum, pojawiła się u mnie myśl, by zostać lekarzem. Po drodze był jeszcze pomysł, by zostać psychologiem. Od zawsze miałam z tyłu głowy myśl, by służyć ludziom.

Faktycznie, złożyłam papiery do szkół teatralnych w Krakowie i Łodzi w tajemnicy przed wszystkimi. Nie wiedziałam, co z tego wyniknie. To, że dostałam się za pierwszym razem, było dla mnie czymś niesamowitym. 

Myślałaś kiedyś o tym, czy gdyby wtedy się na aktorstwo nie dostała, mogłaby teraz mieć swój gabinet psychologiczny?

Patrząc na to z perspektywy czasu, nie wiem, czy nadawałabym się do tego. Jestem szalona, więc to pewnie udzielałoby się  moim pacjentom. (Śmiech.)

Myślę, że ścieżka, którą prowadzi mnie los, jest najlepsza. 

Wszystko się zgadza, bo bez dwóch zdań, aktorstwo jest takim zawodem, który pomaga ludziom, chociażby za pośrednictwem roli teatralnej, czy filmowej, spojrzeć widzowi na życie z dystansem, nadzieją na lepsze jutro. Jak to odbierasz?

Kocham ludzi, jestem ich ciekawa, lubię ich obserwować. Ta wymiana energii, do której dochodzi też w teatrze, jest niesamowita, wręcz mistyczna. Tak samo dzieje się na planie. Spotykamy ludzi, z którymi przez jakiś czas tworzymy projekt. Lubię zmieniać środowiska, poznawać nowych ludzi i się nimi cieszyć. 

Mam takie wrażenie, że prawie wszystkie Twoje role mają w sobie jakiś pierwiastek komediowy. Z czego to wynika? Może wynika to z Twojego pozytywnego usposobienia? 

W szkole powierzano mi dość poważne role, wręcz dramatyczne. Wiadomo jednak, że życie wiele weryfikuje, szczególnie wtedy, kiedy po studiach wpada się do prawdziwego teatru.

 Wiz komica gdzieś tam mi przyświeca. Lubię to. Gram też w sztukach, gdzie dramat miksuje się z komedią. Może przypadają mi takie role, bo mój tata jest niezłym dowcipnisiem. (Śmiech.) Odziedziczyłam to po nim. 

Idąc za ciosem, uważasz tak, jak większość aktorów, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem do zagrania dla aktora? 

Dokładnie tak uważam. Komedia jest w Polsce niedoceniana. Nie każdy aktor dramatyczny odnajduje się w komedii. 

Już jakiś czas temu, Karolina Chapko powiedziała mi, że marzy jej się rola w filmie sensacyjnym, chciałaby mieć przestrzeń, by biegać z bronią, skakać po dachach i walczyć z przeciwnościami. Ty marzysz podobno o zagraniu pani detektyw i rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. To prawda?

Tak jest! Pani detektyw figuruje jako pierwsza na mojej liście wymarzonych ról. Ufam, że niebawem to się zrealizuje. 

Chciałabym też być taką superbohaterką, jak Tomb Raider i wykorzystać też to, by się przygotować do takiej roli, nie tylko cieleśnie, ale też poprzez sztuki walki. To byłoby ciekawe, bo ja lubię się rozwijać. Lubię nowe wyzwania, które czasami stawiam sobie sama. Niech się dzieje. (Śmiech.)

Wielu aktorów marzy o tym, by zagrać w kultowym serialu "M jak miłość". 

Do "M jak miłość" trafiłam tak naprawdę przypadkiem, a nie przez casting. Pojawiły się nawet głosy, że do serialu dostałam się dzięki protekcji. To nie było tak. 

Reżyser castingu zaprosiłam na mój spektakl, po którym stwierdziła, że w "Emce" koniecznie trzeba znaleźć dla mnie jakąś rolę. Scenarzyści napisali taką rolę. Kiedy dowiedziałam się, że Kama jest striptizerką i tancerką erotyczną, to od razu pomyślałam, że mi to zawsze trafiają się takie role. (Śmiech.) Kliknęło i... zostałam. (Śmiech.)

Często zdarza się, że aktor ma grać w serialu przez dwa lub trzy odcinki a zostaje na kilka sezonów. Świetnym przykładem tego jest chociażby Aaron Paul z "Breaking bad", choć na polskim podwórku też można znaleźć takie osoby. 

Ty dołączyłaś w 1715 odcinku. Czy  zanim to się wydarzyło, miałaś swoich ulubionych bohaterów, ulubione wątki? 

"M jak miłość" oglądałam bardzo intensywnie jako dziecko. Całą rodziną, po kolacji zasiadaliśmy na kanapie. Mam ogromny sentyment do tego serialu, bo oglądałam go z dziadkami. Naprawdę czekaliśmy na nowe odcinki. Nie było wtedy platform streamingowych, więc siadało się przed telewizorem. 

Po latach przestałam oglądać, bo nie miałam na to czasu. Teraz do tego wracam, ale dzieje się tak przede wszystkim za sprawą moich fanów, którzy obserwują mnie na Instagramie i Tik-Toku. Nawet nie muszę oglądać, by wiedzieć, co się wydarzy. (Śmiech.) W editach, które są do mnie wysyłane i wycinanych scneach widzę, co jest akurat na tapecie.

Nie boisz się zaszufladkowania?

Nie boję się. Kama jest tak różnorodna, że myślę, że producenci to docenią i  dostrzegą, że warto dawać mi szansę też w innych projektach. 

Kolejnym serialem, o którym warto porozmawiać jest serial "Lokatorka". Powstał on na podstawie filmu pod tym samym tytułem, który opowiada o jednej z największych afer reprywatyzacyjnych w Polsce. Na planie spotkałaś się m.in. z Janem Fryczem. Jak wspomina Pani pracę na planie?

Dzięki uprzejmości Janka, przeszliśmy na ty. Bardzo dobrze nam się pracowało. Żałujemy, że tak krótko i tak mało. Janek jest wybitnym aktorem, więc zagrać z nim było dla mnie formą pewnego rodzaju renomy. Miałam pewne obawy jak to będzie, ale pomyślałam sobie, że los stawia mi go na mojej drodze, więc muszę to wykorzystać. Polubiliśmy się i stworzyliśmy fajne sceny.

Lubiłam ten serial też dlatego, że był osadzony w śląskiej rzeczywistości. 

Jak czułaś się z tym, że mogłaś wykorzystać w tej roli swoje pochodzenie i język śląski?

Świetnie się z tym czułam. Mogłam wykorzystać też gwarę, bo godom. (Śmiech.) Wspaniale było tam grać. W scenach statystowali prawdziwi ślązacy. Śląsk to stan umysłu. To pewna egzotyka, której trzeba skosztować. Cieszę się, że ludzie są ciekawi Śląska. Lubią, kiedy zaciągam po śląsku. Wykorzystujemy też to w "Emce".  

Była to rola poważno-dramatyczna. Jak czułaś się w takim wcieleniu?

Bardzo dobrze. Myślę, że role Femme fatale też są dla mnie. Podobało mi się to. Lubię dramatyczne role. Oby jak najwięcej takich ról. 

Chciałabym jeszcze wrócić wspomnieniami do programu "Twoja twarz brzmi znajomo", którego byłaś uczestniczką w 2018 roku. Jak z perspektywy czasu wspominasz udział w tym programie?

To była  niesamowita przygoda. Był to pierwszy tak duży projekt telewizyjny, w którym wzięłam udział. Nigdy nie myślałam, że moja kariera zacznie się od takiego programu. To trudna rzecz, nie ukrywam, że udział w nim wiązał się z pewnego rodzaju stresem, ale przygoda była to naprawdę jedyna w swoim rodzaju. Nauczyłam się tam wielu rzeczy. Nie walczyłam o złote kalesony, bo wiedziałam, że koledzy wokaliści są wybitni. Postaowiłam, że dam sobie szansę, by szersza publiczność mnie poznała.

Wróciłabyś do tego programu?

Zastanowiłabym się. (Śmiech.) 

Wcieliłaś się m.i.n. w Afric Simon, Cleo i Kate Perry. Które z wcieleń było dla Ciebie największym wyzwaniem?

Każde wcielenie było dużym wyzwaniem. Najprzyjemniejsze było dla mnie wcielenie się w Sophie Loren. W tym programie przychodzi moment kryzysu. Dla mnie przyszedł, kiedy wcielałam się w Donnę Summer. Wkradł się w ten występ pierwiastek odpuszczenia i luzu, w wyniku czego otarłam się o wygraną odcinka. Do wygrania czeku brakowało mi dwóch punktów. 

Jesteś bardzo aktywnym użytkownikiem Instagrama. Czym najbardziej lubisz się dzielić z obserwującymi?

Wstawiam to, co mi w duszy gra. Dzieje się to spontanicznie. Nie planuję postów. Lubię czytać komentarze. Dzięki moim fanom istnieję, więc muszę o nich dbać. 

Czego poszukujesz w sieci, a od jakich treści stroni?

Kiedy gdzieś wyjeżdżam, robię research miejsca, do którego się wybieram. Czasami w wyszukiwarce szukam też informacji o ludziach, którzy mnie interesują. 

Jesteśmy gwiazdami, więc jesteśmy narażeni na hejt, ale go nie znoszę. Szanuję konstruktywną krytykę. 

W sieci wiele osób pokazuje, jak ich życie jest piękne, wręcz cukierkowe. Dajesz się czasem nabrać na to, co jest pokazywane w internecie? 

Oczywiście, daję się na to czasem nabrać. Kiedy widzę, że moi znajomi pokazują takie treści, zastanawiam się, czy i ja tego nie zrobię. 

W sieci panują różne trendy. Media społecznościowe nami zawiadują. Tak już będzie. Musimy nauczyć  się z tym żyć. Ważne jest też to, by wyłączyć czasem telefon i pokazać, co się potrafi. Warto mieć jakiś fach w ręku, bo co zrobimy, kiedy odetną nam internet? (Śmiech.) Trzeba mieć do tego dystans i podchodzić do tego tematu z lekkością. 

Artur Dziurman o Teatrze ITAN i pasji do życia [WYWIAD]

Artur Dziurman o Teatrze ITAN i pasji do życia  [WYWIAD] 



















fot. Teatr ITAN

Z Arturem Dziurmanem miałam przyjemność rozmawiać o Integracyjnym Teatrze Aktora Niewidomego oraz o niezwykłej pasji do życia, którą dzieli się z innymi. 

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pan wrażenie osoby pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Z czego czerpie Pan energię? Pewnie też ze współpracy z wyjątkowymi ludźmi, o których zaraz porozmawiamy. 

To na pewno. Związane jest to rzeczywiście z pewną pokorą, którą mam wobec osób z dysfunkcją wzroku, z którymi pracuję od prawie osiemnastu lat. Muszę powiedzieć, że jestem człowiekiem, który od samego początku podchodził energetycznie do życia, począwszy od niepamiętnych już czasów liceum, studiów, aż do teraz. Zawsze próbowałem czegoś więcej, niż tylko tego, na co pozwalają ramy życiowe lub zawodowe.  

Działający od prawie osiemnastu lat Teatr ITAN, którego jest Pan założycielem, daje szansę grać osobom niewidomym i niedowidzącym. 

Integracyjny Teatr Aktora Niewidomego jest jedynym tego rodzaju, w formie, działalności i repertuarze teatrem, skupiającym 21 aktorów niedowidzących i słabowidzących. Integracja polega też na tym, że przy każdej naszej produkcji, czy to filmowej, serialowej, czy teatralnej, bardzo intensywnie korzystamy z aktorów zawodowych. Mówiąc ściślej, do współpracy zapraszamy gwiazdy, legendy. Mam tu na myśli m.in. Krzysztofa Globisza, Dorotę Pomykałę, Annę Korcz, Bohdana Łazukę czy Jacka Fedorowicza. Dużo wspaniałych ludzi z nami współpracuje. Duży pokłon należy się wobec tych moich kolegów-zawodowców, którzy, jeżeli tylko dzwonię do nich z propozycją, by wzięli udział w tego rodzaju produkcji, bardzo chętnie do tego podchodzą. 

Patrząc z boku, mogłoby się wydawać, że zmaganie się z utratą wzroku lub niedowidzeniem może przekreślić marzenia o realizowanie się w zawodzie aktora. Jednak miejsce, które Pan stworzył jest totalnym tego zaprzeczeniem. 

Przytoczę pewną anegdotę. Na samym początku przychodzi do nas Krzysztof, jeden z naszych niewidomych aktorów, który zostaje ułożony na scenie, po czym mówi, że dzięki temu Teatrowi zobaczył kolory. Po jego słowach, kolory zobaczyliśmy wszyscy. Oni po prostu chcą.

To oczywiście droga przez mękę, bo każde przedstawienie trzeba realizować pod względem ich ról od samego początku, układać ich, reżyserować i wytyczać kierunki, natomiast dochodzimy do pewnego momentu, że jeżeli oni już zafiksują sobie pewne ramy aktorskie postaci, to są idealni do końca. 

Nie jest tajemnicą, że aktorzy, zmagający się z szeroko pojętymi problemami ze wzrokiem, muszą np. być wyczulonymi na światło i dźwięki. Na co jeszcze muszą zwracać szczególną uwagę? 

Tak, jak pani wspominała, są bardzo wyczuleni na dźwięk, na muzykę, na intensywność światła, odległość i kroki. Mierzą sobie koniec sceny, ale też jej lewą i prawą stronę. Zwracają też uwagę na odległość od najbliższego rekwizytu, np. stołka lub stołu. To rzeczy, które bardzo pomagają im w graniu. Muszą być realizowane na próbie wznowieniowej, tuż przed przedstawieniem, by nasi aktorzy poznali przestrzeń. 

Zastanawiał się Pan kiedyś nad tym, czy gdyby w 2005 nie składał projektu do Europejskiego Funduszu Społecznego i nie uzyskał dofinansowania dla jednego ze spektakli, którego beneficjentami były osoby z dysfunkcją wzroku, to Teatr ITAN w ogóle mógłby nie powstać?

Tak, mógłby nie powstać, ponieważ była to furtka do tego, by pozyskać pieniądze i zrobić przedstawienie, gdzie wymogiem Europejskiego Funduszu Społecznego była obecność osób z dysfunkcją wzroku i zagranie sześćdziesięciu przedstawień po premierze i realizacji, czyli zatrudnienie tych osób, by dostawali za to wynagrodzenie. To zmobilizowało nas do tego, by robić taki teatr.

Jest Pan reżyserem serialu „Pasjonaci", opowiadającego historie aktorów Pana Teatru. Po obejrzeniu chociażby jednego odcinka, słowo zawarte w tytule nabiera nowego znaczenia. Udowadnia, że pasja jest dla każdego, nie ma w niej  barier. Spotkał się Pan z podobną opinią o serialu?

Powiem szczerze, że jest pani pierwszą osobą, która uświadomiła mi wyraz tego naszego serialu. Bardzo pięknie zostało to określone. Dodam jeszcze od siebie, że w przypadku naszego serialu pasja to teatr, pasja to aktorstwo, ale też dążenie do tego, by ten nasz Teatr wreszcie powstał, by faktycznie budynek i scena dla nas istniały. 

Wielki pokłon i słowo podziękowań za wyrozumiałość,  dla Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, ponieważ za pośrednictwem i zgodą Cricoteki, udostępniono nam miejsce po Tadeuszu Kantorze, czyli scenę, gdzie możemy prezentować swój repertuar. Pierwszy spektakl odbył się 11 lipca, a repertuar zaplanowany jest do końca roku. Zaczynamy bajkami, pojawią się również spektakle dla dorosłych. Co prawda gościnnie, ale mamy wreszcie profesjonalną scenę. 

Produkcja odniosła ogromny sukces, więc pytanie o kolejny sezon nie powinno Pana zdziwić. Jest szansa?

W tym roku nie uda nam się ruszyć ze zdjęciami do trzeciego sezonu. Telewizja Polska nie przychyliła się do koprodukcji trzeciej części, która jest absolutnie gotowa, czekaliśmy jedynie na decyzję. Na razie nie ma zgody. Nie wiem, czy damy radę zrobić to w przyszłym roku. Zgromadzone fundusze oddamy i zaczniemy je zbierać od nowa najprawdopodobniej w październiku. W pierwszej kolejności listem intencyjnym musimy mieć zagwarantowaną możliwość realizacji zdjęć i emisji w przyszłym roku przez TVP. 

Spotykamy się przed spektaklem "Kobieta idealna". Mamy do czynienia z komedią. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem, że to najtrudniejszy gatunek dla aktora?

Nie, najtrudniejszym gatunkiem do zagrania jest dramat. Trzeba zrobić go tak, by nie nudzić ludzi. Komedia zawsze jakoś się obroni. Zrobienie przedstawienia wzruszającego, po którym widz wychodzi z niego z refleksją, jest dla mnie dużą sztuką. Uważam, że jeżeli ktoś potrafi wymyślić taką inscenizację i jednocześnie poprowadzić w tym kierunku aktorów, to wtedy jest teatr. 

Na koniec wspomnijmy jeszcze o serialu „Papiery na szczęście", którego emisja zakończyła się 27 czerwca. Jak Pan będzie wspominał tę przygodę? 

Bardzo miło. Na planie panowała świetna atmosfera, będę też miło wspominać moich kolegów aktorów, z którymi przyszło mi grać - Marka Siudyma, Agnieszkę Wosińską, Barbarę Garstkę, która grała moją córkę. Szkoda, że przestaliśmy kręcić ten serial.

Co takiego ma w sobie ten serial, że widzom tak trudno się z nim rozstać? 

Jego akcja toczyła się tu i teraz. Opowiadał o człowieku, który nie ma pieniędzy, ale też o takim, który je ma. Opowiadał też o miłości, ale też o relacjach ojca z córką. Był to serial o życiu.  

sobota, 15 czerwca 2024

Ziemowit Wasielewski o byciu aktorem i… "kucharzem" [WYWIAD]

Ziemowit Wasielewski o byciu aktorem i… "kucharzem" [WYWIAD]  
















fot. Ziemowit Wasielewski

Z Ziemowitem Wasielewskim spotkałam się w Warszawie. Choć wywiadów nie udziela często, to po otrzymaniu propozycji rozmowy stwierdził, że może warto ponownie tego "doświadczyć" (Śmiech). Opowiadał o przygodach życia, aktorstwie, szkole gastronomicznej i … byciu czarnym charakterem po raz trzeci w tym samym serialu.

Po raz trzeci wraca na plan serialu „M jak Miłość”, w którym to, wciela się w rolę Tomasza, byłego męża Doroty (w tej roli Iwona Rejzner, przyp. red). Ze śmiechem przyznaje, że już dwa razy miał okazję zagrać w tym serialu kogoś w rodzaju stalkera, również serialowy Tomasz ma swoje za uszami -  choć tym razem, jedynie na pozór może się wydawać jednoznacznie negatywną postacią. Jak dalej potoczy się ta historia? Dowiemy się po wakacjach.

Pochodzi Pan z Bielic, a podstawówkę kończył Pan w pobliskich Gębicach. Po za tym, że jest Pan wykształconym aktorem, jest pan też z wykształcenia kucharzem. Czy prawdą jest, że to właśnie w technikum gastronomicznym, kiedy brał pan udział w konkursach recytatorskich, zrodziło się u Pana marzenie by zostać aktorem?

Marzenie zrodziło się dużo wcześniej - ale faktem jest, że to właśnie w szkole gastronomicznej po raz pierwszy pomyślałem o tym na poważnie. Moja mama, która jest pedagogiem zaszczepiła we mnie miłość do literatury - w ogóle, rodzice w młodości, z powodzeniem brali udział w szkolnych konkursach recytatorskich, więc tę chęć do konfrontacji z publicznością musiałem po nich odziedziczyć.

Filmem fascynowałem się od dziecka, a pojmowania kina nauczyłem się dzięki serii programów takich jak "Kocham Kino" i "Gorąco polecam". To właśnie od Tomasza Raczka, Zygmunta Kałużyńskiego i Grażyny Torbickiej, i z filmów, które prezentowali, nauczyłem się odbierać dobre, autorskie, artystyczne kino, a że wychowywałem się na wsi z dala od kina i teatru, ogólnodostępna telewizja okazała się najłatwiejszym narzędziem, by poszerzać tego rodzaju horyzonty, odciętego od większych miast dzieciaka.

Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie i  rodzinnych stronach.

Jak już wspomniałem wychowałem się na wsi, a dokładniej w osadzie na środku pola, „przyklejonej” do Zespołu Szkół Rolniczych, w której to zatrudnienie miała większość okolicznych, nielicznych mieszkańców - w tym nauczyciele (jak moja mama), oraz rolnicy „obsługujący” szkolne gospodarstwo. Jako mniej liczne grono dzieci nauczycieli, mieliśmy w owym czasie regularnie przechlapane u dzieci rolników, które to, nie specjalnie pałały do nas entuzjazmem. W wyniku owych dziecięcych konfliktów, czas spędzałem w ciągłym ruchu, na świeżym powietrzu, pośród okolicznych pól i lasów, ukrywając się przed "rywalami", organizując "ekspedycje badawcze", budując domki na drzewach i kradnąc owoce z okolicznych sadów (Śmiech).

Mogę śmiało powiedzieć, że dzieciństwo miałem cudowne, i po mimo pewnych braków, niezmiennie widzę je jako przestrzeń, wolność i ruch.

Było bosko. (Śmiech.)

Muszę o to zapytać. (Śmiech). Jakie jest pana danie popisowe?

Nie potrafię tego stwierdzić jednoznacznie. Ale wydaje się (Śmiech.), że kiedy już coś gotuję, to wypada to przynajmniej dobrze. Kiedy jest się po dwóch szkołach gastronomicznych, nie wypada, żeby było inaczej, a po za tym lubię to. W kuchni ciągle uczysz się czegoś nowego - to nie kończąca się opowieść - zawsze może zaskoczyć. Uwielbiam gotować z córką - aktualnie kręci nas  kuchnia azjatycka, te wszystkie „sushi”, „woki” i „rameny” - tego mnie w szkole nie uczyli. Choć nie gotuję w tempie zawodowego kucharza, to wydaje się, że większości na ogół moje potrawy smakują - zakładam że mówią prawdę (Śmiech.)

Jestem przekonana, że jeśli zapytam o wymarzoną rolę, odpowie Pan, że to taka, w której mógłby pan zaprezentować swoje umiejętności gastronomiczne. Czy się mylę?

Oczywiście. Zawsze chętnie sięga się po to, co się potrafi i robi dobrze, ale moje spektrum zainteresowań jest znacznie szersze - oprócz wykształcenia gastronomicznego, jestem też wykształconym stolarzem, wyedukowanym weekendowo. Większość mebli w moim domu to moja sprawka, zdąrzyła się i łódź - a dokładniej canoe - oczywiście wszystko w ramach hobby. W każdym razie działania manualne nie są mi obce i od czasu do czasu muszę coś niecoś „zmajstrować”, uszyć, namalować… „bo inaczej się uduszę”… (Śmiech.) Ciągle - niezmiennie, staram się poszerzać spektrum swoich umiejętności, we wszelkich dziedzinach - nigdy nie wiadomo, kiedy i co może się przydać, tak w życiu, jak i w granej roli, ale może to domena tych co mają „ADHD” - o które się od jakiegoś czasu podejrzewam (Śmiech.)

W latach szkolnych, kiedy rozwijał się Pan już artystycznie, nie odczuwał Pan potrzeby, by rywalizować z kimkolwiek. Odnoszę wrażenie, że nawet teraz, kiedy występuje Pan w tak licznych produkcjach, dalej tego nie czuje. Jak jest?

Nie postrzegam aktorstwa jako rywalizacji. Postacie, które wypełniam staram się tworzyć na podstawie wcześniejszych wyobrażeń, oraz własnych doświadczeń. Jeżeli to się sprawdza jest wspaniale, gorzej kiedy rozjeżdża się z wizją reżysera - bywa frustrujące…  Czasem tekst bywa nieorganiczny, a czasem brakuje czasu by coś dopracować na planie - wtedy trzeba umieć odpuścić, znaleźć luz, oddech i pokonać stres i własne ograniczenia. To momenty, które budują i za które kocham ten zawód. Smakuję życie z różnych stron. Uczę  się mieć dystans do wszystkiego, co mnie spotyka, bo wydaje się, żę tak naprawdę  ważne jest to, co tu i teraz.

Po technikum złożył Pan papiery do szkół aktorskich w Warszawie, Wrocławiu i Krakowie. Za pierwszym razem się nie udało, więc przez rok zaocznie Pan studiował filozofię. Co spowodowało że wybrał pan ten kierunek?

Nic innego nie przyszło mi wtedy do głowy, a „groziło” mi wojsko. To co wpoiła mi moja mama, spowodowało, że byłem ciekaw, czego można się dowiedzieć zgłębiając ten kierunek. Spędziłem na tych studiach jedynie rok - za to kosmologiczne spojrzenie na człowieka z perspektywy kosmosu pozostanie we mnie już chyba na zawsze.

Kiedy ponownie złożył Pan papiery na aktorstwo, zdawał Pan także do Łodzi i to właśnie tam rozpoczął pan studia. Gdyby po latach, miał Pan ten czas podsumować w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogło by paść? 

Wielkie szczęście. Wspaniała przygoda. Świetni towarzysze, pedagodzy.

Przede wszystkim - fuks, bo samo dostanie się na studia jest rodzajem szczęścia, które jednym się trafia, drugim nie. Miałem szczęście że za drugim razem się udało.

Od ogółu, do szczegółu. W serialu „Remiza. Zawsze w akcji” wcielał się Pan w nauczyciela, który służy w Ochotniczej Straży Pożarnej. Był Pan komendantem OSP Brzeziny. Czy chciał Pn kiedyś zostać strażakiem? (Śmiech.) Jakie miał pan pomysły na siebie jako kilkuletni chłopiec?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby walczyć z ogniem, jestem zdecydowanie „zwierzęciem wodnym”, ale samo zgłębianie tej tak niebezpiecznej i pełnej emocji profesji, okazało się interesujące i pouczające.

Sylwia Drzycimska powiedziała mi, że kiedy weszła na plan, myślała o dołączeniu do OSP.

Ja chyba nie miałbym tej odwagi, jaką mają ludzie, którzy na co dzień mierzą się z taką służbą. Czym innym jest grać strażaka, czym innym nim być - to olbrzymia odpowiedzialność - mam nadzieję że nigdy nie będę musiał konfrontować wiedzy, którą nabyłem na planie z prawdziwym życiem. A samych strażaków OSP po prostu podziwiam.

Kręciliście w różnych żywiołach, albowiem pokazane na ekranie zostały m.in. powodzie, pożary i różnego rodzaju wypadki, od tych drogowych po wypadki losowe. Co okazało się dla pana największym wyzwaniem tej produkcji?

Kostiumy (strażackie) - mianowicie znoszenie w nich skrajnie różnych temperatur. Zimą bywało zimno, a latem koszmarnie gorąco… sporo było potu. Zwłaszcza latem, trzeba było sprostać ryzyku odwodnienia. Nieźle wtedy schudłem. Sporym wyzwaniem było wtedy wynoszenie poszkodowanych - a należy pamiętać, że to co widzimy przez chwilę na ekranie, realizuje się najczęściej w kilku dublach.

Pamiętam odcinek, który realizowaliśmy w pełnym słońcu, na żwirowni… dźwigałem wtedy na rękach nieprzytomnego chłopca, pokonując góry piasku niczym na Saharze. Było ciekawie, bo było  to wyzwaniem.

Czy istnieje chociaż cień szansy, że serial jeszcze wróci na antenę?

Nic mi na ten temat nie wiadomo.

Jako Tomasz, były mąż Doroty Kaweckiej (w tej roli Iwona Rejzner, przyp. red.) po raz pierwszy pojawił się Pan w 1767 odcinku serialu „M jak miłość”. Co ciekawe nie jest to Pana pierwsza rola stalkera w tym serialu, albowiem w 2009 roku, jako Dariusz Szewczuk, pojawił się Pan w wątku Sandry (w tej roli Anna Dereszowska, przyp. red.) a w 2017 w wątku Olgi (w tej roli Kasia Grabowska). Jak wspomina pan te dwa pierwsze wejścia w serial?

Pod względem charakterologicznym można stwierdzić że dwie pierwsze postaci są do siebie bardzo podobne, natomiast „ostatnia” moja „serialowa” wersja jest nieco inna i chyba, ta przez swoją nie oczywistość odpowiada mi najbardziej.     

Życzyłbym sobie zagościć w „M jak miłość” na dłużej, bo świetnie czuję się na tym planie, jako „niejednoznaczny” Tomasz. Jednym słowem - jest ciekawie.












fot. MTL MaxFilm 

Jak wraca się na plan serialu, na którym pracowało się już wcześniej?

Za każdym razem jest inaczej i „na nowo”, jest inna ekipa, reżyser, inne metody realizatorskie, a ponieważ jakość tego co jest realizowane cały czas wzrasta pracuje się z niezmiennym entuzjazmem - zresztą - każdy dzień na planie jest niepowtarzalny, a miło jest zawsze.

Pod koniec sezonu potwierdził się że Tomasz „ma swoje za uszami”. Jak postrzega Pan swojego bohatera?

Jeszcze do końca tej postaci nie wyklarowałem, sam ciągle ją poznaję. Co rusz objawia się w nowych odsłonach, co zależne jest od tego co napiszą scenarzyści… a to często zaskakuje - i chyba o to chodzi.

Mimo że na ekranie relacje między Dorotą, Bartkiem i Tomaszem są napięte, to na planie świetnie się bawicie. Widać że świetnie się dogadujecie. Jakimi partnerami aktorskimi są Iwona Rejzner i Arek Smoleński?

To fantastyczni aktorzy, pełni humoru i optymizmu, którzy mają spore doświadczenie. Wspaniale jest z nimi grać, przebywać i podpatrywać ich warsztat. Nic, tylko się od nich uczyć.

Czy zdarza się Panu oglądać serial? Jaki jest Pana stosunek do oglądania siebie na ekranie? Lubi Pan to, czy jednak tego nie cierpi, jak większość aktorów?

Jak większość. Nie lubię. Zadowolony jestem bardzo rzadko. Choć muszę przyznać, że ostatnio zdarza mi się to częściej, ale może to po prostu kwestia wieku i akceptacji siebie takiego jakim się jest. Nie umiem być w tej kwestii obiektywny.

Mimo że ma Pan konto na Instagramie i Facebooku, mam wrażenie, że nieco stroni Pan od social mediów. Nie wierzy Pan w siłę internetu?

Zdaję sobie sprawę z siły internetu, ale nie bardzo mam ochotę i „predyspozycje”, by siedzieć przed ekranem komputera (tym bardziej komórki). Szkoda mi na to czasu. Wolę spędzać go w naturze, z dziećmi. Może jeszcze kiedyś się przekonam, ale jestem człowiekiem starej daty i wolę to co namacalne, pachnące, smaczne i „ludzkie”.

To chyba nie tajemnica, że otaczające nas ekrany to aktualny problem dla człowieczeństwa - za bardzo odkleiliśmy się od prawdy…

No właśnie. Może nie przekonuje też pana cukierkowa rzeczywistość, która panuje na Instagramie. 

Myślę że wciąż nie zgłębiłem dostatecznie tego medium, żeby się wypowiadać… ale tak jak wspomniałem wcześniej - śledzenie tych treści mnie nudzi.

Oprócz tego że jest Pan świetnym aktorem i "kucharzem", nie wyobraża Pan sobie życia bez uprawiania sportów. Jeździ Pan na rowerze, pływa, uprawia kajakarstwo. Który z tych sportów pojawił się u Pana jako pierwszy, a który sprawia Panu największą frajdę?

Całe życie pływam, wychowałem się nad jeziorami. Każde wakacje spędzałem nad wodą. Wodę kocham we wszystkich jej przejawach - pływam kajakiem, wpław, byle w ruchu, a ponieważ jestem kinestetykiem zastój mi po prostu nie służy. Najszczęśliwszy jestem w canoe na rzece pośród trzcin, płaczących wierzb i odgłosów natury.

Czy teraz skupia się Pan przede wszystkim na swojej roli w serialu "M jak miłość", czy pracuje Pan również nad czymś nowym?

Gram Tomasza w "M jak miłość",  ale aktualnie trwają też zdjęcia do serialu "Królowie". Gram tam postać Magnata Litewskiego Gasztolda (doradcy Księcia Kazimierza).  

Jest to okazja, by  "wskoczyć" do innej epoki, co zawsze jest atrakcyjne. Poza tym, zdążają się inne pomniejsze i krótsze role w różnych produkcjach telewizyjnych, co zawsze jest okazją do poszerzenia swojego warsztatu zawodowego i konfrontacji z innymi, nowymi sytuacjami.

środa, 5 czerwca 2024

Mariusz Jakus o serialu "Korona Królów. Jagiellonowie" i wcielaniu się w czarne charaktery [WYWIAD]

 Mariusz Jakus o serialu "Korona Królów. Jagiellonowie" i wcielaniu się w czarne charaktery [WYWIAD]




















fot. Mariola Morcinková

Mariusz Jakus to aktor charakterystyczny. Roozmawiamy o jego pierwszych pomysłach na siebie, ale też o tym, jak ważną rolę w jego życiu odgrywa teatr. W rozmowie nie brakuje też wątków dotyczących serialu "Korona Królów. Jagiellonowie" i wcielania się w czarne charaktery.

Słyszałam, że ze względu na swoją charakterystyczną aparycję, głównie obsadzany jest Pan w rolach czarnych charakterów. To prawda? (śmiech.)

Tak, czasami śmieję się, że to niestety prawda.

Podobno myśl o tym, by zostać aktorem towarzyszyła Panu od zawsze. Nigdy nie miał Pan innych pomysłów na siebie?

Będąc kilkuletnim chłopcem, chciałem być kierowcą tira, ale kiedyś ojciec zabrał mnie do warsztatu samochodowego, którego właścicielem był właśnie taki kierowca. Kiedy zobaczyłem, że przez pół dnia brodzi w smarze po kolana, szybko mi przeszło. Kiedy byłem uczniem VI klasy, zapytałem mamy, czy po ukończeniu podstawówki, mogę od razu pójść do szkoły aktorskiej, więc myśl, by wybrać ten zawód, zaczęła kiełkować we mnie dość wcześnie.

U wielu osób nowe pomysły na siebie i na to, czym mogłyby się zajmować, pojawiały się w czasie pandemii. Czy Pan również w tym czasie, kiedy nie można było grać w teatrach i pojawiać się na planie, myślał o tym, że mógłby się przebranżowić?

Nie, nie miałem takich myśli. Teatry co prawda nie działały, ale akurat w Teatrze Współczesnym, z którym zawodowo jestem związany od 2017 roku, nagrywaliśmy spektakle, by widzowie mogli je oglądać w trybie online. Praca była co prawda mocno spowolniona, ale nie była przystopowana całkowicie. Przed pandemią pracowałem bardzo intensywnie, więc ten wymuszony urlop dobrze mi zrobił.

Jak już wspominaliśmy, zawodowo, od 2017 roku, jest Pan związany z Teatrem Współczesnym, gdzie występuje Pan w spektaklu "Wstyd", ale także ze Sceną Komediową - Teatru Rębacz. Czym jest dla Pan Teatr?

Teatr jest dla mnie wszystkim. Etat w teatrze zawsze był mi opoką. Film to dodatek. Przez ponad dwadzieścia lat byłem związany z Teatrem im. Stefana Jaracza w Łodzi, gdzie grałem najprzeróżniejsze role, zarówno pod względem wielkości, jak i charakteru. W Teatrze jestem obsadzany nie tylko ze względu na warunki zewnętrze. W filmie niestety dzieje się to pernamentnie. Teatr nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze chętnie do niego wracałem. Gdyby aktorstwo polegało tylko na graniu w filmach, pewnie nie byłoby mnie już w tym zawodzie.

W sztuce "Diabli mnie biorą", na zmianę ze Sławomirem Orzechowskim, wciela się Pan w rolę despotycznego ojca dorosłego już Józia, emerytowanego czołgisty. Co Pan opowie o swojej postaci?

Do tej pory w spektaklu "Diabli mnie biorą" zagrałem tylko kilka razy. Marek Rębacz zaproponował mi rolę w swojej najnowszej sztuce. W przygotowaniu jest spektakl "Lola".

Mówi się, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem do grania dla aktora. Z czego to wynika?

Są takie zgrabne zdanka, które dobrze brzmią w wywiadach i są powielane przez aktorów. (śmiech) Tak się mówi. Nie jest to łatwe.

Kilka lat temu, w jednym z wywiadów powiedział Pan, że jest człowiekiem bez korzeni. Dalej się Pan z utożsamia z tą myślą?

Tak. To już się niestety nie zmieni. Warszawa od siedmiu lat jest miastem, w którym mieszkam. Jestem raczej typem śródmiejskim, a mieszkam poza Centrum, więc to raczej średnio mi odpowiada. Lubię beton. Tak się złożyło, że mieszkam w fajnej, ale wiejskiej okolicy. Ze względu na dzieci, już się chyba stąd nie wyprowadzę. Jeśli dobrze liczę, w swoim życiu przeprowadzałem się czternaście razy. (śmiech)

W środowisku artycznym, dziennikarskim czy wśród krytyków filmowych, jest Pan nazywany "specem od brudnej aktorskiej roboty". Spotkał się już Pan z tym określeniem? Jak Pan je odbiera? (śmiech)

Nie do końca podoba mi się to określenie. Uważam go za dość powierzchowne. Kiedy ktoś tak mi mówi, bo ma jakąś propozycję zawodową, pytam tylko, ile dni zdjęciowych mi to zajmie. (śmiech)

Pani Grażyna Zielińska powiedziała mi, że każda postać, która nie budzi sympatii w ludziach, jest zawsze ciekawym wyzwaniem aktorskim, ale równocześnie czarny charakter trzeba grać tak, by go obronić. Pan próbuje zrozumieć i  bronić postaci, w które się wciela?

Nie każdą postać można obronić. Zawsze należy skupić się na jej motywacjach do danych działań. Są jednak takie postaci, które faktycznie da się obronić. Zawsze trzeba znaleźć powodód, z jakiego dana postać tak się zachowuje.

Warto porozmawiać też o serialu "Korona Królów. Jagiellonowie". Zdawał Pan sobie sprawę z tego, że wasz serial pełni funkcję edukacyjną i sprawia, że młodsze pokolenie chętniej oswaja się z historią? 

W ogóle o tym nie myślałem. Zadzwoniono do mnie z kolejną już propozycją zagrania w tym serialu. Okazało się, że Lech to postać fikcyjna. Z odcinka na odcinek Lech był coraz fajniejszy. Świetnie mi się go grało. Zabawa na planie była przednia.

Jak na serial historyczny przystało, miał Pan okazję zagrać w stroju z epoki. Jak się Pan w nim odnalazł?

Super. Wykonano kawał dobrej roboty. Jeździłem też konno. Kręciliśmy w pięknych plenerach.

Lech do momentu, w którym na jego drodze pojawił się Sławoj (w tej roli Arek Smoleński - przyp. red.), uważany był za króla krakowskich złodziei.

Lech ostatecznie nie dał odebrać sobie przewodnictwa.

Ogląda Pan produkcje, w których gra?

Bardzo rzadko. Jakoś nie podobam się sobie. Wolałbym wyglądać jak Brad Pitt, a nie jak Jakus. (śmiech) Żebym obejrzał siebie na ekranie, musi minąć długi czas od realizacji danego projektu. To inny rodzaj percepcji. Tak, jak patrzyłbym na inną osobę. Bierze się to z tego, że nie pamiętam już wtedy swoich kwestii.

Na próżno szukać Pana na Instagramie czy Facebooku. Nie wierzy Pan w siłę internetu?

Konto na Instagramie nie jest mi do niczego potrzebne. (śmiech) Nie jestem jednak z epoki kamienia łupanego i z internetu, jak i z telefonu oczywiście korzystam. (śmiech) Nigdy nie interesowała mnie ani głupota, ani chęć zaistnienia za wszelką cenę. Nie interesuje mnie oglądanie pitej kawy w sieci. (śmiech) To pożeranie energii, która mogłaby być spożytkowana w lepszy sposób.

Mam wrażenie, że do tej pory jest Pan najczęściej kojarzony przez widzów z roli Kosiora z "Symetrii", Szymona Rafalskiego z "Fali zbrodni" oraz nadkomisarza Rafała Walczaka ze "Śladu". Czy się mylę?

Dochodzi do tego jeszcze "Tygrys" z Samowolki. Jako wielki kibic sportowy, oglądam w telewizji tylko takie programy. Filmy i seriale śledzę na portalach streamingowych.

Opowiedzmy trochę o spektaklu Teatru Telewizji i filmie "Bokser", w którym będzie można Pana wkrótce zobaczyć.

13 maja widzowie Teatru Telewizji obejrzeć będą mogli spektakl "Powiem wam jak zginął" w reżyserii Marka Bukowskiego, w którym zagrałem. Głównym bohaterem spektaklu jest Joe Alex (w tej roli Grzegorz Małecki - przyp. red.). Rozwiązuje on sprawę tajemniczego morderstwa, którego główny bohater był świadkiem w domu przyjaciół. 

Swoją premierę będzie miał także film "Bokser", inspirowany historią Dariusza Michalczewskiego. Postać, w którą się wcielam zainspirowana jest życiem Kuleja.

Maciej Brzoska o graniu nieoczywistych postaci i serialu "Brzydula" [WYWIAD]

 Maciej Brzoska o graniu nieoczywistych postaci i serialu "Brzydula" [WYWIAD]


















fot. e-talenta

Z Maciejem Brzoską spotkałam się podczas mojego ostatniego pobytu w Warszawie. Rozmawialiśmy o pozytywnym nastawieniu do życia, nieustającej pracy nad sobą, ale nie przeszliśmy też obojętnie obok przyjemności, jaką czerpie z grania nieoczywistych postaci.

Rozmawialiśmy też o serialu "Brzydula", "Na Wspólnej" i "Święty". 

Aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Prywatnie fascynat sportu i muzyki klasycznej. Człowiek bez profilu na Instagramie i oficjalnej strony na Facebooku. Słowem wstępu - wszystko się zgadza? (Śmiech.) 

Wszystko się zgadza. 

W czasach powszechnej autopromocji, która zalewa nas z każdej strony, Pan nie czuje potrzeby dzielenia się swoim życiem z internautami, nie zbiera Pan ani lajków, ani followersów. Nie wierzy Pan w siłę internetu?

(Śmiech.) Trudno nie wierzyć w siłę internetu, skoro ona działa, ale ja profili w social mediach nie potrzebuję. Nie rozumiem tych, którzy mają potrzebę dzielić się wszystkim w sieci. Ja nie mam na to czasu. 

Może dzisiejsza rozmowa coś zmieni i założy Pan jednak swoje konto na Instagramie? (Śmiech.)  

Może tak. (Śmiech.) Myślę o tym, ale jakoś szkoda mi czasu. 

Może po prostu, jest również tak, że nie przekonuje Pana cukierkowa rzeczywistość, którą usilnie społeczeństwo lubi pokazywać w internecie? Nie wszystko jest tak cukierkowe, jak może się wydawać. 

Od zawsze cenię sobie prywatność, chronię ją. Dożyliśmy czasów, w których wszyscy, wszystko pokazują. Ja nie miałbym czego pokazywać. (Śmiech.) Wydaje mi się, że nikogo nie interesuje, co jadłem na obiad. 

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pan wrażenie osoby, niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Osoby, dla której szklanka zawsze jest do połowy pełna. Takie nastawienie to Pana świadomy wybór?

To, by się nie poddawać, trzeba w sobie wypracować. W tym zawodzie trzeba myśleć pozytywnie.

Czy zastosowanie takiego podejścia ułatwia funkcjonowanie w dzisiejszej, niełatwej dla nas codzienności?

Tak, takie nastawienie zdecydowanie ułatwia funkcjonowanie. Trzeba myśleć o plusach, nie o minusach. (Śmiech.) 

Zdania w tej kwestii są podzielone, ale często słyszę, że pozytywne nastawienie jest czymś, czego można się nauczyć. Jak Pan to odbiera?

Nie wiem, czy takiego nastawienia można się nauczyć. Uważam, że składa się na to codzienna praca nad sobą. Warto medytować i słuchać siebie. 

Są jednak sytuacje, w których trudno myśleć pozytywnie. Uważam jednak, że ciężką pracą, wszystko można osiągnąć, pozytywne nastawienie do życia również. 

Mam wrażenie, że faktycznie, dość wcześnie wiedział Pan, co chce robić w życiu, bo jeszcze podczas nauki w liceum,  uczęszczał Pan na zajęcia kółka teatralnego przy olsztyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza. Nigdy nie miał Pan innych pomysłów na siebie?

To, że ja tam poszedłem, to był kompletny przypadek. 

Kiedy byłem w  drugiej lub trzeciej klasie liceum, pojawiło się ogłoszenie, że poszukiwany jest chłopak, który gra na gitarze. Ja coś tam brzdąkałem, ale poprosiłem kolegę, który z lekka grał lepiej ode mnie, by poszedł ze mną. On uciekł po pierwszych zajęciach, ja zostałem. Wtedy ta chęć działania została we mnie zaszczepiona. Ciągle rośnie. 

Gdyby teraz miałby Pan się zastanowić, co mógłby robić, gdyby nie aktorstwo, to jaka padłaby odpowiedź? (Śmiech.) 

Pewnie działałbym w sporcie. Patrząc na to, jak jeżdżę po ulicach Warszawy, mógłbym być kierowcą rajdowym. (Śmiech.) 

Zainteresowania podobne do postaci, o której zaraz porozmawiamy.

Daniel balansował na skraju bezpieczeństwa. Ja jeżdżę ostrożnie. 

Do obsady serialu "Na Sygnale" dołączył Pan w 518 odcinku. W jednym z wywiadów przyznał Pan, że nie ma swojej wymarzonej roli, ale zagra każdą, która Pana czymś w pewnym stopniu zaciekawi. Co takiego ciekawego, co spowodowało, że Pan tę rolę przyjął, znalazł Pan w Danielu?

Kiedy zagrałem pierwsze sceny w serialu "Na sygnale", nie wiedziałem, jak dalej to się potoczy. Nie wiedziałem do końca kim jest. Nie byłem też świadomy jego życia na krawędzi. 

Z perspektywy widza mam trochę mieszane uczucia. Na pewno Daniel jest osobą, która umie oczarować kobietę. Kolejnym jego atutem jest to, że ma się czym dzielić, więc wspiera potrzebujących, co można było zobaczyć w jednym z odcinków, kiedy razem z Britney, poszedł do małych pacjentów z prezentami. Mam jednak wrażenie, że nosi w sobie pewnego rodzaju złamanie, bo przecież żyje na krawędzi. Jak Pan go odbiera?

Myślę, że tak. Uważam, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę stwarza ogromne zagrożenie dla innych. Przeważnie tak jest, że w takich sytuacjach myśli się przede wszystkim o sobie. On tak robił. Nie liczył się z tym, że coś może się stać, ale tak się wydarzyło. 

Czy takie postaci nieoczywiste, stojące gdzieś, pomiędzy dobrą a złą stroną mocy, tworzą dodatkowy atut do grania? 

Granie niejednoznacznych postaci to dla mnie przyjemność. To przyszło do mnie z wiekiem. 

Od pozytywnych postaci woli Pan te niejednoznaczne?

Takich postaci zagrałem w swoim życiu zawodowym zdecydowanie za dużo. W niejednoznaczności odnajduję fajne czynniki, które można wykorzystać. 

Serial "Święty" zakończył już emisję, ale wcielał się Pan w nim w Bartosza. Jak wspomina Pan tę przygodę?

Fajnie było. Ekipa była świetna. Wszystko szło szybko i sprawnie. Była to dosyć wariacka robota. (Śmiech.) 

Po raz kolejny wróciłem do Wrocławia po latach. To tam studiowałem. Lubię tam wracać. Sentyment to jedno, ale lubię patrzeć, jak to miasto się rozwija. 

Mam wrażenie, że do tej pory najczęściej jest Pan kojarzony przez widzów z rolą Olafa w "Na Wspólnej" oraz z Piotrem Sosnowskim z "Brzyduli". Czy się mylę? (Śmiech.)

Zdecydowanie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak dużo ludzi ogląda "Brzydulę". Wtedy mówili, że jestem Piotrem z "Brzyduli" a teraz mówią, że jestem Olafem z "Na Wspólnej". 

Kiedy zadecydowano, że Brzydula będzie po latach kontynuowana, Pan nie dostał propozycji poworotu do serialu?

Nie dostałem takiej propozycji. Chyba nie było pomysłu na to, jak dalej poprowadzić moją postać. 

Co miał on takiego w sobie, że widzowie tak go lubili? I do dziś do Niego wracają?

O to trzeba spytać widzów. (Śmiech.)

Co Pan w nim lubił?

Prostolinijność, twardość i uśmiech. Był człowiekiem, do którego chyba każdy chciałby się przytulić. Zawsze pomocny, uczciwy, prawie święty. (Śmiech.)

Jaki ma Pan stosunek do oglądania siebie na ekranie? Jest Pan w tej większości aktorów, którzy tego nie cierpią? (Śmiech.)

Nigdy tego nie lubiłem, ale już się nauczyłem, że trzeba siebie oglądać, ale nigdy w dużych ilościach. Trzeba patrzeć na błędy. 


Z Katarzyną Żak o miłości, Młynarskim i serialu "Ranczo" [WYWIAD]

 Z Katarzyną Żak o miłości, Młynarskim i serialu "Ranczo" [WYWIAD]



















fot. Marta Machej Photography 

10 lutego na deskach Teatru im. Adama Mickiewicza w Cieszynie wystawiony został spektakl "I love you". Na scenie można było zobaczyć Roberta Rozmusa, Rafała Królikowskiego, Elżbietę Romanowską oraz Katarzynę Żak. Z tą ostatnią o spektaklu i sentymentalnym powrocie do Cieszyna, a także o Wojciechu Młynarskim i serialu "Ranczo" miałam przyjemność rozmawiać. 

Aktorka filmowa, serialowa, teatralna. Wokalistka. Miłośniczka twórczości Wojciecha Młynarskiego oraz osoba, zawsze widząca szklankę do połowy pełną. Słowem wstępu - wszystko się zgadza?

Tak. Wszystko się zgadza (śmiech).

To pozytywne nastawienie to Pani świadomy wybór? Mam wrażenie, że nie mogłaby Pani inaczej.

To nawet nie jest wybór. Ja taka po prostu jestem. 

Czy ułatwia ono  funkcjonowanie w dzisiejszej, niełatwej dla nas wszystkich codzienności?

Uważam, że gdyby ludzie więcej się do siebie uśmiechali, świat byłby lepszy. Empatię i radość życia odziedziczyłam po mojej babci i mamie. Mimo że jestem życiową pesymistką, bo wierzę, że mało mi się udaje w życiu - co wynika z moich doświadczeń - staram się nie tracić pozytywnego nastawienia. Tak łatwiej idzie się przez życie.

Po raz kolejny mamy okazję spotkać się w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Cieszynie. Mówi się, że to miejsce magiczne... Jak wraca się w te strony?

Cudownie. Nie było mnie tu parę lat. Rynek jest wyremontowany, jest pięknie. Spotkałam tu wspaniałych ludzi, odwiedziłam jeden z tutejszych salonów piękności, jeździłam po mieście z miłymi taksówkarzami. Cieszyniacy są empatyczni. Z pasją opowiadają o mieście i chcą dla niego dużo robić, co bardzo mi się podoba. Cieszynowi mogę jedynie pogratulować rozwoju.                    

Muzyczny spektakl komediowy "I love you" podobno jest skierowany przede wszystkim do zakochanych, ale ja mam wrażenie, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Zgodzi się Pani z tym stwierdzeniem, że to propozycja idealna na walentynki?

Oczywiście, inaczej być nie może (śmiech). Bardzo lubię ten spektakl. Opowiada o tym, że na miłość nigdy nie jest za późno. Opowiada o jej różnych aspektach. Pokazana jest tutaj miłość korporacyjna, ludzi niemłodych, ale bardzo zapracowanych, którzy nie mają na nią czasu i gdzieś wplatają ją w swój grafik. Czas na randkę próbują znaleźć między jednym a drugim spotkaniem, ale nie zawsze to się udaje, bo miłości przecież nie można zaplanować.

Jest też miłość niespełniona, która dotyka ludzi znających się od wielu lat. Są blisko siebie, ale nie potrafią postawić tej przysłowiowej "kropki nad i". W dzisiejszych czasach bardzo często się z tym ścieramy, zwłaszcza wśród młodych.

W spektaklu ukazujemy też miłość małżeńską. Scena, którą uwielbiam grać, to miłość staruszków, którzy zostali sami na tym świecie. On jest wdowcem, ona wdową. Spotykają się na pogrzebie starszej pani. Okazuje się, że jedynym, czego w życiu jeszcze pragną, jest miłość.

Cenię też to, że w jednym spektaklu mam możliwość zagrania kilku epizodów. To są szybkie przemiany, które dotyczą całej obsady. Każdy z nas gra po kilka postaci.

Zadam jedno pytanie, które pada w materiałach promujących sztukę. Zastanawiała się Pani kiedyś, ile jesteśmy w stanie zrobić w dzisiejszych czasach, by usłyszeć wyznanie miłosne?

Uważam, że za mało pracujemy nad miłością, relacjami, związkami. Choć są osoby, które mimo że łatwo rezygnują z uczucia, to często wracają do siebie po latach.

Stawiacie na wartką akcję, świetną oprawę muzyczną, aktorskie metamorfozy, błyskotliwe dialogi i piosenki, które są przebojami. Czy właśnie w tych wszystkich czynnikach tkwi przepis na przebój teatralny?

Myślę, że tak. Mamy dobry tekst, który jest przede wszystkim barwny. Historii jest kilkanaście, one się mienią, ale cały czas kręcą się wokół miłości. Są też świetni muzycy, bardzo fajna obsada. 

Co takiego, czego nie mają inne spektakle, ma "I love you"?

My mamy kilkanaście historii, a nie jedną, jak to bywa w innych sztukach. Są krótkie i dowcipne.

Zmieniając temat: książka "Kobiety, które śpiewały Młynarskiego", która miała premierę 10 stycznia, to wzruszający portret twórcy, który odcisnął ślad na życiu wielu osób. Pani została zaproszona do grona dwunastu artystek, które z nim współpracowały. Jak wspomina Pani opisane na kartach książki artystyczne spotkanie z Wojciechem Młynarskim?

To był dar od losu. Byłam bardzo młodziutką, nikomu nieznaną aktorką Teatru Współczesnego we Wrocławiu. Za namową moich kolegów wzięłam udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, reprezentując tamtejszy Teatr. Doszłam do finału, ale nie zdobyłam głównej nagrody. Jednak Wojtkowi tak się spodobałam, że ufundował mi swoje własne wyróżnienie, które zostało włączone do kapituły nagród i zaproponował mi współpracę. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart. Powiedział, że widzi we mnie potencjał. Była to dla mnie fantastyczna przygoda.

Od Wojciecha Młynarskiego nauczyłam się nie tylko tego, co dotyczyło piosenki i interpretacji, ale pozyskałam też wiedzę dotyczącą bytności na scenie i aktorstwa.

Jakim Wojciech Młynarski był człowiekiem?

Był wielką osobowością. Miał nieprawdopodobnie silny charakter. Był bardzo męski, świadomy swojej wartości, pozycji. Wiedział, że jest świetnym tekściarzem, ale był też fantastycznym poetą. To, jaką zostawił nam spuściznę literacką w postaci kilku tysięcy wspaniałych tekstów, które były fleshbackiem naszej ówczesnej historii, jest niesamowite. Nie tylko w piosenkach, ale też w wierszach, które pisał, komentował wiele bieżących wydarzeń.

Gdyby miała Pani zamknąć jego twórczość w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?

Był absolutnie niepowtarzalny. 

W 2023 roku premierę miała Pani płyta "Młynarski. Kocham Cię życie". Wydawnictwo jest podróżą po pięknych, znanych piosenkach Wojciecha Młynarskiego. Można usłyszeć m.in. utwór "Nie ma jak u Mamy". Jaki jest Pani ulubiony utwór z tej płyty?

Najpiękniejszym utworem na tej płycie jest piosenka "Ktoś mnie pokochał", pochodząca z repertuaru Skaldów. Ja śpiewam ją w bardzo przewrotny sposób. Tak, jak ją rozumiem. Dla mnie, jako aktorki, wyjściem do pracy nad piosenką jest tekst i poszukiwanie własnej historii i interpretacji. Tego również nauczył mnie Mistrz Młynarski.

Wiele jest piosenek z repertuaru Wojciecha Młynarskiego, których ludzie nie znają. Jedną z nich jest "Nie ma jasności w temacie Marioli", ale też piosenka "Wow".

Nie sposób ominąć serialu "Ranczo", emitowanego w TVP1 w latach 2006-2016. Co ten serial miał w sobie takiego, że do dnia dzisiejszego przybywa jego sympatyków?

Był cudowną powieścią o Polakach, podaną z przymrużeniem oka. Teksty w nim są ponadczasowe. W materiale wyjściowym mieściło się wiele, mówiąc kolokwialnie, prawd o życiu. Serial jest świetną obserwacją naszego społeczeństwa. Podwójna rola mojego męża okazała się cudownym wyzwaniem aktorskim, z którym poradził sobie wyśmienicie.

Czy postacią, z którą jest Pani najczęściej kojarzona przez widzów, jest właśnie Solejukowa?

Tak. To serial, któremu poświęciłam jedenaście lat. Miałam tam możliwość zagrania wielu stanów emocjonalnych. Ta rola nieprawdopodobnie ewoluowała. Od biednej, zahukanej kobiety stała się taką, która postawiła na swój rozwój, naukę i swoje pasje. Skupiła się na zmianie jej ciężkiego życia, co się absolutnie udało.

Zadam pytanie, które do dziś wraca jak bumerang. Czy istnieje chociaż cień szansy, że serial wróci jeszcze kiedyś na antenę?

Nie, serial z nowymi odcinkami już nie wróci, ponieważ zbyt wielu osób pracujących przy nim nie ma już dzisiaj z nami.